Gdzieś daleko rośnie ziele... , Jan Siwmir

-    Wyskocz i dociągnij ją do brzegu – Artur okazał się urodzonym przywódcą. – Tylko tym razem porządnie zawiąż linę. Nie mam ochoty na nocną kąpiel i zabawę w poszukiwanie łódki.
Bartek wykonał zadanie nadzwyczaj sprawnie i szybko. Był zmęczony, chciał się położyć a w ogóle to dosyć miał tej kompletnie nieudanej eskapady z facetem w roli obozowego kapo. Teraz też usłyszał:
-    Nie żryj tego, do cholery. Wszystko co zielone musisz sobie do pyska wsadzić? Kto cię będzie ratował jak się strujesz? Ja?

Króciutko obcięty chłopak wzruszył ramionami. Zmierzchało się. W oddali słychać  było pierwsze odgłosy burzy. Rozbicie namiotu stało się ważniejsze niż jakiekolwiek kłótnie.

Ledwie zdążyli upchnąć ostatni bagaż a pojawiły się krople deszczu. Pojedyncze ale wielkie niczym groch. Rozplaskiwały się nieprzyjemnie o cienką tkaninę namiotu. Z czasem deszcz zaczął wypróbowywać swoje muzyczne zdolności. Largo, allegro, presto. Werble dudniły o napięty materiał, drzewa dorzucały szumiący akompaniament, ziemia mlaskając podrzucała w górę paciorki nutek.

Arturowi takie odgłosy z niczym się nie kojarzyły. Zasnął niemalże natychmiast. Jego kolega zazdrościł mu tej niewrażliwości. Dla niego burza w lesie to było przeżycie ekstremalne. Wsłuchiwał się czujnie we wszystkie odgłosy i z przerażeniem notował najmniejszą w nich zmianę. Przez chwilę płynęła równa, kojąca melodia szemrzącego strumienia. Bartek patrzył na mocną, gładką szyję śpiącego chłopaka, na jego wąskie przeguby rąk, na tętniącą życiem żyłkę na skroni. Płynęli razem przez tydzień a każdy dzień był gorszy od poprzedniego. Agresja Artura narastała. Jakby chciał swego partnera sprowokować, sprawić żeby choć raz mu się przeciwstawił, zbuntował. Bartek nie potrafił.

Wczoraj mieli dotrzeć do wsi, z której można było złapać autobus do Warszawy. Zamierzał wrócić. Co poszło nie tak? Kiepska mapa, brak rozeznania w terenie? A może Artur uparł się go zatrzymać?

Podniósł głowę do góry bo wydawało mu się, że coś się na zewnątrz zmieniło. Łopot skrzydeł? Niemożliwe. Uniósł się na ręku i nasłuchiwał. Las ożył. Wolne, miarowe kroki zbliżały się do namiotu, cichy jęk wplatał się w korony drzew. I te skrzydła! Ocieniały ich schronienie raz po raz. To nagarniały wodę to rozgarniały ją na wszystkie strony. Ich szum powoli pełznął lodowatym zimnem po ciele chłopaka. Chciał obudzić Artura, lecz nie mógł się ruszyć. Patrzył na niego bezradnie i prosił oczyma „wstań, pomóż mi”. Odpowiadał mu spokojny oddech. Przez Bartka przepłynęła fala nienawiści. Drań.

Maleńka kropelka deszczu przedarła się przez impregnaty i spadła mu na twarz. Czyjeś mgliste, mokre palce wsunęły się przez okienko. Poczuł słodki, mdlący zapach krwi. Odzyskał zdolność ruchu...

Mozolnie rozsupływał, drżącymi rękoma kolejne zabezpieczenia przy wyjściu. Pragnął uciec. Uciec od tego potwornego krzyku, który rozsadzał mu wnętrze.

Z lasu dobiegł go pusty śmiech. Przywoływał. Bartek oparł się o drzewo, wzrok miał martwy. Pojął, że to koniec. Nie wyrwie się. Coś przeleciało nad jego ramieniem, deszcz otulił go ciepłym kaftanem. Patrzył jak strużki wody żłobią swoje własne koryta wzdłuż łysej czaszki Artura, jak przemywają jego otwarte, oszołomione niedowierzaniem oczy. W desperackiej nadziei ruszył w kierunku rzeki trzymając kurczowo odciętą głowę kolegi. Krople deszczu nabrały purpurowego koloru.

Jan Siwmir

Pozostałe części cyklu