Śmiertelna dawka poezji, Jan Siwmir

                                             
Deszcz strugami ścieka po twarzy
Stąpam zadeptując lisie ślady
Mech otula płaszczem korzenie
Wyrywam płat darni – ostatnie marzenie

Długopis zatrzymał się. Mężczyzna sięgnął po następną kartkę. Starannie przepisał ukończony wiersz, zmieniając wielkie litery na początku wersów na małe. Pewnie i tak Steve nie zostawi suchej nitki na spłodzonym przez niego utworze. Czepnie się chociażby dosłownych rymów: korzenie – marzenie. Znowu. Ile razy siadał do napisania białego wiersza, umysł płatał mu figle. Nim się spostrzegł, któreś ze słów musiały się zrymować. Jednak zniesie wszelkie marudzenie poety. Był mu po stokroć wdzięczny. Warsztaty poetyckie w kameralnej salce na zapleczu nobilitowały jego pub. To już nie zwykła mordownia, gdzie robotnicy pobliskich zakładów mięsnych przepijali zarobione pieniądze. Teraz to ośrodek kultury. A lokalny samorząd o kulturę dba. Dotacja postawiła Toma na nogi po przegranej kłusaków i to tak postawiła, że mógł zainwestować także w firmę transportową. Steve mógł na nim powiesić wszelkie możliwe psy, od ratlerków po dobermany, ale warsztaty musiały się odbywać. Musiały.

*

Biust jej falował oddechem
Trzepotem rzęs wparła się we mnie
Ręce zagrały na wiolonczeli jej ciała
Spełzły po brzuchu ku sklepieniu łona
Zapach uderzył mi do głowy
Róża się pąsem otworzyła
Wybuchła rozkoszą miłość spełniona

Przepisany po raz piąty wiersz został wreszcie zaakceptowany. Starannie zaokrąglone końce liter, żadnego skreślenia. Kolejny erotyk. W tym był najlepszy. Egon zapakował rękopis do ciemnobrązowej teczki. Wychodząc, zatrzymał się jeszcze przed lustrem. Tweedowy garnitur, wypolerowane półbuty, nienaganna sylwetka, pomimo podeszłego wieku. Z zadowoleniem stwierdził, że linia włosów przestała się cofać. Siwe włosy okalały łysinę, zachowując status quo, już piąty rok.
-    Poezja mi służy – skonstatował zadowolony.
Mimo iż Steve potrafił niekiedy pozostawić z jego wiersza zaledwie jedną trzecią, zauważył, że kobiety, którym deklamował swoje utwory, na wieść iż jest uczniem samego Steve Jerrome, reagowały o wiele lepiej na jego osobę. Niejednokrotnie korzystał z tej przychylności, zbierając doświadczenia do następnych erotyków. Że jednorazowo? Nic to, żadna z Pań litościwie nie wypominała mu „chwilowych niedyspozycji”, pozwalając starszemu panu zachować złudzenia.

*
Wiosna
motyle kwiatom składają pocałunki
ogród w stokrotkach tonie
wiatr wplata w twoje włosy złociste pelargonie
czekam na twoje głodne ręce
na naszej łące pełnej kwiatów
chciałabym żebyś stał się motylem
wśród wiosennych bławatków

Ręce deklamującej kobiety gestykulowały w hinduskich pląsach, zapewne mając podkreślić lot motyla albo kołysanie łąki.
-    Mogę zobaczyć tekst? – głos Steve’a był beznamiętny.
-    Wiem, wiem znowu wykreśli mi pan połowę wiersza...
-    To nawet nie taki zły wiersz – Steve zawsze umiał docenić starania swoich podopiecznych.  – Rymy już nie zgrzytają tak bardzo, treści przybyło, jeszcze jak wykreślimy – tu nastąpiło parę zamaszystych ruchów długopisem – to co niepotrzebne, zostanie całkiem ładne wrażenie wiosny. Proszę posłuchać:

motyle składają pocałunki
na moich włosach
czekam na twoje głodne dłonie
wśród bławatków
popatrz – wiosna

-    Właśnie, widzisz, kilka ruchów skalpelem naszego wspaniałego chirurga i proszę jaka odmiana – włączył się Stan. – Z wiersza zostało tylko to, co jest ważne, co posiada treść. Dzięki Steve’ovi masz doskonałą strofę nowego utworu. Dopiszesz jeszcze dwie i możesz wysyłać na konkurs.
-    Jak to strofę? Przecież nic z tego wiersza nie zostało? Ja tego teraz nie rozumiem! A gdzie łąka, stokrotki i pelargonie? Zawsze chodziłam z Barney’em do Wildpeaców, siadaliśmy tam i wplatałam mu pelargonie we włosy, a on się tak śmiesznie denerwował – w oczach kobiety zaszkliły się łzy, wśród adeptów sztuki poetyckiej zapanował lekki popłoch. Sto razy słyszeli o mitycznym Barneyu, chociaż zawsze jakoś tak się składało, że nikt go nie mógł zobaczyć. – Próbowałam przeczytać kilka tomików, które polecił Steve, ale ich też nie rozumiem.
-    Widzisz Gina, poeta nie opisuje świata bezpośrednio. Przetwarza rzeczywistość. Mówi językiem skojarzeń, swoich uczuć. Porównuje. To że kwiatki rosną na łące i fruwają motylki, to jeszcze nie poezja. I nie ma znaczenia czy taka była prawda, czy coś się stało w rzeczywistości. Czasem trzeba dokonać wyboru przy selekcji tego, co chce się opowiedzieć czytelnikowi. Kiedy odrzuciłem to, co już mocno zostało wyeksploatowane w poezji, te łąki i wplatanie we włosy, zostało to co najważniejsze – ulotna chwila, gdy wraz z wiosną budzi się do życia i miłości wszystko, co żyje. Popracuj jeszcze nad własnym językiem, którym chcesz opisywać rzeczywistość...
-    Ale teraz to jest tak jakbym to nie ja pisała! No dobrze, spróbuję – rezygnacja w głosie Giny świadczyła, że takich rozmów odbyło się już kilka i niewiele z nich wyniknęło.
-    Teraz może ty, Stan?
-    Nie, nie, ja na dziś niczego nowego nie napisałem. Dopracuję ten wiersz o puszczy.
-    A ty George? Jesteś z nami dopiero drugi raz. Pochwal się czymś.
-    I nie przejmuj się – znowu wtrącił się Stan – Steve dokona kilku zgrabnych cięć swoim skalpelem, będziesz wtedy wiedział, w jakim kierunku podążać. Nas też nie oszczędza, ale przecież o to chodzi byśmy lepiej pisali.

puste oczy lalki w zadumie
liszaj przestrzeni
szukasz kwiatu
by wzrok swój zatrzymać
a dotykasz
brudnych korzeni

-    Cóż – odezwał się po chwili milczenia Steve, wnikliwie wpatrując się w tekst – w tym momencie dyskusję na temat utworu należałoby przenieść na zupełnie nową płaszczyznę. Możemy się z treścią zgadzać lub nie, lecz co do formy, autor powiedział, co chciał powiedzieć w sposób zamierzony, tak jak zdecydował. Ja wprawdzie – tu prowadzący zajęcia uśmiechnął się – patrzę odrobinę optymistyczniej na świat, który nas otacza i bardziej dostrzegam kwiat, niż zastanawiam się na czym on rośnie, że taki piękny, ale to jak widzimy życie jest bardzo indywidualną sprawą. Utwór jak najbardziej kwalifikuje się do druku, zamieścimy go w naszej antologii, a na przyszłe zajęcia proponuję, by państwo spróbowali napisać po swojemu jak widzicie świat. Szaro i smutno czy wielobarwnie? Oczywiście w sposób poetycki.
-    Bez skreśleń? – zdziwił się głośno Egon.
-    Bez. Nawet miałem wrażenie, że jest może odrobinę zbyt lakoniczny, ale stwierdziłem, że istotnie nie ma jak tu czegoś rozbudować, musi być tak zwarty, tym bardziej więc nie ma czego wykreślić.
-    Bez skreśleń, bez skreśleń – mamrotał dalej pod nosem zszokowany Egon. – Przyjdzie taki raptem nie wiadomo skąd i już bez skreśleń.

