Siostra, Matylda Puchacz

Moje życie skończyło się w środę, o godzinie 16.09. Dokładnie wtedy, za jedenaście piąta, wszedłem na pasy przy Banku Kontynentalnym. Kamery przemysłowe zarejestrowały jak chowam do kieszeni komórkę, spoglądam w lewo, potrząsam ręką, jakbym strzepywał z niej jakieś dziadostwo (tik, którego Zet nigdy nie lubiła), i wchodzę na ulicę. Mogę zgadywać: nie zauważyła mnie, bo słońce grzało jak nakręcone. Albo gadała z tym dziadem przez telefon, no i jak to blondyna, nie podzieliła należycie uwagi. Nie wiem. W każdym razie, o 16.09 poczułem nagle tępe uderzenie, moja prawa noga gdzieś uciekła i w tej samej chwili coś plasnęło mi w twarz. Jechaliście kiedyś na masce pędzącego samochodu? Widziałem coś takiego u Tarantino. Niezły odlot. Teraz dzięki blondi mogłem sam spróbować. Z fizys przyklejoną do przedniej szyby przejechałem kilka metrów, zanim zsunąłem się na asfalt. Góra dwie sekundy, ale zdążyłem zobaczyć jej złote loki i rozchylone usta. Runąłem na ulicę, a cizia nawet się nie obejrzała.  Furą za 150 tysięcy pomknęła do przodu, zastawiając za sobą kłęby pyłu i rozedrganą masę gorącego powietrza. Jeszcze nie czułem bólu. Nie wiedziałem, że mam złamaną rękę i stłuczoną miednicę. Pozbierałem się jakoś i wytężyłem wzrok. SOPHIE 1331 znikała za zakrętem, a ja zaczynałem pieścić w myślach scenariusz naszej pierwszej rozmowy.


*

- Dariusz Zawadzki. Właściciel sieci solariów i salonów kosmetycznych. Samochód zarejestrowany na niego, ale to panna nim jeździ. – Ali jak zwykle powoli cedził słowa, ważąc każde z nich z osobna, jakby w ich brzmieniu kryło się rozwiązanie zagadki. Policjant Plod.  Był raczej typem Colombo niż Harry Callahanem. Ale miał swoje zalety. Na przykład siostrę. – Zuzka przyjedzie po rzeczy w piątek. Zostaw klucze u sąsiadów – skończył beznamiętnie.
- Dzięki, stary – mruknąłem. - Pamiętaj, na razie nic nie zgłaszam. To tylko wywiad.
- Piątek po południu – rzucił. – Nie kombinuj.
- Jasne.
Jasne. Nie kombinuj. Zet była miłością mojego życia. Kobietą, z którą chciałem mieć dzieci i się zestarzeć. Ale puściła mnie w kanał. Jasne, nie byłem święty. Swoje za uszami miałem. Ale wiedziała, że bierze towar wybrakowany. I tej cholernej świętości starczyło jej na trzy lata i 72 dni.  Ali starał się dystansować do sytuacji. Niby między nami nic się nie zmieniło. Kumple jak zawsze. A jednak załatwił jej metę i raczej gadać o tym nie chciał.
Za to dał mi numer blondi.


*

- Tak, słucham? – głos jak landrynka. Przed oczami mignęły mi jej nienaturalnie lśniące włosy.  Cud – miód. Odczekałem chwilę. Poprawiłem słuchawkę w spoconych dłoniach i chrząknąłem.
- Pani Renata Er.?
- Taaak – odparła niepewnie. W tle jazgotał telewizor.  Pewnie malowała paznokcie, oglądając jakiś durny serial. Miałem przygotowane każde słowo, przecinek i kropkę, ale to nadające jak gdyby nigdy nic pudło normalnie mnie rozwaliło. Cizia niemal wysyła mnie na tamten świat, a tu Mostowiakowie dokazują w najlepsze. Jak Boga kocham, wymiękłem.  Całą moją misternie przygotowaną przemowę diabli wzięli.
- Przejechała mnie pani dzisiaj – powiedziałem więc po prostu .
Coś zgrzytnęło na linii i cisza. Nie odłożyła słuchawki, ale elokwencją już się nie popisała. Dałem jej chwilę.
- Jest nagranie – pomogłem jej. – I świadkowie – mówiłem powoli, jakbym jej bajkę na dobranoc opowiadał. Ludzi są różni. Laska wyraźnie potrzebowała motywacji.  Zgoda, z tymi świadkami poniosła mnie wyobraźnia, ale chciałem to załatwić szybko i bez bólu.
-  Skąd ma pan mój numer? – wydukała.
- Pani ma kasę, ja mam kontakty.
Cisza.
- Dobra, powiem inaczej - postanowiłem przejść do rzeczy. - Ja mam złamaną rękę, obrażenia wewnętrzne, że tak się wyrażę, wstrząśnienie mózgu i dwa przyszłe tygodnie zarezerwowane na badania. Kto wie, co jeszcze wyjdzie – wyrecytowałem zblazowanym głosem. Panna stęknęła i zapadła w stupor. – A pani może mieć dziesięć punktów, wezwanie do sądu, a jak po roku wypuszczą panią za dobre sprawowanie, a pan Dariusz się nie odkocha, to jeszcze szofera do końca życia. Bo prawa jazdy to już chyba nie – skończyłem ze smutkiem.
Kociak załkał.
- Dam się pani z tym przespać – zakończyłem zgodnie z planem awaryjnym. Bo plan A zakładał, że dziewczę zaskoczy i jeszcze przed weekendem będę szczęśliwym człowiekiem. No, ale na szczęście trzeba zasłużyć. – Jutro o trzynastej przy obelisku. Jakoś się poznamy, prawda? – pozwoliłem sobie na żarcik i odłożyłem mokrą słuchawkę.
Zakładałem, że wiedziała, gdzie jest obelisk. Powinna docenić godzinę. Żadnych podejrzeń, kolo pewnie wyciskał w tym czasie na siłowni, albo wizytował swoje kopalnie złota.
Słowem – miodzio. Zapaliłem i przez chwilę kontemplowałem porcelanowego delfina na telewizorze. Pamiątka po babci, grzech wyrzucić, a jakoś akurat skojarzył mi się z panną.
Nie ma co, poszło jak z płatka.
Gips uwierał mnie niemiłosiernie. Poczłapałem do kuchni. Z trudem otworzyłem butelkę piwa, po czym wróciłem do pokoju. Na drzwiach szafy wciąż wisiała halka Zet. Słowo daję, ubierała się w takie rzeczy. Która laska nosi dziś takie fatałaszki…? Oparłem głowę o zagłówek i przymknąłem oczy. Nie wiem, kiedy odpłynąłem. Śniło mi się, że Zet potrąca mnie na pasach, potem cofa samochód, przejeżdża jeszcze raz, potem jeszcze raz i jeszcze… Obudziłem się zlany potem. Ręka swędziała mnie coraz bardziej. Dopiłem piwo i położyłem się spać.


