Przypadek Mariana P. - cz. 3


Kiedy Marian P. otworzył oczy, zobaczył nad sobą widok, jakiego nie mógł się spodziewać nawet  w najpiękniejszych marzeniach. Oto na wysokości jego wzroku nachylało się nieporadne kawiarniane dziewczątko, a raczej jej jędrny, lekko opalony biust wyłaniający się z rozcięcia kelnerskiego fartuszka. To na moment złagodziło świdrujący ból w tylnej części czaszki.
- Czy nic się panu nie stało? – zapytała cicho dziewczyna i przykucnąwszy obok niego, podsunęła delikatnie dłoń pod kark tak, by mógł zmienić pozycję na półsiedzącą. – Nie wiedziałam, że barman robi takie mocne drinki – dodała nieco złośliwie. Popatrzył na nią uważnie, a potem nieporadnie podniósł się do pionu.
- Straciłem przytomność i nie wiem, czemu to zawdzięczać? – rozpoczął kurtuazyjnie, choć od razu poczuł, że nie są to stosowne słowa. Powinien raczej zacząć się awanturować albo wezwać policję.  – Jestem tu, w kawiarni „Allkemikka” stałym gościem. Nie przypuszczałem, że może być tak niebezpiecznie jak  w amerykańskim Bronksie.
- Chyba pan nie sądzi – pociągnęło dziewczątko – że ktoś chciał pana skrzywdzić. A tak swoją drogą to w pana wieku zawroty głowy są chyba czymś naturalnym, prawda? – zauważyła lekko zjadliwie.
- Zawroty głowy pewnie i tak – odpowiedział tym samym tonem – ale nie tak potężny guz i rozcięta skóra na potylicy.
I żeby tego dowieść, przetarł palcami skaleczone miejsce i pokazał jej lekko zakrwawioną dłoń. Nie oczekiwał tak emocjonalnej reakcji:
- Mój ty biedaku – powiedziała nieomal z czułością, gładząc go dłonią po policzku  i szybko dodała: - Bardzo boli?
Ale zanim uzyskała odpowiedź, znalazła w rogu pakamery zakurzoną apteczkę, delikatnie przemyła ranę Mariana i odtransportowała go na czerwoną, sfatygowaną kanapę.
- Dziękuję bardzo, pani... – ciąg dalszy zdania zawisł w powietrzu.

- ... Zosiu, panie Marianie P. – w jej ustach jego imię wreszcie zabrzmiało słodko. – Tak bardzo mi przykro. Dzisiaj było wyjątkowo dużo gości. I starzy, i nowi klienci. Zrobiłam piętnastominutową przerwę, żeby rozprostować nogi, zapalić papierosa, no i znalazłam pana. Może zawołać policję?

- Nie, nie trzeba – mruknął dość wyraźnie. Wiedział, że z policją są same kłopoty, unikał jej, jak mógł. Musiałby wyjaśniać, dlaczego dzwonił i do kogo, a przecież sam właściwie tego nie wiedział. Jakiś znaczek, jakaś kartka, jakiś karzeł... Nie brzmiało to zbyt szczęśliwie.

- Czy nic panu nie zginęło? – zapytała kelnerka być może po to, by przerwać ciszę. „No tak - pomyślał detektyw – w zasadzie od tego powinienem zacząć.” W portfelu nie brakowało niczego – legitymacja prywatnego detektywa, dowód osobisty, prawo jazdy i nawet zmięty, ostatni już w tym tygodniu, banknot stuzłotowy, choć ogólnie zarabiał nieźle. W kieszeni spodni wymacał klucze od mieszkania. W marynarce znalazł gumę do żucia w pastylkach, trzy żelki luzem, resztki krakersów i bilet do muzeum techniki, gdzie był ze swoim przyjacielem Kajetanem Kostką. Oprócz tego nie było nic. Jęknął przerażony:

- Przepadła ...  moja szansa.

- Tak? – zapytała zalotnie Zośka – a ja przez chwilę miałam nadzieję, że we mnie ją pan znalazł.

- To nie jest powód do żartów – zdenerwował się.
- Wiem o tym – powiedziała z uśmiechem i z kieszeni swojego kelnerskiego fartuszka wyjęła wizytówkę: „Jan Borycki. Filatelista.” - A zatem panie Marianie powinien mi pan podziękować.

Bożena Konarowska