*


Michał Maria Erewański, zwany od dzieciństwa Maryśką, rzetelnie zapracował na wakacje. Wyciągnął na koniec roku najwyższą możliwą średnią - 5,0, a nawet jakby rzetelnie podliczyli w dziekanacie, mógłby mieć powyżej pięciu, gdyż profesor Filipiak raczył wstawić mu z egzaminu ocenę celującą. Maryśka jednakże nie zamierzał się wykłócać. Po pierwsze, mogliby mu zakwestionować ocenę, gdyż skala ocen kończyła się na „bdb”, po drugie, średnia całkowicie go satysfakcjonowała, zwłaszcza że potknął się lekko na prawie gospodarczym i dopiero w dogrywce wywalczył piątkę, z minusem, który wprawdzie nie został wpisany, ale z lekka nadszarpnął nerwy chłopakowi. Szczerze współczuł wszystkim prowadzącym w Polsce własne interesy. Ustawodawcy zagmatwali co mogli, a czego nie dali rady, po prostu ominęli. W dodatku podręcznik, z którego korzystał, był wydany rok wcześniej. Aktualność stracił jeszcze wtedy, gdy drukarz zdejmował z maszyny mokre arkusze. Dłubał w gąszczu ustaw uchylających, poprawkach do poprawek, poprawkach do poprawek poprawek. Koniec końców, nawet prokurator Tomasz Wołk się nie czepiał, przepytując go wyrywkowo przed egzaminem, chociaż jako syn jego najlepszego przyjaciela nie miał biedny Maryśka łatwego życia. Poprzeczka była dla niego ustawiona na wysokości latających stalowych orłów.
-    Propozycja jest nie do odrzucenia – perorował Tomasz Wołk na początku wakacji. – Chcę się wyrwać na Mazury. Mam znajomego leśniczego, dołączy do nas mój stary kumpel. Z pewnością znajdziecie wspólny język. W wolnym czasie lata po puszczy augustowskiej, ćwicząc te wasze kata, czy coś takiego. Myślę że nawet twój trener byłby zdziwiony tym, co on potrafi.
-    I co, nie znam go? Poznałem wszystkich mistrzów, którzy coś potrafią w Polsce. Przecież startuję w zawodach.
-    A czy ja mówię o sporcie? Jest praktykiem. W kraju rzadko bywa, pracuje w Interpolu. Zajmuje się przestępczością zorganizowaną. Jeśli go tu przyniosło, pewnie coś w tym jest.
-    Skapnie czymś z pyska? To znaczy, tego... da się go trochę pociągnąć za język?
-    Myślę że tak, to był jego pomysł, żeby cię zabrać. Leśniczy zgodził się, żebyś rozbił namiot na starym polu namiotowym. Za darmo. Wobec czego będziesz mógł pojechać za stypendium do Rosji. W zamian pomożesz nam przedzierać się przez raporty. Dużo tego nie będzie.
-    Aha, już słyszałem podobne obietnice od starego – Michał nagle powstrzymał wybuch radości. – A o której trzeba wstawać?
-    Najpóźniej o 7:00. To co, odwołać?


*


Pac. Jednego komara mniej.
Trochę dziwne to jezioro. Żadnego kawałka plaży. Jedyna, w miarę rozsądna, łacha żółtego piachu, gdzie można by się powylegiwać, rozpościerała się na wysepce, lecz w latach dziewięćdziesiątych ktoś w zastanawiający sposób wydębił zezwolenie na budowę i na wysepce pojawił się pensjonat. Niewielki, ale wyposażony ponoć, że  ho, ho. Właściciel wynajmował go jedynie obcokrajowcom. Rozwalił prowadzącą dawniej na wyspę wąską groblę i  zamontował prom, odcinając w ten sposób drogę tubylcom i zwykłym turystom z pola namiotowego. Czując, że bale pomostu już wystarczająco wymasowały mu kręgosłup, Michał podniósł się. Nic dziwnego, że pole wymarło. Ludzie wynieśli się tam, gdzie choć skrawek plaży zapewniał wygrzewającemu się na słońcu cielsku wymarzoną miękkość. Zsunął się z pomostu i wypłynął na środek jeziora, miarowymi ruchami ramion rozgarniając wodę.

*

-    Dlaczego ona, mam jeszcze dwa wiersze – pieklił się Egon, kończąc omawianie kolejnego erotyku.
-    Wybacz, ale dobrze byłoby już dziś wszystkim przedstawić tę naszą ciekawą propozycję. Właściwie wyszła ona od Toma... Ale wrócimy jeszcze do tego. Chciałbym wysłuchać teraz przynajmniej po jednym utworze każdego z was. Proszę, teraz ty Emmo.




tylko raz byłam w Las Palmas
kieliszek daiquiri chłodził moje palce

nie wiedziałam jak się robi daiquiri

przystojny barman uczył mnie długo i namiętnie
a kolorowe papugi powtarzały bez końca
te quiero
te quiero

wyjechałam stamtąd z orzechem kokosowym
na pamiątkę

szkoda że sny są takie krótkie

-    Doskonale się złożyło. Widzę tęsknotę za zmianą otoczenia, odrobiną egzotyki, wyciszenia i spojrzenia na własny umysł. Bez codziennych trosk i problemów. A może nawet z cieniem przygody. Wybierzemy się na dwa tygodnie w miejsce wystarczająco odludne, by nikt do nas nie dotarł. Obejrzyjcie zdjęcia. Pokaz zmontował pracownik Toma, dostawca, który jeździ po zaopatrzenie. Równocześnie jest fotografikiem – pasjonatem.
-    Czasem wyklinam go w żywy kamień – Tom zazgrzytał zębami. – potrafi się zatrzymać w trasie i przez godzinę fotografować zachód słońca, bo dostrzegł załamanie światła na krawędzi menhirów. Na szczęście nauczyłem się już brać poprawkę na jego wyskoki. Zgrał na komputer zdjęcia, które zrobił  podczas urlopu w swoim kraju. Obejrzyjcie sami, moim zdaniem przepiękne.
Wzbijająca się do lotu czapla, znacząca uderzeniami skrzydeł gładką taflę wody na tle różowo-żółtego wschodu słońca podążała w stronę ciemnej ściany lasu. Promienie lekko rozświetlały delikatną mgiełkę, oplatającą nadbrzeżne szuwary, a schowane wśród nich gniazdo perkozów roztapiało się w mlecznobiałej woalce.
Następna fotografia przedstawiała klasyczny szlachecki dworek, którego ściany, kryte dachem idealnie imitującym słomianą strzechę, bielały między strzelistymi sosnami porastającymi niewielką wyspę.
-    Tak właśnie możemy oderwać się od rzeczywistości. Okazuje się, że jest to pensjonat. Przewidziany na 10-15 osób, ale można go też wynająć w całości. Chcę sprawdzić, jak wpłynie na waszą wenę całkowita izolacja, bezpośredni kontakt z dziką przyrodą. Ucieczka od codziennego rytmu powinności i obowiązków, od kołowrotku interesów. Czy nabierzecie nowego dystansu do tego, co robicie, a szczególnie do własnej twórczości? Zobaczymy – zakończył Steve.
-    George – szeptem poskarżyła się Emma siedzącemu przy niej koledze. – Każdy z was prowadzi firmę i jest w stanie tak zaplanować działalność, żeby w każdej chwili mieć wolne, ale ja jestem nauczycielką. Mogę wyjechać jedynie w wakacje.
-    Czy musimy wyjeżdżać już teraz, czy możemy poczekać do wakacji? Inaczej będziemy musieli pozostawić w kraju Emmę – mężczyzna od razu zareagował.
-    Oczywiście. Jedziemy dopiero za miesiąc, w lipcu.
-    Nie tylko o to chodzi – Emma po raz pierwszy odezwała się zwracając do wszystkich obecnych na warsztatach poetyckich. Najwyraźniej konieczność wypowiadania się w sposób publiczny stanowiła dla niej niezwykle trudną do pokonania przeszkodę. Co najdziwniejsze, prowadząc zajęcia z literatury angielskiej w collegu oraz podrywając facetów nigdy podobnych kłopotów nie miała. – Myślę również, że nie będzie mnie stać finansowo na taką eskapadę. Pensjonat w miejscu, gdzie byłby kontakt z prawdziwie dziką przyrodą musi słono kosztować. Nie na możliwości początkującej nauczycielki. Może za trzy, cztery lata mogłabym coś odłożyć, ale teraz?
-    I tu się mylisz. Przedwczoraj nasza grupa warsztatowa zmieniła się w Koło Przyjaciół Poezji Miasta Carmarthen. Przepraszam, że was o to nie zapytałem na poprzednim zebraniu, ale sam jeszcze nic pewnego nie wiedziałem, a nie chciałem zapeszać. Najlepiej wyjaśni nam to Egon, gdyż właśnie dzięki niemu mamy teraz naprawdę niezłe możliwości.
Siwowłosy, nienagannie ubrany specjalista od erotyków podniósł się ociężale z miejsca. Najchętniej przesunąłby swoją przemowę do następnego spotkania. Nie wszystko było jeszcze dograne do końca, a i reakcja na jego zawłaszczoną po cichu funkcję też mogła być różna...
-    Nawiązałem kontakt z fundacją Walijski Czerwony Smok, której celem jest rozwój, popieranie i wspieranie wszelkich działań artystycznych. W tym oczywiście poezji. Dowiedziałem się, że są w stanie sfinansować wydanie naszej antologii, ale życzyli sobie, żebyśmy byli zorganizowani i zarejestrowani jako oficjalna grupa artystyczna. Skłonni są raz do roku opłacić całej grupie wyjazd w plener, refundować Steve’owi prowadzenie zajęć, opłacą pobyt z wyżywieniem i zapewnią środek transportu. Trzy prototypy nowego modelu Rovera. Wczoraj zarejestrowałem naszą organizację w urzędzie miejskim. Przeczytajcie statut i naszą pierwszą umowę – z fundacją, o wydanie tomiku poezji oraz wyjeździe na Mazury. Mam nadzieję, że nie będziecie się gniewać, podpisałem wszystko jako przewodniczący Koła...
-    Egon, chyba oszalałeś! Do Mandżurii samochodem? Miała być Europa a nie zupełna dzicz. Przecież to Azja i w dodatku grasują tam mężczyźni z zespołem Downa. Niechby nawet najnowocześniejsze te Rovery, ale to prawie wojskowe ciężarówki. I sami mamy to prowadzić?! Wszystko co większe od Forda Ka, to dla mnie czołg!
-    Bardzo cię proszę Gina, nie panikuj. Mazury, nie Mandżuria. To w Europie. Fundacja dostała trzy prototypy do jazdy testowej. Po nas pojadą malarze, muzycy, grupa teatralna. Podobno w ten sposób oszczędzą mnóstwo na budowie odcinka doświadczalnego, bo w tej Polsce wszystkie drogi to jeden ciąg niesamowitych pułapek, jakich żaden, najbardziej zwariowany projektant nie wymyśli. Rover gwarantuje, że wozy sprawdzą się i w Iraku, i na niemieckich autostradach i na polskim torze przeszkód. Samochód, którym pojedziesz ty, Emma i Stan poprowadzi zawodowiec. Ten fotograf od Toma. Panowie z Czerwonego Smoka życzyli nam powodzenia. Podobno sami chętnie by się wyrwali na takie europejskie safari. Niestety nie są artystami.
-    Wziąłem pod uwagę – wtrącił Steve – że dziewczyny i Tom nie mieli w swoim życiu do czynienia z kontynentalnym ruchem drogowym. Drugim samochodem pojadę ja z Tomem, a trzecim George z Egonem.
-    Emmo, może zamieniłabyś się ze mną na miejsca? Kiepsko toleruję szybko zmieniające się krajobrazy, a wasz pojazd nie ma bocznych okien poza kokpitami. Gdybym usiadł z tyłu...
- Ależ nie ma problemu – prędko zgodziła się dziewczyna, krztusząc się ze śmiechu. Relacje pomiędzy panami nie były trudne do rozszyfrowania. Po każdym sukcesie George’a Egon czerwieniał na twarzy, a dolna powieka prawego oka zaczynała wykonywać rytmiczne drgawki. Natomiast George zawsze potrafił znaleźć pretekst, by opuścić salę i uniknąć konieczności wysłuchania kolejnego erotyku. Emmie jeszcze raz zadźwięczało w uszach zgryźliwe określenie, którego użył George, kiedy Egon nagle „koniecznie” musiał przeczytać dodatkowy wiersz, żeby konkurent nie zdążył zaprezentować swojego : „zakłamany, zawistny erotuman – gawędziarz”.