*

A jednak kociak mnie zaskoczył.
Przyszła przed czasem i - jak Boga kocham - wyglądała jak milion dolców. Ciemne okulary, krok pantery, włosy jak wata cukrowa. Patrzyłem jak niepewnie okrąża fontannę, śledzona zachłannymi spojrzeniami emerytów. Wokół nie było nikogo prócz kilku nianiek z oseskami i grupki obślinionych geriatryków, ale ona powoli lustrowała otoczenie, dając sekundę nadziei każdemu z dziadków.  Kiedy wreszcie mnie zauważyła, złożyłem gazetę z pełnym uznania uśmiechem.      
Podeszła ostrożnie, lekko zagryzając usta. Miała klasyczny, rzymski nos i lekko wywinięte, jakby obrażone wargi. Usiadła jak dama, boczkiem, nóżka na nóżkę i gdyby nie opalenizna o dwa tony za głęboka, spadłbym z ławki. Przysięgam.
Daliśmy czas staruszkom na wyregulowanie pracy serca, po czym przeszliśmy do interesów.
- To jak, zastanowiła się pani? – błysnąłem zębami, wprawnie eksponując gips na lewym przedramieniu. Dyskretny plasterek na policzku i zadrapania czoła miały skutecznie pobudzić w Renacie to, czego dotąd nie wykrzesał mój cierpiący głos. Byłem pewien, że w jej skrytych za gigantycznymi okularami oczach zaszkliły się łzy skruchy i wstydu.
- No… tak. – szepnęła z wysiłkiem. Biedactwo. No, ale lepiej późno niż wcale. Kiwnąłem głową zachęcająco.
- Ja pana… bardzo przepraszam. Bardzo – chlipnęła.
- Spoko. Ja się nie gniewam – rzuciłem swobodnie, bębniąc palcami zdrowej ręki w oparcie ławki.
Czekałem z uśmiechem przylepionym na twarzy, ale laska jakby się zacięła. Przez te jej bryle nie wiedziałem nawet, gdzie patrzy. Błoga chwila oczekiwania rozciągnęła się ciut ponad miarę.
Albo nie kumała, albo grała na zwłokę. Tak czy owak, zaczynałem się powoli niecierpliwić.
Już miałem podsunąć jej kilka kwestii do wyboru, kiedy nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się koleś. Kurczę, scenariusz nie przewidywał Arniego. Zbity z tropu zerknąłem pytająco na blondi. Jej twarz ani drgnęła.
- Przeprosiłaś pana, Roksi? – zapytał grzecznie zza jej pleców, a ja błyskawicznie skonstatowałem, że po pierwsze: kociak wcale się nie zdziwił obecnością pakera, co sugeruje, że przeceniłem jej chęci dyplomatycznej współpracy, po drugie, sądząc z postury, mr. Zawadzki musiał spędzać na siłowni nieco więcej czasu, niż myślałem, przez co moja pozycja uległa nieznacznemu przesunięciu. Powiało chłodem.   
- Tak – zaświergotała Roksi płaczliwie. - Ale nie wiem, czy pan przyjął przeprosiny.
- To idź sprawdzić, jak tam impreza w piaskownicy, a ja pana zapytam – podpowiedział łagodnie, na co Roksi posłusznie podniosła się z ławki. W milczeniu odprowadziliśmy ją wzrokiem na plac zabaw. Kubusie i Jasie będą wniebowzięte, pomyślałem.
- Nie była wystarczająco wylewna? – Zawadzki odwrócił się do mnie z uśmiechem Jokera. Przyjrzałem mu się uważniej. Rękawy eleganckiej marynarki z trudem opinały podrygujące muskuły. Grubo ciosana twarz bohatera komiksów, nos boksera, usta młodego Brando. Mógł mieć czterdziestkę, nie więcej.  Chrupał orzeszki. Podrzucał je do góry i łapał zębami jak foka. – Fistaszka? – wyciągnął wypielęgnowaną dłoń. - Nie? Słusznie. Sól. Dodają tego gówna do wszystkiego .
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Poczekałem aż ostatni orzeszek zniknie w jego gardzieli. Wreszcie otrzepał ręce, rozparł się wygodnie i spojrzał na mnie wzrokiem najlepszego przyjaciela.  
- To powiedz, bracie, czemu po prostu nie pójdziesz na policję?
Niezłe.
- Właściwie to ja już byłem na policji. – poczułem, jak wraca moja pewność siebie. Nie ma to jak dobre pytanie. Nawet nie musiałem kręcić.
- No to chyba  tracę swój cenny czas, co? – zapytał, nie wiedzieć czemu rozbawiony. Ale nie ruszył się z miejsca. Wbił tylko we mnie te swoje ślepia Terminatora i czekał. Musiał się nieźle pocić w tym wdzianku. Zachodziłem w głowę, dlaczego nie włożył dresu? Siedziałem cicho, więc Pudzian podciągnął nogawki, oparł łokcie na kolanach, po czym leniwie przeczesał nieistniejącą czupryną. Był łysy jak kolano, słowo daję.
- Policja też człowiek – splunąłem w stronę namolnego gołębia, udając, że wszystkie te manewry kolesia nie robią na mnie wrażenia. – Jasne, są świadkowie, obdukcja, te rzeczy… - ciągnąłem. – Ale zeznanie zawsze można wycofać – teraz ja poczęstowałem go pobłażliwym spojrzeniem rozdającego karty.
- Taaak? A nagranie? Roksi mówiła coś o nagraniu – popatrzył na mnie jak spowiednik, którego jedynym marzeniem jest udzielić mi rozgrzeszenia.
Wytrzymałem jego wzrok. Zapomniałem o tym cholernym nagraniu. Za dużo szajsu sprzedałem niuni… No, przedobrzyłem po prostu.
- Pana narzeczona ma bujną wyobraźnię – powiedziałem w końcu powoli. – Ja nic o żadnym nagraniu nie wiem.
- Małe wyjaśnienie – spiął się nagle. – Dla narzeczonej to ja bym nie przekładał manicuru – rozejrzał się, mrużąc oczy. Zrobiło mi się dziwnie sucho w gardle. Z trudem przełknąłem ślinę. – Więc mówisz, przyjacielu, że nie ma nagrania? – ciągnął, a ja naprędce szukałem ewentualnych powiązań między Roksi i osiłkiem. Żona? Kochanka na boku? – Chyba nie chcesz mnie oszukać, co? – odwrócił się nagle w moją stronę, lekko odchylony od pionu, z wykrzywionymi ustami, tak, że wyglądał jak De Niro na chwilę przed totalną rozwałką. Poczułem jak po plecach powoli spływa mi  strużka potu.
- Interesy ze mną to czysta przyjemność – wydusiłem. – Jak mówię, że nie ma nagrania, to nie ma – na więcej nie było mnie stać. Czekałem, co powie, a to czekanie, mówię wam, było jak cisza przed losowaniem dużego lotka. Pociłem się jak szczur. Łyknie czy nie?  Maszyna losująca została puszczona w ruch. Dziś  szczęśliwe numerki to….
Bingo!
- Dobra, koleś – usłyszałem wreszcie jego znudzony głos. Moje pole widzenia wyostrzyło się. Dłubał w zębach wykałaczką, Bóg wie skąd wziętą, wgapiając się w klon na linii oranżeria-piaskownica.  – Jutro u ciebie, piętnasta. Znajdziesz chwilkę, co? – mrugnął do mnie i zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, podniósł się z udawanym ociąganiem. Po chwili Roksi dołączyła do niego, drepcząc usłużnie drobnymi kroczkami niczym gejsza. Zachwycone spojrzenia emerytów odprowadzały ją w milczeniu aż do zakrętu.
Dopiero po chwili mogłem się ruszyć. Koszula kleiła mi się do pleców, dłonie drżały jak na głodzie.
Panie, panowie, szóstkę trafił frajer w mokrej koszuli.  
Wytarłem ręce o spodnie. Pięknie. Udało się. Potoczyłem dokoła wzrokiem zwycięzcy. Jakaś mamuśka uśmiechnęła się do mnie niepewnie, na co podniosłem wyciągnięty do góry kciuk. Odwróciła się spłoszona.
 Mogę zmienić fuchę, wyprowadzić się z tej dziury, założyć własny biznes… Jezu, tyle możliwości! Tak, czy owak, jutro o tej porze będę otwierał szampana, pomyślałem lekko oszołomiony.
Dziadki wróciły do bezika, dzieciaki na powrót zagrzebały się w piachu, znudzony gołąb odfrunął. Jakby nic się nie stało. Dźwignąłem się z ławki przekonany, że zaczynam nowe życie.
Męczyła mnie tylko jedna myśl. Skąd, do cholery, kolo znał mój adres?

