Psy rzadko bywają dobre albo złe. Najczęściej są takie, jak zostaną wychowane.
Zapis przeszło trzydziestoletniej służby podinspektora Adama Bigaja (ps. „Księciunio”), w latach 90. kierownika sekcji zabójstw na wrocławskim starym mieście, a później wieloletniego naczelnika wydziału kryminalnego na Rakowcu.
Jak na co dzień wyglądała „psia służba”? Współpraca szeregowych milicjantów ze Służbą Bezpieczeństwa i z przedstawicielami Kościoła? Zabezpieczanie kolejnych papieskich pielgrzymek? Walka z przestępczością zorganizowaną, powodzią i dopalaczami? Wielkie medialne sprawy, o których słyszała cała Polska, są tu pokazane z zupełnie innej perspektywy.
To także historia nieustannych zmagań policji z jej największym wrogiem — samą sobą. Tego, jak na codzienną służbę wpływają roszady polityczne, jakie są skutki korupcji, nepotyzmu i podporządkowania słupkom statystycznym.
Przede wszystkim jednak Bezpański opowiada o funkcjonariuszach. O nieoczywistych przyjaźniach, cenie, jaką płaci się za bycie dobrym gliną, trudnych wyborach osobistych i próbie budowania życia rodzinnego na chwiejnej podstawie usypanej z telefonów o każdej porze, włamów i trupów.
Kuba Ćwiek to dobry i nałogowy opowiadacz, wciąż szukający nowych wyzwań. Samo opowiadanie mu nie wystarcza, wciąż próbuje czegoś nowego. Proza, teatr, komiks, słuchowisko, stand up – nosi go. Dziś spróbował czegoś jeszcze innego. Opowiada autentyczną cudzą historię, robiąc za swoisty literacki przetwornik. Efekt – także tym razem – jest naprawdę warty lektury!
Kamil Śmiałkowski
Tytułowy „bezpański pies”, podinsp. Adam Bigaj, nie oszczędza czytelnika ani samego siebie. To gorzka i szczera opowieść o służbie gliniarza, dla którego walka ze złem nie była pustym frazesem.
Leszek Koźmiński, blog.kryminalnapila.pl
Kuba Ćwiek nie potrzebuje fantastyki, kiedy ma obok siebie człowieka, który przeżył więcej niż Philip Marlowe. I choć Bezpańskiego czyta się jak wyborny czarny kryminał, nie sposób ani na chwilę zapomnieć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę.
Bartosz Czartoryski
Jakub Ćwiek (ur. 1982) autor ponad dwudziestu książek, stand-uper, scenarzysta. Debiutował w 2005 roku zbiorem opowiadań Kłamca, który doczekał się pięciu kolejnych tomów i rozrastającego się, multimedialnego uniwersum. W 2007 roku ukazał się kryminał grozy Liżąc ostrze, a rok później horror Ciemność płonie, do napisania którego spędził pół roku wśród bezdomnych na dworcu w Katowicach. Napisał też m.in. czterotomowy cykl Chłopcy (2012–2015) oraz dwutomowe cykle Dreszcz (2013–2014) i Grimm City(2016–2017). Dziesięciokrotnie nominowany do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, zdobył ją w 2012 roku za opowiadanie Bajka o trybach i powrotach.
Adam Bigaj (ur. 1958) - wrocławianin z urodzenia i wyboru. Podinspektor Policji w stanie spoczynku. Swoją służbę rozpoczął w MO na Komendzie Wrocław–Fabryczna. Przez prawie cztery dekady oglądał najciemniejszą stronę miasta i był w samym sercu spraw, którymi żyła cała Polska. W latach dziewięćdziesiątych kierownik sekcji zabójstw na wrocławskim starym mieście, a następnie wieloletni naczelnik wydziału kryminalnego posterunku na Rakowcu, zwanego przez wrocławian Trójkątem Bermudzkim.
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moją pierwszą samodzielnie wykrytą sprawą było włamanie do mieszkania, przez co właśnie ten typ przestępstw na długie lata stał się moją specjalizacją.
Prawdę mówiąc, akurat to wykrycie zawdzięczałem przypadkowi, ale nie było w tym nic niezwykłego. Często sprawy rozwiązywały do spółki szczęście i wyczulony psi nos.