*

-    Ty, młody, no kurwa niezły jesteś – potężny mięsień piwny wylewał się znad paska spodni u brodatego osiłka. Podkoszulek na ramiączka ledwie do połowy zakrywał baryłę zwieńczoną głęboko zaklęśniętym tunelem pępka. – Jeszcze nikt nie dopłynął z tamtego brzegu. Ale spieprzaj z tej plaży. Mam tu Angoli. Poeci podobno. Ciszy potrzebują. Natchnienia czy czego tam. I mi za to zapłacili. No, to spadaj.
-    Chwilę, daj odsapnąć. Gdybym miał taką kondychę, żeby obrócić naraz w obie strony, to bym się z Pawełkiem Korzeniowskim na olimpiadach ścigał. A może byś spragnionego turystę poczęstował wodą ze studni? Sam mogę nabrać – Maryśka przechylał się już przez cembrowinę studni z kołowrotkiem, uzupełniającą scenerię szlacheckiego dworku. Najwidoczniej doszedł do wniosku, że zagajenie rozmówcy upoważnia go przejścia na ty bez żadnych ceregieli.
-    Dobra, niech stracę. Ty jesteś z leśniczówki. Ten z namiotem. Też latasz po lesie z wywieszonym jęzorem dla sportu, jak ten stary? Aha – mężczyzna uprzedził odpowiedź bez przerywania monologu – sam widzę, że tak. Cztery lata temu goście z Przewięzi się na niego zasadzili. Dla jaj, bo się nudzili. W pięciu. Żaden nawet pary z gęby nie puścił, co tam się działo. Szymuś to u dentysty tłumaczył, że źrebak mu kopytem w pysk przyfasował. Teraz już wierzą, co leśniczy powie – to święte. Ostrzegał. A ty ten student? A może zarobić chcesz?
Chłopak przybrał odruchowo pozycję obronną, wiodąc wzrokiem wokół.
- Spoko, o forsie mówię – osiłek zarechotał. – Angole przyjechali. Roverami. Chcą zrobić antykorozyjne. Podobno u nas dużo taniej. Gość co z nimi przyjechał jako kierowca powiedział, że bierze urlop, bo natknął się na bociana czarnego, wlazł na drzewo i siedzi tam już od wczoraj. Tylko raz do spółdzielni poszedł. Po chleb, konserwy i pięć litrów coli. Zaprowadzisz wózki do Augustowa, do Antka, warsztat przy wylocie na Białystok. Trzy stówaśki. Za trzy wozy. Robota na kilka dni, bo to blisko nie jest. Będę cię zawoził w tamtą stronę. Z pierwszym możemy jechać już dziś. Masz prawko?
-    Mam - a za rok magistra, pomyślał chłopak. – Biorę. Jestem Michał.
-    Stanisław Wiktorzak.


*

-    Mówisz młody, że znalazłeś pracę na wyspie? Doskonale. Miałem właściwie taką nadzieję – głos Katateki, jak go nazwał Michał, zapowiadał chwilę zwierzeń. - Nawet nie spodziewasz się, jak bardzo trafne jest to sformułowanie. Zastanawiałeś się już, co będziesz robił po studiach? Jaką wybierzesz aplikację? Prokuratorską? Będziesz, jak ojciec, siedział w raportach, składał misterną konstrukcję aktu oskarżenia, by jeden, albo dwóch podstawionych świadków położyło ci wszystko w jednej chwili przy błogosławieństwie sędziego? Myślę, że moja droga bardziej by ci odpowiadała. Ja poluję na grube ryby i jestem niezależny od lokalnych władz. W tych teczkach jest wszystko, co wiemy o tych poetach z wyspy. Rano, po przeczytaniu powiesz mi, co o tym myślisz.*
Mężczyzna skradał się w osłonie ciemności do pojazdu, który dzisiaj młody Polak przyprowadził z warsztatu. Następnego dnia miał nim wyjechać George do Augustowa, aby skontaktować się ze swoją firmą. W dworku niestety nie było komputera, a komórki Walijczyków odmówiły współpracy. Intruz podniósł maskę. Wygrzebał przewód paliwowy. Podciągnął, usiłując zbliżyć go maksymalnie do głowicy silnika. Nie dało rady. Zaklął pod nosem. Zamknął maskę. Zdjął marynarkę i wsunął się pod samochód. Znalazł przewody hamulcowe prawego przedniego koła. Oparł je o podłogę samochodu i pchnął ostro zakończonym szpikulcem, przebijając również podłogę. Kilkukrotnie obwiązał przewody plastrem medycznym. Kichnął. Przez otwór w podłodze zaczął się sypać proszek. Wyciągnął z powrotem przylepiec i zakleił otwór. Zamaskował rezultaty swej działalności, rozsmarowując świeżo położony środek antykorozyjny. Wypełznął spod samochodu, zatarł ręce i ruszył w stronę jeziora. Zgarnął nadbrzeżny żwir i zaczął nim dokładnie szorować dłonie, by pozbyć się śladów smaru. Podpatrzył ten sposób u Maryśki, kiedy ten po przyprowadzeniu wozu usiłował domyć się w jeziorze. Podobno Michał musiał w warsztacie pomagać przy nakładaniu antykorozyjnego, bo w sezonie urlopowym zabrakło pracowników.
Przy samochodzie pojawił się następny cień. Zanurkował pod pojazdem. Zaświecił w górę. Znalazł świeże ślady smaru, a na ziemi mały stożek białego proszku. Przewodów paliwowych nie zauważył. Zwinnie wyturlał się spod Rovera. Bezszelestnie podbiegł do nachylonej nad wodą postaci. Jego dłonie ujęły głowę i szybkim ruchem, dynamicznie obróciły, łamiąc w mgnieniu oka kręgi szyjne. Następnie złapały bezwładne już ciało pod pachy i miękko ułożyły na brzegu. Dopiero teraz napastnik ochłonął. Niepotrzebnie zareagował tak impulsywnie. Wścibski dziadyga, bo wścibski, ale nie wiadomo, co chciał zrobić, ani czy jego znikniecie nie spowoduje zamieszania. Teraz było za późno na dywagacje. Mężczyzna rozejrzał się, podumał i chwilę później pojawił się z kawałkiem drutu znalezionego w stodole i dziesięciokilogramowym odważnikiem. Ułożył to wszystko obok trupa, odczepił zacumowaną u pomostu łódkę, podpłynął, wrzucił ciało, drut i odważnik na dno łódki i wypłynął na środek jeziora. Obwiązał nogi ofiary drutem, przymocował odważnik i przechylił ciało przez burtę: „Studzienniczne czy Studzienne nazywa się to jezioro, więc nawet nurek nie zejdzie na taką głębokość” – pomyślał.