 *

Od drugiej warowałem przy oknie. Nerwowo zapalałem fajkę i zaraz ją gasiłem. Zeszło pół paczki, a gościa nie było. Słońce grzało jak na riwierze. Znów się pociłem. Zakładałem, że przyjdzie z konkretem. Kasa na stół, nie ma o czym gadać, rozstajemy się i zapominamy o sprawie. Wyglądał na takiego, co to niejeden interes załatwił. Od patrzenia na gorące, rozedrgane powietrze za oknem robiło mi się niedobrze. Nalałem do szklanki wody i usiadłem w fotelu.
Spokojnie. Koleś ma czas. Jeszcze kwadrans. W taki upał czas biegnie inaczej. Włączyłem wentylator i przymknąłem oczy. Szklanka przyjemnie chłodziła mi dłonie. Myślałem o ładnej buźce Roksi. Kim była? Musiała mu nieźle zawrócić w głowie tymi rozkołysanymi biodrami i niedomykającymi się ustami, jak u zdziwionego dziecka. Gościu miał fart, nie ma dwóch zdań. Tyle, że cizia brzydki numer mu zrobiła… Swoją drogą, ja bym takiej fury najlepszej lalce nie dał prowadzić. Są jakieś granice miłości, nie?
Czternaście minut. A jak blefował? Nie… Wiedział, że mam go na widelcu. Przyjdzie. Zastanawiałem się, na ile wyceniał swój spokój. Na biednego nie trafiło, wiedzieliśmy obaj. A ja, powiedzmy to sobie szczerze, nic do niego nie miałem. Więcej – podziwiałem jego lojalność względem panny. Nie jego wina, że blondi. Powinniśmy się dogadać. Jeśli się pojawi.
Dziewięć. Dopiłem wodę i podszedłem do okna. Pusto. Skwar zalewał nieruchomą ulicę. Nic się nie działo. Nawet kot nie przebiegł. Jakby ktoś zdjęcie do szyby przylepił. Otwarzyłem okno i nagle, jak powietrze uwolnione z balonu, żar wtargnął do pokoju, a z nim smród dolatujący ze śmietnika i odległe odgłosy miasta. Coś zaczęło mnie rwać w unieruchomionej ręce i poczułem narastającą irytację. Przypomniałem sobie grymas twarzy kolesia, kiedy mrugnął do mnie tuż przed odejściem, orzeszka szybującego w powietrzu i ten spokojny, zblazowany głos, kiedy wspomniał o spotkaniu.
I wtedy właśnie zrozumiałem, że się nie uda. Ale było już za późno.  
To był pojedynczy, krótki dzwonek. Jak szczeknięcie. Odczekałem z pięć sekund zanim otworzyłem.