To był czas, gdy wciąż jeszcze terminowałem u Kazia, uważnie obserwując go przy robocie i pilnie notując zarówno w kajecie, jak i w głowie jego spostrzeżenia, obserwacje i praktyki.
Był dla mnie prawdziwym mistrzem, co tu kryć. Zawsze wnikliwy, elegancki w tych swoich równiutko odprasowanych, lśniących bielą koszulach, marynarce i starannie zawiązanym krawacie, pasował na bohatera serialu detektywistycznego. Był również błyskotliwy i wnikliwy, a czasem oględziny z nim wyglądały, jakby zostały napisane przez scenarzystę.
Jak choćby wtedy, gdy dokonując realizacji w domu pasera swojej grupy włamywaczy, zorientował się, że w mieszkaniu, gdzie powinny być fanty, wbrew cynkowi i jego wiedzy nic nie udało nam się znaleźć.
– Szukamy dalej, musi coś tu być – mówił, a my przetrząsaliśmy pomieszczenie po pomieszczeniu, ciągle z tym samym skutkiem. Kaziu natomiast chodził tam i z powrotem niczym tygrys w klatce i główkował.
W którymś momencie wszedł do pokoju, z którego ja właśnie wychodziłem. Nieomal zderzyliśmy się w drzwiach.
– Tu było szukane? – zapytał, a ja przytaknąłem.
– Nic nie ma – powiedziałem, a on zmierzył mnie wzrokiem, wyrzucił do przodu ręce, odsłaniając mankiety koszuli.
– To się jeszcze okaże – powiedział i przekroczył próg. A potem jeszcze raz zaczął trzepać cały pokój.
Przyglądałem się temu po trosze z gniewem, bardziej jednak z dziką satysfakcją, gdy odchodził od kolejnych miejscówek z niczym. Wreszcie podszedł do okna, do stojącego pod nim stolika z telewizorem. Przyjrzał mu się uważnie, przyklęknął i wsunął rękę pod blat, gdzie na zamocowanych magnesach sprytnie wkomponowane w stolik znajdowało się... pudełko z fantami.
– Co to, kurwa, jest? – zapytał. – Kto tu niby szukał?!
Wszystkie te słowa powiedział, patrząc na mnie, a ja czułem, że ze wstydu pieką mnie uszy. I więcej już starałem się nie popełnić takiego błędu.
No ale miało być o mojej pierwszej sprawie. Pewnego razu robiliśmy przeszukanie w mieszkaniu na osiedlu Muchobór Mały. Chłopak podejrzany o włamanie do pobliskiej szkoły siedział spięty w kącie, a my przetrząsaliśmy chatę, ale nie znaleźliśmy niczego z listy. W pewnej chwili jednak dostrzegłem coś, co nie pasowało mi do obrazka. Damski kożuch. Podniosłem go, przyjrzałem mu się i zobaczyłem nietypowe rozcięcie długie na kilkanaście centymetrów.
– To matki – powiedział chłopak. – Dziurawy, do zrobienia leży.
Brzmiało logicznie, więc odłożyłem i zabrałem się do dalszego szukania. W końcu po bezowocnym grzebaniu stwierdziliśmy, że nic nie ma, zostawiliśmy dzieciaka w spokoju i wróciliśmy do bazy.
Następnego dnia rano Hrabia jak zawsze zrobił odprawę. Mówił o tym, co się działo u nas, kto na dołku, jakie rozliczenia. Do tego, też tradycyjnie, czytał telefonogramy z innych jednostek z informacjami, co działo się u nich, i z prośbami o pomoc w ustaleniu sprawców. Normalna rzecz, musimy współpracować, a przestępcy nie mają przecież administracyjnie wyznaczonych granic.
W pewnej chwili Hrabia czyta wieści ze Śródmieścia, a tam informacja o włamie, w którym zakoszono szereg fantów, a dalej lista. A na liście... kożuch z charakterystycznym rozcięciem. Gdy to usłyszałem, wyprostowałem się i poczułem falę gorąca. Już się miałem zerwać, ale Hrabia pokręcił głową i gestem kazał poczekać.
– Co jest, kochany? Co cię tak nosi? – zapytał.