***

- Nie dostrzegam żadnego punktu zaczepienia – Michał zastanawiał się na głos. – Dwie nauczycielki, jedna emerytowana, druga stawia dopiero pierwsze kroki w zawodzie. Panowie bardziej zróżnicowani. Właściciel pubu, biznesmen, były redaktor sportowy, działacz samorządowy i nauczyciel akademicki. Połączyła ich wspólna pasja, chociaż moim zdaniem każdy z nich wyciąga z tego Kółka Zainteresowań jeszcze inne korzyści. Niezaprzeczalnie prowadzący te zajęcia Steve – ma wynagrodzenie, wcale nie takie małe w porównaniu z pensją uniwersytecką. Tomowi mordownia zmieniła się w Dom Kultury, w dodatku dotowany, z radości to pisze pewnie same pieśni pochwalne. Autor masturbatyków wykazuje się jako działacz i zaspokaja potrzebę władzy. Wziął na siebie sprawy organizacyjne, a przy okazji umościł się, niby przypadkiem, na stanowisku samozwańczego prezesa. Była nauczycielka znów czuje się potrzebna, ma nowy cel w życiu. Do tej pory przekazywała wiedzę, teraz ma przekazać emocje, uczucia. Młoda natomiast, strzelając ciemnymi ślepkami, poluje. Obawiam się, że gdy trafi na odpowiednią osobę, dojdą do głosu gorące emocje i wybuchną z wielką siłą, niekoniecznie wyłącznie liryczną.
- A co sądzisz o George’u? – Katateka śmiał się, rozbawiony pasją z jaką Michał charakteryzował każdego z uczestników warsztatów.
- Co robi w tym towarzystwie George? Leczy rany. Po dwóch latach małżeństwa jego żona zabrała półtorarocznego synka i wyjechała do Stanów. Przez pół roku George się staczał – alkohol, narkotyki. Interesy zaczęły podupadać. Trafił w knajpie na Steve’a. Podobno ten namówił George’a, żeby się zajął poezją, zaczął pisać, to wtedy się otrząśnie. Wóda i dragi poszły w odstawkę. Uporządkował firmę, wziął krótko za pysk rozbisurmanione zarządy swoich spółek. Dla tych co ostro wykorzystywali czas bezkrólewia spotkanie z trzeźwym szefem z pewnością nie okazało się poematem – Michał zarżał. – Jakby nie patrzeć, nie dostrzegam niczego niesamowitego. Nawet w tym sprawozdawcy sportowym - Stanleyu, chociaż uczciwie mówiąc, facet jest takim wazeliniarzem, że aż korci, żeby sprawdzić, czy nie ma brązowego języka – chłopak wykrzywił się pociesznie, aczkolwiek z widocznym obrzydzeniem.
- No fakt, teoretycznie jest to grupa normalnych, zwyczajnych ludzi. Jeśli można tak ich określić, biorąc pod uwagę, że są mniej lub bardziej poetami. Są między nimi różne powiązania, animozje, ale trudno dostrzec jakieś przejawy przestępstwa.
- Śmierdzi może trochę ta fundacja. Ale może w Anglii jest na porządku dziennym to, że ktoś decyduje się wspierać artystów i nie szczypie się z forsą – Maryśka był świadkiem bojów, jakie prowadziła jego koleżanka z roku z urzędnikami Ratusza i Domów Kultury. Wolałby głową kamienie tłuc. – Dlaczego więc ta właśnie grupka ściągnęła na siebie zainteresowanie Interpolu?
- Na brytyjskim rynku narkotyków od pewnego czasu obserwujemy pewną prawidłowość. Tańszy, czysty towar ze Wschodu wypiera towar południowoamerykański. Podejrzewamy, że otworzył się nowy kanał dla dostaw. Prawdopodobnie surowce ze „złotego trójkąta” na terenie Polski są obrabiane chemicznie, a następnie przemycane na Wyspy. Zostało to zorganizowane z niezłym rozmachem i profesjonalizmem. Uznaliśmy za punkt honoru wykrycie tego nowego kanału. Pomógł nam przypadek. Szkocka rodzina wracała z pobytu w sanatorium w Krynicy Górskiej. Facet chciał jednym ciągiem przejechać pół Europy, ale na terenie Holandii przysnął i dziabnął w tył Opla Astrę, na jego nieszczęście polskiego. Miał ten Opel zainstalowany hak holowniczy, był to jakiś patent mechanika chałupnika, przypominający opancerzenie wojskowego transportera. Rozharatał poszycie samochodu Szkota, naruszając profile wzmacniające i okazało się, że w zamknięte profile zostało wtłoczone ni mniej, ni więcej tylko prawie 25 kilo heroiny. Biedny, Bogu ducha winny Szkot, by się oczyścić z zarzutów gotów był zjeść własne kapcie. Okazało się, że salon, w którym kupił Forda, zaproponował mu za pół ceny pobyt w sanatorium dla całej rodziny, pod warunkiem, że dojedzie własnym samochodem. Dodatkowo, pierwszy przegląd gwarancyjny po powrocie z wczasów byłby darmowy. Szkot jeszcze się wahał, lecz przekonał go mechanik, który podsunął pomysł, żeby nie dopłacać za zabezpieczenie antykorozyjne, bo w Polsce zrobi to za jedną trzecią ceny.
- Ha! – podekscytował się młody. – Pomagałem w tym warsztacie, ale tak mi się jakoś zdawało, że oni z jednej strony potrzebują pomocnika a z drugiej jakby jakiś patent chronili przed konkurencją.
- Sam widzisz. Całkiem sprytnie to było zmontowane. Niczego nieświadomy kurier nie musi mieć doli za przemyt, nie szantażuje potem, nie stawia wygórowanych żądań etc. Należało jedynie zorganizować stacje przeładunkowe w warsztatach. Oczywiście, zadbali by ktoś pilnował samochodów wiozących towar. Warsztat w Krynicy miał już nowego właściciela i pracowników. Salon Forda w Walii udowadniał, że dzięki polityce reklamowej udaje im się sprzedać o 10% samochodów więcej. Zespół mechaników był wymieniony. Sprawdziliśmy wszystkich mechaników, zarówno w Walii, jak i w Polsce. Okazało się, że jeden z nich zaproponował właścicielowi warsztatu, by poszerzył ofertę o zabezpieczenia antykorozyjne. Zaoferował profesjonalne wyposażenie w zamian za współudział. Sprzęt kupił od zlikwidowanego warsztatu w Krynicy.
-  Łebskie chłopaki. Zwłaszcza pomysłodawca – Michał niechętnie docenił ideę przerzutu.
- Natomiast na Wyspach początkowo ślad nam się urwał – kontynuował Katateka. – Kolega wpadł na pomysł, żeby prześwietlić również kadrę kierowniczą. Namierzyliśmy menadżera od marketingu i sprzedaży, który miał w Fordzie najlepsze wyniki i znienacka przeniósł się do Rovera. Zabłysnął na wstępie, podpisując ciekawą umowę z pewną walijską fundacją, polegającą na przetestowaniu trzech egzemplarzy nowego modelu, a następnie sprzedaży fundacji 20 samochodów. Do tej pory podpisał jeszcze 4 podobne umowy, a stowarzyszenia artystyczne wyrastają jak grzyby po deszczu. Poeci na wyspie są pierwszym rzutem. Jestem przekonany, że mózg tego przedsięwzięcia postanowił osobiście sprawdzić prawidłowość planów i naocznie ocenić ryzyko. Wobec tego przynajmniej jeden z poetów niezaprzeczalnie posiada błysk geniuszu... Obserwacja uczestnicząca.
- Nieźle ryzykuje szef taką obserwacją, a jak coś się nie uda?
- O tobie mówię, sierotku Marysiu. To ty masz przeprowadzić obserwację uczestniczącą. To będzie twoja właściwa praca. Masz zdobyć sympatię i zaufanie tego towarzystwa. I mieć oczy i uszy otwarte.

*

- To się popierdzieliło – stłumiony głos wydobywał się spod podniesionej maski dostawczego Forda Transita, którym właściciel zaopatrywał codziennie w świeże wiktuały i prasę. – Trzeba odebrać pozostałe dwa samochody z Augustowa. Nie mam jak cię zawieźć. Wątpię czy uda mi się ruszyć tego trupa – rzucił na trawę odkręconą pokrywę silnika, kopnął w oponę, kucnął przy skrzynce narzędziowej i z triumfem wydobył klucz do świec. – No! – podwinął wyżej rękawy i zagłębił ponownie w bebechach samochodu.
- Problemy? Może mógłbym pomóc? Prowadzę u siebie firmę transportową i mam kilkanaście dostawczych Fordów – Spacerujący w pobliżu Tom nachylił się nad pojazdem i rozległo się gromkie „shit”. Wnętrze komory silnika, eksploatowanego intensywnie od 12 lat, nosiło ślady przynajmniej dwóch awarii uszczelek pod osłoną głowicy. Olej spryskał wszystko, co było możliwe i wymieszany z kurzem, piaskiem, igliwiem i licho wie czym jeszcze pokrywał części centymetrową warstwą. Wiktorzak zapierał się butem o obejmę silnika. Poprzeczkę klucza do świec wzmocnił półmetrowej długości gazową rurką. Po kilku stęknięciach i siedmiu kurwach oporny gwint puścił. Właściciel uniósł świecę pod światło.
- Patrzcie, zaspawało pieprzoną! – stwierdził dziwnie uradowany. Usterka była namierzona, pozostało uporać się z pozostałymi świecami, czyli wymienić je na nowe. Tylko należało je najpierw mieć.
- No brachu, co się tak gapisz jakbyś w życiu świecy nie widział? – zwrócił się do Walijczyka, podnosząc głos i starając się mówić wyraźniej. - Masz rację „shit”. Świeca jest fucking. Weź mu młody wytłumacz, że jeśli chcą mieć dziś te swoje dwa ostatnie cacka, to któryś z nich musi cię zawieźć do Augustowa tą maszynką, którą wczoraj przyprowadziłeś. Najlepiej ten co się wczoraj pluł, że komórka mu nie działa. Jak ma działać bez zasięgu? Ja rozumiem biznes jest biznes, ale sami chcieli blisko przyrody. W „Albatrosie” mają kafejkę internetową dla turystów. I weź od Antka cztery świece do Transita.