*

- Polubiłem cię, mały wiesz? – zagrzechotał lodem w szklance, po czym odstawił ją na stół, obok podkładki, chyba tylko po to, żeby jeszcze bardziej mnie wkurzyć. Odpiął górny guzik koszuli w prążki i przeciągnął dłonią po twarzy, jakby z niej coś ścierał.  – Dlatego się pofatygowałem. Choć mógłbym tego nie robić, rozumiesz?
Szczerze mówiąc, nie rozumiałem. Zasady były jasne. On przychodzi z propozycją. Ja ją akceptuję. Poprawiłem się niespokojnie na krześle i spojrzałem na niego wyczekująco. Wolałem, żeby nie wiedział, że się denerwuję. Ledwo mieścił się w fotelu, siedział na brzeżku i wyglądał jak pluszowy misiek w domku dla lalek. Dlaczego więc, kurna, to ja czułem się jak kretyn?
- Przyszedłem, bo jestem ciekawy – podwijał powoli rękawy, tocząc dokoła wzrokiem kupca szukającego okazji. – Wiesz, życie to suma doświadczeń. Jeszcze nigdy nie przytrafiło mi się nic takiego… hehe.- zapadła cisza. -  Powiedz mi, ile chciałeś? – wydawał się szczerze zainteresowany. Nie spodobał mi się tylko ten czas przeszły. Z drugiej strony, ja też nigdy nie bawiłem się w te klocki. Tyle, co naoglądałem się w telewizji. Może tak to się robi. Skąd miałem wiedzieć? W końcu życie to nie film. Tylko suma doświadczeń.
Patrzyłem na wydłużonego noski jego wypucowanych butów podrygujących na linoleum. Humor mu dopisywał. Nie byłem pewien, czy tak właśnie powinno być.
- Myślałem o… piątce – nie poznawałem swojego głosu.  Mokasyny zamarły na chwilę, po czym znów zaczęły podskakiwać w tym samym rytmie. Jakoś nie miałem ochoty spojrzeć mu w twarz.
- Piątka, mówisz…. – zamyślił się. Zerknąłem na niego niepewnie.  -  Coś mi się zdaje, że masz przeterminowany cennik. Inflacja, te rzeczy… – rozciągnął facjatę w uśmiechu.  – No, dobra. Czas to pieniądz. – sapnął, klepiąc się w uda. – Żadnego wypadku nie było. Zapominamy o rozmowie – urwał, czekając aż coś powiem, ale że totalnie mnie zamurowało, nie mogłem nic wydusić. Wstał więc, przeciął ręką powietrze w geście pożegnania i ruszył do wyjścia. - Dzięki za kompot. Moja mama robi z wiśni. Chłopie, niebo w gębie… - usłyszałem już z przedpokoju.
- Hej, zaraz! – zerwałem się jak oparzony o ułamek sekundy za późno. Szklanka z resztkami lodu zakołysała się na stoliku i po chwili runęła na podłogę. Omal się nie poślizgnąłem. Pieprzony duralex.  – Co jest?! Była umowa… - krzyknąłem za nim. Zwariował, czy jak?!
- Jaka umowa? – odwrócił się gwałtownie.  – Nie przypominam sobie – po czym pochylił się w moją stronę, tak blisko, że poczułem jego ciepły oddech. Zamarłem. – Koniec. Próbowałeś, dzieciaku – wyszeptał. Koleś musiał być już po lunchu. Niech zgadnę - krewetki w sosie czosnkowym? Starałem się nie oddychać. A on patrzył na mnie bez jednego mrugnięcia dobre pół minuty. Jak jakiś bazyliszek.
– Zabawiliśmy się, a teraz wracaj do swoich zabawek – wycedził i położył dłoń na klamce.  
- To za co mnie przeprosiła? – odważyłem się. Wóz albo przewóz. Wyjdzie i wszystko przepadnie. Nie miałem nic do stracenia. – Roksi mnie przeprosiła. Za co? – zapytałem już pewniej, robiąc krok do przodu. Nie mógł tak wyjść, do cholery. Co jest grane? – A to? Co powiesz na to? – i wyrecytowałem mu jednym tchem numer jego bryki, jak chłoptaś przed tablicą, pewny, że z wrażenia belfrowi spadnie szczęka i jednym ruchem wykreśli złe oceny. – To samochód, który we mnie wjechał. No i? – zadarłem brodę. Dopiero teraz zauważyłem, że był ode mnie wyższy o dobre 15 centymetrów.
Ale Rambo pokręcił tylko głową, rozczarowany moim szczeniackim zrywem.
- Słuchaj, mały. Potraktuj to jak darmową lekcję – powiedział łagodnie. Zanurzył dłoń w kieszeni spodni i podsunął mi pod nos białą tytkę. – Pestki dyni. Samo zdrowie – pokręciłem głową. Wzruszył ramionami. – Po pierwsze: nie znasz żadnej Roksi. I żadna Roksi nie zna ciebie. Jasne?
Nie musiał powtarzać. Coś w jego głosie mówiło mi, że rzeczywiście żadnej Roksi nie znałem.
- Po drugie – ciągnął przebierając pestki – znam rejestrację twojego zygzaka – tu od niechcenia zacytował, co trzeba. - A na jutro mogę wyrecytować ci numery silników wozów twojej rodziny trzy pokolenia wstecz. Co ty na to? – zakołysał się na rozstawionych nogach, a ja poczułem się, jak na statku uwięzionym w trójkącie bermudzkim. – No? Uruchom myślenie, szczeniaku. Czego to dowodzi? - zmiął torebkę w twardą kulkę i podrzucił ją kilka razy.
Cisza.
- Ni- cze- go – odpowiedział, skandując sylaby. – Ni czego. – powtórzył.
Stałem jak kołek, wodząc wzrokiem za podskakującą papierową kulką.
- No – westchnął wreszcie - miło było cię poznać. Przemyśl to, a daleko zajdziesz – poluzował kołnierzyk wskazującym palcem, ostatni raz efektownie podrzucił kulkę, niczym żongler na koniec występu i odwrócił się do mnie plecami.
Patrzyłem, jak z przesadną ostrożnością otwiera drzwi i znika w cieniu klatki schodowej. Jego stłumiony, szybki tupot dudnił mi w uszach jeszcze przez kilka chwil.
Jak w letargu podszedłem do okna. Nic. Cisza, bezruch. Tylko kontener na śmieci rzucał dłuższy cień.  Facet rozpłynął się jak kamfora.