– Widziałem ten kożuch – powiedziałem podekscytowany i pokrótce zreferowałem wczorajsze przeszukanie. Na koniec zaoferowałem, że jestem gotowy, by już tam, teraz, zaraz...
– Autobusem będziesz jechał? Czekaj chwilę, trzeba siły i środki przygotować na realizację – zadecydował. Złapał za telefon, zadzwonił po specjalny wóz, a odkładając słuchawkę, ponownie na mnie spojrzał. – Za pięć minut na dole.
I pojechaliśmy. Wyszło gładko, bo chłopak był już pewien, że mu się upiekło i daliśmy spokój. A tu niespodzianka, bo nie dość, że wpadliśmy znienacka po raz drugi, to jeszcze z konkretem. Wparowałem do pokoju i podniosłem kożuch z fotela. Podstawiłem go dzieciakowi pod nos.
– Matki, tak? Matki, kurwa?
No i się okazało, że jednak nie matki. Jeszcze raz przeszukaliśmy mieszkanie, tym razem pod kątem fantów ze Śródmieścia. Znaleźliśmy dość, by chłopaka zabrać na bazę. Byłem dumny i choć po wypełnieniu kwitów sprawa i sprawca przeszli na Śródmieście, bo to ich włamsko, sukces był mój i stosownie go odnotowano.
A, ważna sprawa do rozwinięcia. Wspomniałem o tym, że na akcję Hrabia załatwił auto, i pewnie dziś zabrzmiało to banalnie. Ważne jednak, żeby zaznaczyć, jak w tamtych czasach wyglądały nasze przemieszczanie się po terenie na akcję i powroty z realizacji.
Otóż najczęściej na rejon dostawaliśmy się autobusem komunikacji miejskiej numer 126, a swoje rewiry musieliśmy po prostu wychodzić. Normalka, i z czasem przywykliśmy, zwłaszcza że ułatwiało to zespalanie się z dzielnicą. Chcąc na przykład chwilę odpocząć, wpadaliśmy do lokalu zaprzyjaźnionego Bogusia, mistrza kuchni, który robił najlepszą grochówkę na świecie i który po długich namowach zdradził nam kilka kulinarnych sekretów. A szukając informacji, wiedzieliśmy, że nie ma lepszego miejsca niż pijalnia piwa Jurka, gdzie już od rana zasiadała pospołu osiedlowa rada meneli. Radiowóz tylko by ich wszystkich rozpraszał i spinał.
Dużo ciekawiej robiło się, gdy wracaliśmy skądś z jeńcem, również autobusem. Wtedy trzeba było delikwenta zamocować gdzieś w kącie i dla pewności przypiąć kajdankami do górnej poręczy, by mu do głowy nie przyszło po drodze nic głupiego. Ludzie zerkali z ukosa, coś tam czasem jeden z drugim szeptał, a my zajęci rozmową wyglądaliśmy właściwego przystanku.
Przyzwyczailiśmy się do takiego podróżowania i gdy po kilku latach mojej służby na komendzie pojawił się wreszcie oznakowany duży fiat, korzystaliśmy z niego tylko w ostateczności, gdy jeńców było więcej albo z jakiegoś powodu nie nadawali się do środków komunikacji miejskiej. W innych przypadkach, jak choćby obserwacje czy większość realizacji, więcej by ten wóz robił kłopotu niż dawał pożytku.
Wóz, który tamtego dnia załatwił Hrabia, nie był oznakowanym radiowozem, a czarną wołgą z rodzaju tych, jakimi na podwórkach straszyły się dzieci. Pojazd ten, z którego my sami korzystaliśmy grzecznościowo w wyjątkowych sytuacjach, był do wyłącznej dyspozycji pułkownika Henryka, szefa komendy. Kierowcą przypisanym do wołgi był imiennik szefa i to właśnie on woził nas na te akcje, gdy było trzeba. Zwykle jednak woził albo pułkownika, albo pocztę do wojewódzkiej czy prokuratury, albo wykonywał inne ważne zadania. Czasami, gdy po naradzie, jaką pułkownik odbywał z szefem lokalnego PGR-u, bagażnik wołgi pachniał sezonowymi owocami lub świeżymi wędlinami, samochód, wraz z kierowcą, znikał potem na wiele godzin. I tylko dwaj panowie H. wiedzieli, gdzie wtedy się znajdował.