*

- Chciałbym pokazać ci zdjęcia czarnego bociana. Wreszcie go dopadłem. Nie będziesz żałował.
- Przecież wiesz, że twoja pasja mnie nie kręci.
Mężczyźni stali zwróceni twarzami w stronę jeziora. Wyższy, obwieszony sprzętem fotograficznym położył rękę na ramieniu drugiego, zdecydowanie powstrzymując mężczyznę przed wykonaniem obrotu na pięcie.
- Te zdjęcia na pewno cię zainteresują. Udało mi się dorobić do lustrzanki przystawkę noktowizyjną. Bawię się teraz fotografią w podczerwieni. Wczorajszej nocy zrobiłem serię zdjęć bociana o czerwonych łapach a nie nogach. Taki dziwoląg przyrodniczy. Nawet piękne ujęcie twarzy oświetlonej księżycem mi się udało. Ubiegłej nocy...
Drugi mężczyzna skamieniał.
- Ile? – spytał krótko.
- Pięćdziesiąt tysięcy funtów. Na moje konto. Będziesz moim National Geografic.
- Dobrze, wyjmij kartę z aparatu.
- Jak zobaczę całą sumę na koncie.
- Do tej pory ją skopiujesz. Chcę teraz.
- Gdzie skopiuję? W tej głuszy nie ma ani grama komputera. Nawet głupia komórka nie ma zasięgu. A poza tym sam kiedyś mówiłeś, że każdy interes polega na zaufaniu. Ja ufam, że nie będziesz próbował mnie wykiwać dopóki będę miał zdjęcia, a ty możesz być pewien, że nie dostaną się w niepowołane ręce. Będę ich pilnował jak oka w głowie. Przecież to mój kapitał.

*

- Słyszałam o kłopotach z dostarczeniem wozów do Augustowa – Emma śmiesznie wymawiała nazwę miasta. – Oczywiście George cię zawiezie – zatrzepotały długie czarne rzęsy.
Dziewczyna zmierzyła Michała od stóp do głów, błyskawicznie dokonując oceny. Najwyraźniej wypadła ona na wskroś pozytywnie, gdyż karminowe wargi rozciągnęły się w pełnym uśmiechu, ukazując perełki równych, bielutkich ząbków. Emma z całą pewnością zdawała sobie sprawę ze swojej urody.
- Chcemy zaprosić cię na nasze warsztatowe spotkanie. Jeśli rzecz jasna poezja cię nie nudzi? Twój angielski jest nienaganny. Przecież nie będziesz tu siedział sam jak palec – szczupła dłoń delikatnie ułożyła się na dłoni chłopaka. – Opowiedz coś o sobie, co studiujesz?
- Prawo – przez plecy chłopaka przeleciały ciarki.
Nie pierwszy i z pewnością nie ostatni raz był podrywany. Po raz kolejny stanął przed problemem, w jaki sposób delikatnie wytłumaczyć dziewczynie, że jego preferencje seksualne nie pozwolą na spełnienie jej nadziei. Musiał wywinąć się z tej sytuacji tak, by nie sprawić dziewczynie przykrości.
- Prawnik bardziej mi się kojarzy z wymoczkowatym okularnikiem lub otyłym brzuchaczem niż z takim supermenem jak ty. Wyglądasz na sportowca – spod wdzięcznie pochylonej głowy strzeliło kokieteryjne spojrzenie.
- W wolnym czasie trochę ćwiczę. Ty też jesteś piękną dziewczyną. Ale koniecznie muszę ci coś wyjaśnić – Michał przypomniał sobie, co mówił jego angielski kolega na uczelni. Angole są bezpruderyjni i nie robią problemów z czyjejś orientacji seksualnej. Postanowił więc zagrać va bank. – Chciałbym, żebyśmy się zaprzyjaźnili, ale między nami istnieje, jakby to ująć, zbyt mała różnica płci. Może nie tak, zbytnie podobieństwo zainteresowań. Obawiam się, że jeśli chodzi o sprawy intymne stanowimy dla siebie pewną konkurencję. Lepiej, żebyś to wiedziała, zanim zabrniemy w dziwną sytuację, która mogłaby być przykra, czy to dla ciebie, czy dla mnie.
- No tak – Emma zacisnęła zęby. – Jak się trafi jakiś rozsądny facet, to okazuje się gejem. Dobrze, chodź koleżanko i nie waż mi się  podrywać George’a!
Maryśka uśmiechnął się pod nosem i poczłapał posłusznie za dziewczyną. Od progu przywitał ich zachęcający gest Steve’a, za którym pojawiły się słowa:
- Chodźcie, chodźcie, zaczynamy. Emmo czy już udało ci się napisać coś od chwili przyjazdu?
- Niestety. Wszystko wokół jest takie... inne. Piękne, ale brakuje mi słów, aby to opisać.
- Może ty Gino?
- Ja z kolei nie jestem w stanie słów opanować. Cisną mi się do głowy ze wszystkich stron. Pszczoły trącają fioletowe dzwonki, sarny wychylają łabędzie szyje zza zielonych jak szmaragdy zarośli, szemrze woda krystalicznie czysta i rześka... Już wiem, umieszczę to wszystko w formie vilanelli.
- Znowu? – jęknął Steve. – Może jednak porzuciłabyś ograniczenia wersyfikacyjne?
- Zaskoczę cię jeszcze – Gina naburmuszyła się, a Michał dostrzegł przez moment w jej oczach podejrzanie zimne spojrzenie.
- Tom, a ty?
- Nic. Może niech George przeczyta. Widziałem go rano na pomoście jak coś gryzmolił. Tym bardziej, że śpieszy się do Augustowa. A jak przyjdzie Egon, to zacznie upajać się własnym erotycznym głosem i George znów nie zdąży.
- A właśnie. Dlaczego nie ma Egona?
- Najwyraźniej o coś się obraził, odął i stwierdził, że nie będzie nas zaszczycał swoją obecnością przez jakiś czas. Być może zaszył się gdzieś w lesie, biorąc przykład z naszego fotografa. Pewnie później uraczy nas utworem o wyczynach erotycznych kaczek – krzyżówek – George ział sarkazmem.  – Mam tylko jeden wiersz.



brydż


rozgrywamy tylko jednego robra
taka była umowa twoja z samym sobą
my mamy się tylko dostosować

jeszcze nie wiem co jest atu
więc czasem zrzucam dobre karty
na cienie ordynarnych blotek

perły przed wieprze

trochę szachruję
nie miej mi tego za złe
nie mogę grać inaczej niż wszyscy

staram się cwaniackim sposobem
pozostać na końcu z ostatnią
pięćdziesiątą trzecią kartą w ręku