*

Wiecie, jak to jest, kiedy skreślacie piątkę zamiast szóstki, bo zapomnieliście datę urodzin psa? Ja się właśnie dowiedziałem. Gapiłem się jak sroka w gnat w zaschnięte kółko po szklance na laminowanym stoliku i ni w ząb nie mogłem dojść do sedna – gdzie, do cholery, nawaliłem? Analizowałem każde słowo i przecinek. I nic.
Za oknem pociemniało. Zbierało się na burzę, powoli, tak, żeby wszyscy mieli szansę ściągnąć z balkonów pranie i zamknąć okna. Ale mi było wszystko jedno. Wciśnięty w fotel wygrzany przez Arniego przesuwałem pod powiekami każdą sekundę naszego parkowego spotkania i właśnie, kiedy dochodziłem do jedynego słusznego wniosku – że rozegrałem to perfekcyjnie,  przeciąg wydął balkonową firankę, a drzwi trzasnęły z hukiem.
Rozpoznałem ją od razu, po sposobie w jaki włączyła światło. Klik, klik, klik, dziwne przyzwyczajenie. Mówią na to natręctwo, czy jakoś tak. Weszła cicho, jak to ona. Zawsze miała taki koci krok, skradający się, jakby się czegoś bała. Zwykle paplała już od progu, tym razem jednak nawet się nie odezwała. Linoleum nie skrzypiało pod jej stopami, choć miała sandały na grubych podeszwach. Na chwilę przystanęła w progu pokoju, być może zaskoczona moją obecnością, a potem, z lekkim wahaniem, to widać po ruchu stóp, po tym, jak przebiera palcami i odruchowo łączy czubki butów, ruszyła do przodu. Ze spuszczoną głową patrzyłem na jej piegowate łydki i czerwone sandały. Krzątała się po pokoju jak pokojówka, sprawnie i cicho. Otwierała szafki i wrzucała do płóciennej torby jakieś szmaty, kilka książek, płyty. Nie było tego dużo. Z wciąż do połowy pustą torbą stanęła przede mną, jak na apelu, prawie na baczność. Kusiło mnie, żeby zobaczyć jak się ubrała, jaką ma bluzkę, czy jej włosy zdążyły zmoknąć. Ale nie miałem odwagi podnieść głowy. Na śmierć zapomniałem, że miała dziś przyjść.
- Jeszcze halka – mruknąłem. – Wisi na klamce, tam – wskazałem brodą w stronę szafy. Ani drgnęła.
- To nie moja – odparła po chwili spokojnie.
Zacisnąłem powieki. Nie otwierałem oczu przez kilka sekund, wiedząc, że stoi tak nade mną, zraniona do głębi, z tymi swoimi oczami dziecka, złączonymi stopami i torbą pełną papierków po czekoladkach. Wreszcie usłyszałem skrzypnięcie drzwi, a na policzku poczułem nagły podmuch wiatru. Wyszła tak samo cicho, jak przyszła.
Minęło z pół godziny zanim wstałem z fotela. Było już ciemno. Po omacku zerwałem z drzwi halkę, zmiąłem ją i wyrzuciłem do kosza. Otwarłem piwo i stanąłem przy oknie. Burza dopiero się zbliżała. Pojedyncze błyski rozdzierały niebo, oświetlając parking pod blokiem. Czułem, że zaraz rozpęta się piekło.


*

- Decyduję się – patrzyłem Aliemu prosto w oczy. Nie miałem czasu na gierki. Rambo mocno mnie zdrzaźnił. Przerobiłem zadanie domowe i wiedziałem jedno – on nie ma na mnie nic, ja mogę mu nieźle dokopać. Nie powiem, wizyta Zet dolała oliwy do ognia. Potrzebowałem sukcesu. A Ali miał mi w tym pomóc. – Składam zeznania, załatwiam świadków, chłopcy z banku muszą mieć coś nagrane. Facet jest ugotowany.
- Hej, brachu, przystopuj – Ali zmienił położnie z pół leżącego na prawie leżące. Siedzieliśmy na ławce przed komendą. Po nocnej burzy powietrze było rześkie i mój przyjaciel Plod uparł się zjeść lunch, czyli kanapkę z salcesonem, na świeżym powietrzu. Teraz oddawał się trawieniu, niczym wieloryb. Z trudem wydobywał z siebie słowa. – Po pierwsze: to dziewczyna, a nie gościu cię potrącił, nie? Chcesz, żeby poszła siedzieć? Komu chcesz dokopać, jej czy jemu? – łypnął na mnie wrogo. – Po drugie: mówiłeś, że wszystkiego się wyparł. Jeśli nie masz wiarygodnych świadków…
- Stary, o czym ty gadasz?! – wybuchnąłem. – Fakty są takie: laska zalicza dzwona, ja ląduję w szpitalu. Na jutro przyprowadzę ci pięciu świadków. Bardziej wiarygodnych niż papież – urwałem, widząc jak Ali kręci z niesmakiem głową. – OK. Nie muszę. Załatwimy to na legalu. Wystarczy kaseta. Ta z banku. – nawijałem jak nakręcony. – A cizia mnie nie obchodzi – jeśli kolesia to zaboli, będzie git – dorzuciłem, żeby rozwiać jego wątpliwości. Nagle przypomniałem sobie o adresie i rejestracjach. – Słuchaj, on musi mieć jakieś wtyki czy co… Znalazł moją chatę bez trudu. Wyśpiewał numery bryki. A wiesz, co mnie wkurza najbardziej? Że jego to wszystko, kurna, bawi! Gdyby nie ten jego uśmieszek, już dawno bym sobie odpuścił.
- No to powiem ci tak – Ali spokojnie wysłuchał moich żali, po czym sapnął, zrzucając okruszki chleba przylepione do przyciasnego munduru. - Primo: głowę daję, że go to wkurzy. Znaczy, cizia w pierdlu – wstał ociężale. – Duo: ja się z tego kabaretu wypisuję – nie patrząc  na mnie, zaczął się zbierać. – Dałem ci namiary na gościa. Miałem robić za starszaka. Ale z niego jest większy Batman niż myśleliśmy – podał mi rękę, która ścisnąłem machinalnie, choć, przysięgam, nie wiedziałem, o czym on, do cholery, gada. – To co?, ja zwijam interes, a ty radź sobie sam.  Aaaaa… Zuzka mówi, że zaskoczyłeś ją w piątek. No wiesz, miało cię nie być… Z tego wszystkiego nie wzięła kubka w rybki.
- Czego? – skrzywiłem się. Chryste, ja o gruszce, on o pietruszce.
- Jej ulubiony – wzruszył ramionami. – Wiesz, jak to jest… Od dwóch tygodni kawy nie pije.
Nie wiedziałem, jak to jest. Nie wiedziałem i nie miałem zamiaru się dowiedzieć! Jej pieprzone kubki, światło gaszone nieparzystą ilość razy, okno otwarte nawet w największy mróz, krem na piegi, cuchnące herbatki z hibiskusa. Jezu, kochałem ją, przysięgam. Ale jej dziwactwa doprowadzały mnie do szału! Czasem zachowywała się, jakby była walnięta. Ok, wiem, że nie była. Ale ilu facetów czeka grzecznie aż ich dziewczyna policzy wszystkie zapalone światła w bloku naprzeciwko, zanim położy się spać. No ilu, do cholery?!
- Dobra. Niech przyjdzie po kubek. W środę wieczorem – opanowałem się. – Nie będzie mnie. Klucze zostawię pod wycieraczką.
Ali machnął mi na pożegnanie i zgarbiony, jakby stawiał czoła wichurze, zaczął brnąć w kierunku ponurego gmachu policji.
Właściwie nie był mi już potrzebny. Sprawa nagle wydała mi się prosta jak drut. Jak dobrze pójdzie, i tak coś na tym ugram.
Wyobraziłem sobie wykałaczkę między przeraźliwie białymi zębami pakera. Trudno. Mogłeś kupić spokój piątakiem, pajacu. Oboje byśmy zyskali. A teraz leżysz i kwiczysz.  
I z tą optymistyczną prognozą ruszyłem w stronę komisariatu.


*

- Wezwaliśmy pana w celu wyjaśnienia pewnych nieścisłości – szczeniak z włosami zaczesanymi na Klosa postukał ołówkiem w jakieś papiery, po czym nagle wbił we mnie zimny wzrok, niczym jaszczur. Uczą ich tego w szkole policyjnej, czy co? Prawie się przestraszyłem. - Niestety, kaseta nie potwierdza pana wersji.
- Nie rozumiem – poprawiłem się na niewygodnym krześle, powoli trawiąc to, co powiedział. – Czego nie potwierdza? Że laska we mnie wjechała? Numerów samochodu?
Kiedy zadzwonili rano z komendy, byłem pewien, że to tylko formalność. W duchu gratulowałem chłopcom wyników – 12 godzin po złożeniu zeznania mieli wyniki. Tak trzymać, smerfy!
Nie byłem przygotowany na przykre niespodzianki.
Klos pokręcił głową.
- Ma pan pecha – westchnął nieszczerze zmartwiony. Uśmiechnął się pocieszająco, po czym rzucił. - Takie rzeczy się zdarzają, choć, muszę przyznać, rzadko. – Zrobił dramatyczną pauzę. A potem normalnie mnie rozwalił. -  Ochroniarz wylał na kasetę herbatę.  
Jezu. To jakieś żarty? Ochroniarz. Wylał. Na. Kasetę. Herbatę. Jaka jest szansa, że się przesłyszałem?
Czekałem, czy J23 dorzuci jakieś szczegóły, ale najwyraźniej też był pod wrażeniem tego, co powiedział, bo z powrotem wbił wzrok w papiery i zamarł bez ruchu.
Przeżuwaliśmy tę rewelację dobre dwie minuty.
- No tak… - podniósł w końcu głowę. Mógłbym przysiąc, że uśmiechał się kpiąco. Zacisnąłem pod stołem pięści. – Z tego co tu widzę, nie ma pan świadków…?
- No, nie mam. Ale mogę popytać. Ktoś mógł coś widzieć  – odparłem bez mrugnięcia okiem. Kolo wbił we mnie wzrok jak żyleta. Niemal słyszałem, jak myśli – nie ze mną te numery, Bruner…
- Jeśli do tej pory nikt się nie zgłosił… - zawiesił głos. – Bo widzi pan, te numery co pan podał….- podłubał sobie w uchu i Kloss w jednej chwili został zdegradowany do stopnia szeregowca – …to numery pani T. A pani T. to narzeczona pana Dariusza Zawadzkiego. Zna pan? – zainteresował się uprzejmie.
Zrobiłem zamyśloną minę.
- Raczej nie. Nie przypominam sobie… - zatroskałem się.
- Solaria, kawiarnie, bilard, fitness… - wyliczał od niechcenia. – Nieważne. Chodzi o to, że pani T. od dwóch miesięcy przebywa w Niemczech. A jej auto stoi zamknięte w garażu pana Zawadzkiego. Więc skoro potrąciła pana kobieta to znaczy, że a.) pani T. oszukała nas w zmowie z niemiecką policją, z którą już konsultowaliśmy się, i ukryła fakt potrącenia pana w dniu swojego – tu znów zerknął do notatek – awansu na szefową regionu zachodniego firmy kosmetycznej „for your skin” z siedzibą w Berlinie – odchrząknął. – Lub: b.) – tu zaśmiał się lubieżnie – pan Zawadzki pożycza auto narzeczonej przebrany w blond perukę i w tym to przebraniu w pana wjeżdża. Co pan obstawia? – zakończył zachwycony swoim poczuciem humoru.
- Chcę konfrontacji – odparłem sucho, przypominając sobie ostatnio czytany kryminał. – Z panią T.
- Musimy mieć podstawy – w jednej chwili uśmiech ześlizgnął się z jego twarzy. Sprawnym ruchem wyciągnął coś spomiędzy leżących na biurku kartek. – Czy to ta pani? – podsunął mi pod nos zdjęcie.
Oparłem się o krzesło. Spoglądała na mnie Azjatka, o rysach królowej śniegu, na oko starsza o Roksi o jakieś 10 lat. Klos przygważdżał mnie wzrokiem, tym razem bez cienia rozbawienia. – To ta sama? – powtórzył.
- Musze się przewietrzyć – odparłem i wstałem.
Gdybym wiedział, co będzie potem, wstąpiłbym na gyros na Kruczej. Odjazd, mówię wam. I posiedziałbym na ławce przy placu Zgody, niedaleko ASP, tam taki towar chodzi, że głowa boli. A na koniec browarek w „piwnicznej”. I dopiero potem dałbym się zabić.
Ale nie wiedziałem. I tuż pod wiaduktem, za dworcem,  wlazłem wprost na cztery sterydy . Od razu wiedziałem, że czekają na mnie.