w nadziei że jesteś za nią ukryty


- Niech obejrzę – głos Steve’a brzmiał zainteresowaniem. – Tak, to kolejny utwór gotowy do druku. Po powrocie do Walii będę się upierał, żebyś zdecydował się na wydanie samodzielnego tomiku. Chętnie napiszę do niego wstęp. To co, na dziś koniec? Wobec tego macie wolne, a jak ktoś znajdzie obrażonego Egona, niech przyśle go do mnie.
Michał i George wyszli razem odprowadzani smętnym spojrzeniem Emmy. Już wcześniej starała się przymówić, żeby George zabrał ją do Augustowa, ale ten wykręcił się zwinnie jak piskorz. „A Michała zabrał” – pomyślała z goryczą. – „I w tym przypadku nie boi się o reputację!”.
 Tymczasem George usadowił się za kierownicą terenówki.
- Nie cierpię siedzieć na fotelu pasażera. Nogi same mi pracują i najchętniej wyrwałbym kółko kierowcy – powiedział wyjaśniająco.
 Michał okrążył pojazd i wdrapał się do kabiny od drugiej strony. Wjeżdżając na stalowe płyty umożliwiające wjazd na prom przednimi kołami, George znienacka zastopował. Chwilę zastanawiał się. Wjeżdżać powoli czy nabrać z lekka prędkości i sforsować wjazd z rozpędu? Prawdopodobnie to uratowało im życie. George z wciśniętym pedałem hamulca obserwował jak zza drzew wyłania się pionowa ściana kurzu, liści, gałązek poganianych jednolitą szarą kurtyną deszczu łączącą ziemię z czarnogranatową, nadpełzającą chmurą. Huragan najpierw przygiął czubki sosen niemalże do ziemi, a następnie zaczął szarpać się z wściekłością na wszystkie strony. Michał, który zdążył się odwrócić, zdążył jeszcze zobaczyć z tyłu błękitne niebo i świecące słońce. Wiatr z impetem zaatakował prom, ale w tym czasie obu panów nie było już w samochodzie. Przytomnie zaciągnięty ręczny hamulec sprawił, iż pojazd zawisł przednimi kołami nad wjazdem na prom i tak pozostał. Prom zaczął się szamotać jak szczupak, uderzając o nadbrzeże. Michał wyskoczył od zawietrznej, kierowca zaś, nie mogąc otworzyć dociskanych uderzeniami wiatru drzwi po swojej stronie, poszedł w ślady chłopaka. Nie bez trudu, przytrzymując się czego tylko się dało, pochyleni do przodu niemalże pod kątem 30 stopni dotarli wreszcie do budynku pensjonatu. Niespodziewane załamanie się pogody, zlekceważone przez wszystkich łącznie z załogą promu, zmieniło mazurską sielankę w sądny dzień. Choć wiatr ucichł już po paru godzinach, akcja ratunkowa rozciągnęła się na cztery doby. Najpierw wyławianie załóg powywracanych żaglówek, promu i łódek, poszukiwanie zaginionych, a później ciał. Czegoś takiego Mazury do tej pory nie zaznały.
W pensjonacie zaczęło się odliczanie obecności.
- Nadal nie ma Egona i fotografa. Trzeba będzie przeszukać wyspę, jak tylko się wiatr uspokoi – zdecydował pełen najgorszych przeczuć Steve.
- Chodź ze mną, pożyczę ci dres, będzie może odrobinę za luźny, ale nie złapiesz przeziębienia – zatroszczył się George o Michała.
Słowa Walijczyka uświadomiły wszystkim, że są przemoknięci do ostatniej nitki, a temperatura gwałtownie spadła. Jak na komendę rozbiegli się do swoich pokoi.
Po kilku godzinach nastąpiło zwarcie szeregów i Angole przy niemałym udziale Michała i kierownika rozpoczęły akcję poszukiwawczą.
Wiktorzak toczył błędnym wzrokiem, szacując straty. Zwalona sosna wgniatała trzecią część dachu pokrywającego zabudowania gospodarcze. Jeden z trzech rowerów wodnych zacumowanych przy pomoście unosił się leniwie w trzcinach przy przeciwległym brzegu jeziora, ukazując spód niczym śnięta ryba z kołem łopatkowym zamiast brzucha. Pozostałych rowerów i łodzi nie było widać. Sam pomost wybrzuszał się prawie idealnie pośrodku. Wiązanie mocujące deski do środkowego pala od strony zawietrznej puściło, natomiast sosnowe calówki nakreśliły uwolnionymi krawędziami idealną krzywą Gaussa. Kierownika dobił jednak widok promu. Lina łącząca brzegi w końcu się poddała. Lewy pływak, przedziurawiony o nadbrzeże, zatonął, a dziób wystawał ponad powierzchnię wody, utrzymywany naprężoną do granic drugą cumą, jedyną, która wytrzymała całą nawałnicę. Za to drugi pływak, do połowy wznosząc się w powietrzu, dumnie celował w stronę samochodu, zaparkowanego w iście ewolucyjny sposób i eksponującego rozciągnięte teleskopy amortyzatorów.
- Ale się odkuliśmy – Wiktorzak nie tylko pełnił funkcję kierownika, ale miał też swój udział w inwestycji. – Jeszcze przez dwa lata będę musiał latać z motorkiem w dupie wokół zagranicznej hałastry. Myślałem, że kobitkę najmę do pilnowania, drugą do kuchni. Teraz wszystko pójdzie na remonty – biadolił pod nosem.
Narzekania przerwał wyskakujący z trzcin Tom.
- Szałas w którym nasz pstrykarz podglądał ptaki rozpirzyło kompletnie. Boję się, że wichura mogła zaatakować, kiedy ten wariat siedział w skleconej na czubku sosny szopie. Jeśli dmuchnęło go z tym całym majdanem, to czarno widzę.
George i Michał popatrzyli na siebie ze zrozumieniem. Widzieli prowizoryczną konstrukcję na drzewie, a na własnej skórze odczuli wściekłość wiatru i możliwości nawałnicy. Bez słowa wystartowali biegiem w kierunku kryjówki fotografa. Cięli równo przez rozległą polanę, pośrodku której w rozwidleniu uschłej wierzby uwił gniazdo czarny bocian. Już z daleka świecił się pióropusz drzazg złamanej sosny. Drzewo było rozdarte wzdłuż pnia do samej ziemi. Resztki konstrukcji wystawały pomiędzy gałęziami zwalonego drzewa i pałętały się rozrzucone impetem uderzenia miedzy trawą porastającą polanę. Michał przyspieszył jeszcze bardziej. Szczycił się tym, że ma w nogach wyczucie. Jeszcze w liceum zwyciężał we wszystkich biegach przełajowych, lecz tym razem los spłatał mu złośliwego figla. Kret. Najprawdziwszy, żywy. Ulewa najwidoczniej rozmyła kopiec, a położone pokotem trawy zamaskowały norę.
- Auuu! – zawył jak rasowy wilk i padł ścięty niczym kręgiel trafiony kulą.
- Zwichnięta czy złamana? – zainteresował się George, dobiegając i nachylając się nad chłopakiem, który już zdążył się podnieść, ściągnąć but i skarpetę.
- Skręcona, naciągnij zanim zacznie puchnąć. Umiesz?
- Jasne, kiedyś trenowałem piłkę nożną – Walijczyk wprawnie szarpnął stopą i nastawił kostkę.
Michał zagryzając zęby i lekko kulejąc, ruszył w stronę zwalonego drzewa. Po drugiej stronie polany zamajaczyły postacie pozostałych. Ciało fotografa leżało bezwładnie zaplątane w gałęzie. Prawa ręka, wykręcona w nienaturalny sposób, świadczyła o tym, że kości przedramienia nie wytrzymały próby podparcia przy upadku. Potylica była zmiażdżona. Żerdź podtrzymująca zadaszenie kryjówki opierała się na kilku grubszych konarach, a w miejscu położonym na wprost rany czerwieniła się plama krwi.
- Tom, zabierz kobiety do domu. Lepiej żeby tego nie oglądały – krzyknął George do nadchodzących. – Mamy tu paskudny wypadek! Jeszcze raz przeszukajcie ze Stevem zarośla i szuwary. Musimy koniecznie znaleźć Egona. A jeśli zaplątał się w żyłki? Coś tak zamarł? – George trącił Michała łokciem, widząc jak ten ponurym wzrokiem wpatruje się w ciało.
- Nie żyje człowiek! – pompatycznie zaczął Michał. – Na studiach miałem do czynienia z medycyną sądową, kryminalistyką, znam procedury i sposób postępowania w takich przypadkach. Widziałem tysiące zdjęć z wypadków i morderstw. To tutaj mi śmierdzi. Należy jak najszybciej zawiadomić policję.
- Rzeczywiście – George przykucnął i podrapał się po brodzie. – Belka leży nad miejscem zdarzenia. Więc najpierw plasnął o ziemię, a spadające draństwo przygrzało mu w głowę. Gdyby było z żelaza to może... Ale ten kijaszek ma zbyt małą masę... Podejrzewam, że łamiąc rękę i całkiem możliwe, że inne części ciała, stracił przytomność. Ktoś był tu przed nami i dokończył dzieło. Mamy więc...
- Morderstwo!