*

Z trudem otwarłem lewe oko. Prawe musiało być pod bandażem, czułem blokadę. Postawna piguła, w nieokreślonym wieku, pochyliła się nade mną i podetknęła mi do ust szklankę. Żarty o seksownych pielęgniarkach to jakaś kpina. Ta mogłaby pracować na taśmie w rzeźni.
- No, szybciutko, połykamy. Gościa pan ma – wepchnęła mi do gardła jakąś pastylkę, przytrzymała szklankę i rozpłynęła się w bieli pokoju. Nie mogłem ruszyć głową. Nie czułem rąk, brzucha, nóg. Nie byłem nawet pewien, czy przełknąłem to, co mi dała. Wytężałem wzrok, szukając zapowiedzianego gościa, aż oko zaczęło mi łzawić.
Wreszcie z tła zaczęła się wyłaniać jakaś postać. W miarę, jak się zbliżał, zacząłem go rozpoznawać. Ali. Stary, poczciwy Ali. Usiadł na metalowym stołku przy łóżku i patrzył na mnie jak na ufoludka, jakby nie miał pewności, czy nagle nie bryznę na niego zieloną mazią.
- Cześć, stary – wydusiłem.
Nachylił  się raptownie.
- Co? A, tak, cześć, cześć, brachu – sapnął. Wyprostował się jak wańka wstańka i rozejrzał po sali. A potem znów się pochylił i spokojnie zapytał. – Boli?
- Jak cholera – wyszeptałem. Nie wiedziałem czy usłyszał, bo jego spojrzenie pozostało bez wyrazu. – Jak diabli – powtórzyłem więc nieco głośniej.
- Uhmmm – mruknął. Zerknął na zegarek. Wyglądał jakoś inaczej. Trudno powiedzieć, w czym tkwiła zmiana. Chyba nie garbił się tak, jak kiedyś. Tak chyba to. A może tylko wyglądał tak z mojej poziomej perspektywy. – Nie zostawiłeś klucza pod wycieraczką. Zuzka nie może odebrać rzeczy – każde słowo wymawiał powoli, jakbym, do cholery, leżał na laryngologii, a nie na chirurgii. Ale i tak nie skapowałem od razu, o co mu chodzi.
- Dasz mi klucz? – ciągnął. – Wezmę tylko resztę jej gratów i ci odniosę.
No, nie. Co jest? Pokopało go, czy jak?! Może złamana szczęka i nos, potłuczone żebra, przebite płuco i otwarte złamanie nogi, a - przepraszam bardzo – jeszcze odklejona siatkówka  - może to wszytko nie wygląda tak źle, jak myślałem?
- Pogrzało cię? – jęknąłem. – Jak miałem zostawić ten pieprzony klucz, skoro od tygodnia walczę o życie?! Tylko po to tu przylazłeś?!
- Co? – przyłożył dłoń do ucha i nachylił się nad moją twarzą. – Jakoś niewyraźnie mówisz, wiesz?
- Po co przyszedłeś? -  wychrypiałem z trudem.
- Właściwie to nie – poprawił się na taborecie i ściszył nieco głos. – Przyszedłem ci powiedzieć – ale to tak po znajomości, więc cicho-sza! – przyłożył palec do ust - że śledztwo w sprawie twojego pobicia zostanie umorzone. Nikt nic nie wiedział – rozłożył bezradnie ręce i dopiero wtedy zobaczyłem, jak dobrze się bawi. Musiał przewidzieć każdą moją kwestię, bo odpowiadał płynnie, z błyskiem w oku, gestykulując przy tym, jak włoski mafiozo.
- Za to mam dla ciebie małą niespodziankę – uśmiechnął się od ucha do ucha. – Czekaj, spokojnie, nie ruszaj się, ja potrzymam – podsunął mi pod oczy kamerę. Taką zwykłą, jaką się kręci wesela. Włączył. Coś zatrzeszczało na monitorze i po chwili na ekraniku zobaczyłem niebieskawą ulicę, pasy, światła. Obraz był ziarnisty, niewyraźny, filmowany nieco z góry. Oko zaszło mi mgłą. Zamrugałem gwałtownie. Ulica pozostała zamazana. Po kilku sekundach ktoś raptownie wszedł na ulicę. Dwa kroki, trzy… Coś poprawił w kieszenie. I nagle z prawej pojawił się czarny, masywny kształt. Samochód. Człowiek przystanął, a może tylko tak się wydawało, nagle podskoczył na masce, odbił się od przedniej szyby i zniknął z lewej strony kadru. Została pusta ulica. Bez cienia życia. Jak przed całym zajściem.
Całe zdarzenie trwało ułamki sekundy. Zabrakło mi tchu.
- Puścić jeszcze raz? – spytał usłużnie Ali. – Jak się zatrzyma film w odpowiednim momencie, widać tablice.
Zabrakło mi powietrza. Ali zaczął rozmazywać się jak akwarela, w miarę jak moja pikawa nabierała tempa.
- Nie masz siostry, prawda, młody?
Ali był już tylko głosem. Ale jakby oderwanym od rzeczywistości, coraz bardziej abstrakcyjnym. Poczułem, że się duszę.
- Widzisz, ja mam siostrę – zaśmiał się. – Młodszą. Gorzej nie mogłeś trafić. Zapamiętaj, młody, brat narzeczonej może być tylko twoim przyjacielem lub wrogiem. Rozumiesz? A ty nie jesteś moim przyjacielem dokładnie od pięciu miesięcy. – Cisza. Usłyszałem ciężkie westchnienie. – Pięć miesięcy temu Zuzka zobaczyła cię z tą babą. Na ulicy. Obśliniałeś się z nią w środku dnia. Przybiegła do mnie, cała zapłakana – teraz głos należał już do kogoś innego. Kogoś, kogo nie znałem. Kogoś, kto wpakował mnie w to szambo. – Dla mnie sprawa była jasna. To koniec. Kazałem jej z tobą zerwać. Mogło się tak skończyć, wiesz? Rozpoznawałbym cię na ulicy, ale powoli zapominałbym, jak się nazywasz. Ale ona, głupia, zakochała się. Szukała powodów, by wierzyć, że się przewidziała. Wmawiała sobie, że to nie ty… Potem była inna dupa. Ta, która wydzwaniała na twój domowy. Widzisz… - drgnąłem. Jego głos znalazł się tuż przy moim uchu. – Ja to nawet rozumiem. Nie wierzę w miłość. Ale ty jej nie szanowałeś. A to już inna bajka.
Przerwał na chwilę. Usłyszałem jakiś szelest, szuranie. Potem chrząknął i znów się odezwał.
- Przycisnąłem ją. Kiedy z tobą skończyła, myślałem, że z tego nie wyjdzie. Całe dnie w zamkniętym, ciemnym pokoju. Nie jadła, nie myła się. Dwa miesiące u terapeuty… Cudem się pozbierała. I wtedy ty zadzwoniłeś z tym swoim planem dokopania cizi – cichy chichot, na policzku poczułem kropelkę śliny. – Kiedy okazało się, że to auto Zawadzkiego, pomyślałem – co za fart. Taki gościu nie da się wyrolować. Nie musiałem nic robić. Tylko patrzeć, jak idziesz na dno. No dobra, trochę pomogłem losowi. Nasz kolega przyszedł na komendę i spytał, co na niego mamy, a ja zgodnie z prawdą powiedziałem, że niewiele – coś zagrzechotało nad moją głową. – Zabrałem z banku dowód, zgoda – dorzucił skwapliwie. -  Pech chciał, że ochroniarz rozlał herbatę – znów stłumiony rechot. – Przynajmniej… he he… tak jest w aktach.  – zakaszlał przeciągle.
Leżałem nieruchomo, w ciemności. Wiedziałem, że nic nie mogę zrobić. Strużka potu spływała mi po prawej skroni. Było mi gorąco, lepiłem się do prześcieradła. Każdy oddech był torturą. Chciałem, żeby skończył. Chciałem zasnąć.
- Dobra… to ja już pójdę – usłyszałem po chwili przerwy. Szuranie krzesła, skrzypnięcie podłogi. – Nie dostanę tego klucza, co? No nic, przyjdę później. Może zmienisz zdanie. Na stoliku masz sok pomarańczowy. – Rzeczowy, opanowany głos, oddalający się stopniowo. –Ale pielęgniarka mówiła, że nie możesz nic pić. Nie wiedziałem.  A… i jeszcze jedno. Nie mam nic wspólnego z tą jatką. Widzisz, nie tylko ja mam siostrę… A siostra jest jak… jak…- najwyraźniej szukał słowa. – Święta. Jest jak święta – powtórzył z przekonaniem. -  Nie do ruszenia. Rozumiesz?
Ciężka cisza zwisła między nami. Przez chwilę cieszyłem się, że go nie widzę. Czułem jednak, że stoi gdzieś po prawej, przy drzwiach. Nasłuchiwałem jakiegokolwiek dźwięku, ale nic nie docierało do moich uszu. Nieźle. Ślepy i głuchy. Czekałem w napięciu, aż senne stęknięcie klamki rozdało ciszę. Potem jeden niepewny krok i drugi. W końcu korytarz wchłonął go jak odkurzacz puszczony na pół gwizdka.
Oddychało mi się coraz ciężej. Przez głowę przelatywały mi setki obrazów – halka na klamce, twarz Roksi ukryta za okularami, wysokie kości policzkowe Azjatki ze zdjęcia. W tyle głowy dudnił mi głos Arniego – dla narzeczonej to ja bym manicuru nie przełożył, czy coś takiego… Kim była ta skośnooka laska? Czy w ogóle była kimś? A Roksi? Za co zebrałem?
Zaczęło mi się kręcić w głowie. Nie wiem, mówią, że na chwilę przed śmiercią człowiek składa do kupy całe swoje życie, że nagle zaczynać wszystko rozumieć. Ja zobaczyłem tylko  rzymski profil Roksi, a potem garbaty nos Rambo nakładający się na niego jak klisza na fotografię… Jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć…? Byli podobni jak dwie krople wody, jak brat i… Coś ścisnęło mnie w środku, przeszywający ból szarpnął dołem brzucha. Czułem jak dziwne ciepło wypełnia mnie od środka. Jakimś nadludzkim wysiłkiem podniosłem prawą rękę do dzwonka, ale nie starczyło mi siły, żeby przycisnąć guzik. Naprężyłem płuca jak topielec, dla którego już nie ma ratunku.
- Siostro! – Mój głos uwiązł gdzieś w gardle między spienioną krwią. Poczułem w ustach metaliczny, słodki smak. – Siostroooo!!!! – krzyknąłem niemo, lecz mój głos bulgotał rozpaczliwie na podniebieniu rozpryskując wokół krople ciepłej krwi.
Siostra mnie nie słyszała.