***

Emma delikatnie owijała skręconą kostkę elastycznym bandażem. Michał wnikliwie obserwował zgromadzone towarzystwo, kątem oka zerkając na telewizyjną relację z akcji ratunkowej. Pośpiesznym, zadyszanym głosem dziennikarz wykrzykiwał do mikrofonu statystyczne dane dotyczące wciąż rosnącej liczby zaginionych ludzi, zerwanych linii energetycznych czy gospodarstw pozbawionych łączności ze światem.
- Dobrze, że kabel energetyczny puściłem po dnie jeziora. Kosztowało od cholery, ale przynajmniej nie przerywało. Chociaż satelitę odbieramy. Chciałem podciągnąć od razu telefon i Internet, rozmowy z firmą telekomunikacyjną trwają, mać do tej pory – Wiktorzak zerknął na otwarte usta Walijczyków. – Aj, bo wy pewnie nie wiecie. Urwanie głowy z tymi firmami w Polsce. Na reklamy wydają bajońskie sumy, a najprostszych usług nie są w stanie zapewnić.
Michał stłumił chichot. Wiktorzak nijak nie mógł zrozumieć zjawiska bariery językowej i kontynuował swój wywód cały czas w kierunku zagranicznych gości.
- Musiałem sobie darować. No i mamy kłopot. Jeden trup, jeden zaginiony. Jak zawiadomić policję i pogotowie? Że też młody nie miałeś kiedy zwichnąć giry... Jak się rozwidni, to może coś wymyślimy. Mam w stodole starą dętkę. Jeszcze po maluchu. Powinno się na tym dopłynąć do leśniczówki. Może by przenieść tego nieboraka do szopy? Niech mu chociaż na łep nie kapie.
- Nie spiesz się tak z przenoszeniem zwłok – Maryśka wziął głęboki oddech i najpierw odezwał się w języku polskim, potem miłosiernie przetłumaczył wszystko na angielski. – Rozejrzeliśmy się z Georgem i wcale nie jesteśmy pewni, czy to był wypadek.
- Że co?! Ktoś go zaciukał?! U mnie? Szlag by to... – twarz Wiktorzaka zrobiła się purpurowa.
- Jesteście pewni, że to morderstwo? – zapytał Steve, dla odmiany blady jak pokłady kredy jurajskiej.
- Pewności nie ma, ale mocno podejrzewam, że ktoś wykorzystał nadającą się okazję.
- Wiatr był wystarczająco silny, żeby rozwalić prom. Może grzmotnęło go podczas upadku?
- Wtedy żerdź odbiłaby się od głowy i upadła zakrwawiona gdzieś z boku. Duży konar natomiast przygniótłby i został na ciele ofiary. Zabójca przedobrzył. Ułożył gałąź tak, żeby plama krwi znalazła się dokładnie nad miejscem uderzenia. Zapomniał, że wszystko się wtedy kotłowało i fruwało na wietrze. Zwróciłem uwagę na ślady krwi. Właściwie na ich brak na igliwiu i gałęziach, gdzie musiałyby pozostać. Krew skapywała z rozbitej głowy zgodnie z prawem ciążenia. Gdyby uderzenie drążka zrobiło swoje jeszcze podczas upadku i podczas trwania wichury, wiatr musiałby ją rozchlapać na znacznie większym terenie.
Gina raptownie poszarzała.
- Muszę wziąć coś na uspokojenie – rzuciła, wybiegając z salonu.
- Niezaprzeczalnie oznacza to jedno. Morderca jest wśród nas - Steve potoczył po twarzach swoich uczniów zamyślonym wzrokiem.
- W sumie wcale tego człowieka nie znaliśmy. Za wyjątkiem Toma, u którego pracował. Dziwny to był człowiek, ale z tego co zauważyłem, zdążyłeś się do jego dziwactw przyzwyczaić? – Steve odwrócił się do właściciela pubu.
- Jako premię dałem mu forsę na teleobiektyw. Facet był dla mnie skarbem. Prowadził niezależnie od tego, z której strony miał kierownicę. Po wino do Włoch, sery do Szwajcarii, albo Polski, bo nie wiem czy wiecie, ale macie rewelacyjne podróbki spleśniałków. Po ślimaki do Francji, żadnego problemu. Mogłem sobie żartować, że jeszcze jeden taki numer jak ten z czarnym bocianem, to go zabiję, ale jakbym dorwał tego, co go zatłukł, sam bym mu nogi z dupy powyrywał.
- Może ktoś znał go lepiej, niż się przyznaje? - rzucił z kąta Stan.
- Z całą pewnością Gina, zamachem godnym bejsbolisty, sprzątnęła niedoszłego kochanka, bo zwrócił swój wzrok w stronę Emmy – wyszczerzył się George w kierunku wracającej kobiety.
- Prędzej nasze panie zawiązały koalicję, żeby ukarać zarozumiałego i nieczułego samca, który zamiast podziwiać ich wdzięki, wolał widok ptasiego kupra – dorzucił Steve, ściągając na siebie nic dobrego nie wróżący wzrok obu pań. – Na kogo najczęściej spogląda Emma, wszyscy dobrze wiemy. Ale on woli rozgrywać swoją batalię z naszym, miłościwie nam panującym Egonem. Jeśli ktoś tu byłby w stanie popełnić morderstwo, to obstawiałbym Egona. Tylko trup się nie zgadza.
- Potwory – szepnęła Emma, Gina zaś zacisnęła mocno zęby.
- Może rzeczywiście o czymś nie wiemy. Może Egon znał wcześniej fotografa? Miał jakieś zdjęcia, którymi mógł szantażować? – znowu wtrącił się Stan, wykazując niezwykłą jak na niego wyobraźnię.
- Nie, to mi nie pasuje – zaprotestował George. – Egon zniknął jeszcze przed śniadaniem, zanim rozpętała się burza. Chociaż szczerze go nie cierpię, jestem bardzo zaniepokojony. Wiedział, że chcę pojechać do Augustowa, żeby odebrać raporty z firmy. Póki co nie mogę zarządowi odpuścić nawet o włos. Gdyby nawet się śmiertelnie obraził, przyszedłby na warsztaty, choćby po to, żebym nie zdążył przeczytać swoich wierszy. Egonowi musiało przydarzyć się coś wcześniej!
Gdzieś na górze trzasnęła okiennica, wiatr wzmógł się ponownie. Za oknem zaczęło błyskać. Ciszę przerywały od czasu do czasu dźwięki wyładowań atmosferycznych. Do tej pory rozmowa toczyła się w miarę równym rytmem, przy jednostajnym, basowym hurgocie. Teraz rozległ się krótki trzask, zbliżony do dźwięku pękającego szkła. Gdzieś blisko uderzył piorun.
Wzdrygnęli się wszyscy, bez wyjątku.
- A może to ty mu coś zrobiłeś? – Gina wpatrywała się w Georga. – Słyszałam wczoraj waszą kłótnię na korytarzu. Było coś na temat poezji, szarogęszenia się przez kogoś, kto znienacka dołączył do grupy, nieopierzonych szczeniakach, co to nie znają się na poezji ani na kobietach i wpychają się przed starszych i bardziej zasłużonych. Natomiast potem o stetryczałych dziadach, którzy już nie mogą, więc piszą grafomańskie teksty z dawno zapomnianych przeżyć i coś o beztalenciach, co to powinny ustąpić młodszym i zdolniejszym. Co ciekawsze, godzinę po tym starciu, kiedy byłam zmuszona pójść do toalety, widziałam jak otworzyły się drzwi. Wychodził Egon, ale tak jakby skradając się, bezszelestnie, by nikt go nie usłyszał. Kiedy zniknął za zakrętem korytarza – tu kobieta odwróciła się do wszystkich – George wyszedł ze swojego pokoju i również zaczął się skradać ku wyjściu. Pomyślałam, że panowie umówili się, by rozstrzygnąć spór po dżentelmeńsku, w bezpośrednim pojedynku. Niepokoił mnie jedynie brak sekundantów – Gina przejmująco westchnęła.
- Co ty pleciesz?! – przerwał Tom. – Jakie pojedynki?! George skradał się najprawdopodobniej do sypialni Emmy i sądząc po purpurze na jej twarzy, wcale się nie mylę. Oboje starają się trzymać w najgłębszej tajemnicy to, o czym wszyscy już dawno wiedzą. Zagadką natomiast pozostaje, gdzie w środku nocy wybrał się Egon. Jeżeli, jak mówisz, nie utknął u ciebie na pogawędce Gino, to raczej nie wydaje mi się, żeby o tej porze wybierał się na ryby. Co oznacza, że Gina ostatnia go widziała.
- Niekoniecznie – odezwał się Michał z przejęciem. – Jeżeli przyjmiemy, że Egon nie żyje, to ostatni widział go morderca. Ale może ktoś jeszcze? Osobiście ciekawi mnie sprzęt fotograficzny ofiary...
Kolejne uderzenie pioruna zbiegło się z chwilowym, oślepiającym rozbłyskiem żarówek, potem salon zalała upiorna czerwień. To włókna żarówek żarzyły się jeszcze przez dwie, trzy minuty ciemnopomarańczową poświatą, aż zgasły. Szarzejący za oknem półmrok rozświetlał jedynie blask ognia rozpalonego w kominku.
- Szlag trafił transformator – zaklął Wiktorzak nieoczekiwanie acz w zupełności zgodnie z prawdą. – Dobrze, że zaczyna świtać. Przegadaliście całą noc. Powiedz młody, niech lepiej ustalą, który popłynie do leśniczówki. Ten twój znajomy jest prawie gliniarz i po angielsku gada. Może George? Bo ja muszę zostać i przypilnować, żebyście chociaż śniadanie dostali.
- Stanowczo protestuję – Gina dorzucała drewna do kominka. Stan podawał jej pojedyncze szczapy porąbanych pieńków. – Do tej pory już każdy z nas został obwiniony i uniewinniony. Nie zgadzam się, by najbardziej podejrzany płynął po pomoc. Ucieknie, a my tu zostaniemy sami z trupami na wyspie – do jej głosu wkradł się cień histerii. – Niech płynie ten, który ma najlepsze alibi. Potwierdzone przez kogoś.
- To ja odpadam – stwierdził Tom. – Całą noc, gdy zniknął Egon, przesiedziałem sam w pokoju i alibi mam zerowe. Poza tym nie ma się co wygłupiać. Do leśniczówki trzeba dopłynąć, a jedyny, który dałby radę to zrobić został uziemiony... tfu... nogę skręcił. Nie wyobrażam sobie, żeby Steve dotaplał się bodajże do połowy. Pozostaje albo George albo Stan.
- Hmm. Podobnie jak Tom siedziałem w pokoju i pisałem piosenkę do kabaretu – odezwał się ostrożnie Stan.
- Stan na pewno jest niewinny – wtrąciła Gina. – Mój pokój sąsiaduje z jego, a gospodarz zbudował ściany bardzo oszczędnie. Wiem stąd, że Stan kiedy pisze piosenki, to jeszcze je podśpiewuje. Raz lepiej, raz gorzej ale w sumie makabrycznie. Niestety, znakomicie orientuję się, kiedy pracuje nad piosenką.
Stan odsunął się od kominka urażony.

*

 Mężczyzna wzdrygając się, popychał przed sobą obwiązane linką gumowe paskudztwo. Dętka, po zabiegach tunningowych, przypominała skrzyżowanie pontonu z kołem ratunkowym. Dokumenty i ubranie zapakowali do worka na śmieci. Stan pchnął koło, położył się na wodzie i płynąc wolnymi ruchami, wziął namiar na ledwie widoczny w oddali zarys pomostu przy leśniczówce.
- Wracamy do budynku – zarządził Steve. – Wydaje mi się, że byłoby dobrze, gdybyśmy czas do przybycia policji spędzili wspólnie.
Nastroje były na tyle paskudne, że większość obecnych darowała sobie śniadanie, poprzestając na orzeszkach i paluszkach wspomaganych dużymi ilościami kawy. Gina wróciła na swój posterunek przy kominku, twardo pilnując, by ogień nie uciekł z pomieszczenia niczym przyznający się do popełnienia zbrodni winowajca. George przysiadł się do Emmy i Michała.
- No dobra, pokłóciłem się z Egonem. Nawet dałem mu w pysk. Nie wytrzymałem. Jeszcze jak się uczepił, że jestem za młody, zbyt krótko piszę, a on w poezji siedzi od pięciu lat! Cholera mnie trafiła. Zaczął wypominać, czego to on nie robi dla Fundacji, że bez niego to byśmy funduszy nie mieli, a Steve według niego to może i dobry poeta, ale na życiu i układach się nie zna. Jak zszedł na moją żonę i zaczął się przechwalać, że od niego żadna by nie odeszła, bo jest za dobry w te klocki, to mnie poniosło. Strzeliłem w pysk. Uciekł krzycząc, że go jeszcze popamiętam. Więcej go nie widziałem.
- Ja ci wierzę – mruknął po chwili Maryśka. – Jeśli przyjmiemy, że zbrodniarz jest jeden i zamordował najpierw Egona, a potem fotografa, to od chwili wydostania się z samochodu do odkrycia ciała byłem razem z tobą.
- Ja też – Emma położyła swoją dłoń na dłoni George’a i przysunęła się bliżej.
Wyglądało na to, iż faktycznie winnym musi okazać się ogień. Innych kandydatów nie było.
Panujące ogólnie przygnębienie rozproszył dopiero w południe okrzyk Toma.
- Płyną!
Poderwali się wszyscy, nawet Wiktorzak, który do tej pory, pochylony mocno do przodu, obejmował głowę i powtarzał coś na kształt litanii.
- Najpierw gliniarze, potem skarbówka, potem ZUS, wszyscy teraz będą węszyć. Jedni zaczną, następni się dołączą. Na pochyłe drzewo wszystkie kozy... Interes szlag trafił. Cholera nie możecie mordować się u siebie? Prom do naprawy, żaden turysta nie przyjedzie... Reputacja zszargana, ludzie zabobonne, jeszcze w fatum uwierzą... Co za naród...

*

Wiosłował umundurowany policjant. Na rufie siedzieli dwaj mężczyźni, podobni jak klony, w niemalże identycznych pozycjach. Pierwszy obejmował nogami spoczywającą na dnie łodzi torbę lekarską, drugi – pokaźny plecak ze sprzętem fotograficznym. Na przedzie siedzieli Katateka i lokalny prokurator.
- Witaj James – agent odezwał się z przekąsem do kuśtykającego na końcu Maryśki, robiąc aluzję do Bonda. – Miałeś tylko obserwować, a tu słyszę nawet o jakimś truposzu. Za chwilę masz mi zdać dokładną relację, potem przesłucham resztę.
Katateka przedstawił zarówno siebie, jak i pozostałych po czym zaczął komenderować na przemian po polsku i angielsku.
- Pan, panie Wiktorzak zaprowadzi doktora i technika na miejsce zdarzenia, innych poproszę do budynku. Każdy z państwa ma za zadanie jak najdokładniej odtworzyć z pamięci wszystkie zaobserwowane w trakcie pobytu tutaj fakty. Po Michale chcę widzieć u siebie George’a.
- Yes, sir – obaj panowie jak na komendę zasalutowali do pustej głowy i zaśmiali się, bo nawet równo im wyszło.
Po około dwóch godzinach lekarz i technik odpłynęli, zabierając ze sobą ciało. Prokurator, na prośbę właściciela, zezwolił, by ten popłynął na ląd po zaopatrzenie. Wszak łódka była na stan obecny jedynym środkiem transportu pomiędzy lądem a wyspą. Pod wieczór przypłynęło wraz z Wiktorzakiem niespodziewanie dwóch nieznajomych mężczyzn. Natychmiast zaczęli wyrzucać na brzeg butle tlenowe, kontenery, a wreszcie przywiezioną żywność. Wyższy podszedł do Katateki i zameldował, podając kilka płyt CD oraz zabezpieczone folią metalowe pudełko.
- Brakujące zeznania, płyty z jakimiś beznadziejnymi piosenkami, podobno własnej produkcji i bardzo ciekawe zdjęcia. Zabierzemy się za robotę od razu o świcie. Nie będzie łatwo. Nie pamięta dokładnie miejsca, w którym wyrzucił zwłoki, pojęcie „środek jeziora” trudno wymiernie zlokalizować.
- W porządku. Natomiast państwa zapraszam na obiadokolację – agent rozdysponował metodą Zagłoby, w imieniu Wiktorzaka. – Potem poproszę o przeczytanie jeszcze raz złożonych zeznań i podpisanie. Myślę też, że będą państwo zainteresowani kilkoma słowami wyjaśnień.
Emmie zaczęły drżeć ręce, a twarz Giny przybrała odcień popiołu.
Kobiety.

*

- Na początek chciałbym zaprosić państwa na krótki pokaz zdjęć. To pudełeczko jest zrobionym przez denata własnoręcznie magazynem zdjęć. Faktycznie jest to miniaturowy twardy dysk, umieszczony w obudowie zasilanej przez akumulatorek. Umożliwia jedynie zegranie zdjęć z aparatu i zapisanie ich. Odtworzyć ich już na tym urządzeniu nie da rady. Gabarytami przypomina raczej małe radio niż kartę pamięci, toteż nie dziwi mnie, iż morderca nie wziął tego w ogóle pod uwagę jako czegoś na czym można przechowywać fotografie. Ot, jeszcze jedno pudełko. Błąd! Fotograf, jak podejrzewamy próbował szantażować przestępcę. Nie znaleźliśmy przy nim żadnej karty pamięci. Zostały wyjęte z obu aparatów. Nasi technicy odzyskali zdjęcia z tego właśnie pudełka. Po obejrzeniu zdjęć, Stanley Heres przyznał się do wszystkiego. Podwójnego morderstwa i przemytu narkotyków na wielką skalę – agent odwrócił się, ponieważ przerwało mu czyjeś westchnienie. – Do zakończenia sprawy morderca pozostanie w areszcie w Augustowie. Tym bardziej, że jego przyznanie się do winy jest bardziej niż lakoniczne. Mr. Heres powiedział o zabójstwach, o tym co znajdziemy w samochodach, po czym odmówił dalszych zeznań – kolejne westchnienie padło z drugiego końca sali.
- Że też nie uciekł od razu po wydostaniu się z wyspy – zdziwił się Tom.
- Do końca chciał ratować interes. Przyszedł rano do leśniczówki. Zrobiliśmy mu herbatę, po czym wyszczękał, że macie trupa i trzeba zawiadomić policję. Serce na moment mi stanęło – agent odwrócił się w kierunku Michała - zanim wydusił z siebie, kto nie żyje. Zawieźliśmy go do Augustowa. Po złożeniu zeznań uparł się, żeby zajechać do apteki, bo musi kupić lekarstwa na przeziębienie. Wybrał doskonale. Wejście do apteki znajdowało się w bramie kamienicy, której podwórko wychodziło na tyły dobrze znanego nam warsztatu. Mając ptaszka w garści, zajęliśmy warsztat i całe towarzystwo znalazło się w areszcie. Początkowo tłumaczył się, że zabłądził wychodząc z apteki, ale mechanik zdecydował się puścić farbę. Za złagodzony wyrok, jeśli ujawni szefa. No i ten sprzęt fotograficzny...
- Dlaczego te zdjęcia są takie dziwne? – zapytała Emma. – Nigdy takich nie widziałam.
- My też. Jak zauważyliśmy, fotograf posiadał zacięcie racjonalizatorskie. Skonstruował krzyżówkę lustrzanki z kamerą noktowizyjną. Zdjęcia, które  widzimy są zdjęciami w podczerwieni. O na tych, ktoś włazi pod samochód, idzie na brzeg jeziora, nachyla się. Potem następna postać. Prawdopodobnie sprawdza pod pojazdem, co robił poprzednik. Musiało być mu to bardzo nie na rękę, bo podchodzi od tyłu i...
- Aaa, on mu złamał głowę! – z odrazą wykrzyknęła Gina.
- Nie złamał głowę, a skręcił kark.
- Ale z tych zdjęć nie da się rozpoznać kto to – stwierdził Tom.
- Owszem. Dzięki temu urządzeniu wasz fotograf jedynie ustalał parametry do wykonania właściwego ujęcia. Oto zdjęcia z drugiego aparatu – na ekranie laptopa wyraźnie prezentowała się wykrzywiona wysiłkiem twarz Stana, ciągnącego bezwładne ciało Egona w stronę łódki.
- Technicy twierdzą, że szanse na zrobienie tego zdjęcia były mizerne. Jest robione bez dobłysku, fotograf z genialnym refleksem wykorzystał po prostu oświetlenie księżyca. Zawodowiec, ale i farciarz.
- Aha, zwłaszcza, że stracił przez to życie – pomamrotał Michał pod nosem, niezadowolony z początkowych pretensji Katateki, wnoszonych pod jego adresem.
- Nie rozumiem, po co zabijał Egona – włączył się George. – I po co ten stary ramol tarzał się pod samochodem?
- Po wstępnych oględzinach wiadomo, że samochód był już nafaszerowany narkotykami. Podczas zabezpieczania antykorozyjnego wtłoczono proszek w przestrzenie zamknięte pojazdu i w zamontowane drugie dno. Sądząc po tym, że przewody hamulcowe były ponacinane, Egon próbował definitywnie załatwić swoje porachunki z Georgem, a Stan zadziałał w przekonaniu, że odkrył on tajemnice przemytu, będąc może podstawionym policjantem. Faktycznie planowałem pewną prowokację, by namierzyć chytrego lisa, który zagnieździł się w waszym stowarzyszeniu. Chcieliśmy sprokurować wypadek po drodze do Augustowa. Dzięki Michałowi wiedzieliśmy, który z samochodów będzie prowadził George. W ten sposób miałby niby przypadkiem odkryć heroinę i sprowokować szajkę do działania. Co tak młody oczy wybałuszasz? Przecież nie mogłem puścić cię samego, bo twój ojciec by mnie żywcem z piór oskubał! George, ze spreparowanym życiorysem dawno został do nas oddelegowany ze Scotland Yardu. Wątpliwą, ale jednak jakąś tam asekurację ze strony Maryśki miał. Wichura pokrzyżowała wszystko...
- Zuch chłopak! Dedukował jak rasowy pies i nawet mnie, zupełnie słusznie zresztą, uniewinnił – zaśmiał się Anglik.
- Ale przecież ty naprawdę jesteś poetą! – zaprotestował Steve, łapiąc George’a za klapy od marynarki. – Nie mogę się mylić.
- No i co to komu szkodzi? – podsumował Katateka.


........................................................................................................................................

  Kto powiedział, że motto musi być na początku utworu? Mottem tego opowiadania będzie krótka historia na zakończenie:
„Kiedyś, dawno, dawno temu, czyli jakieś kilkanaście kilogramów wstecz widziałem jako student pięknie udrapowanego pod ścianą ćpuna. Siedział z wbitą w żyłę igłą, z wybitymi zębami, z rozbitym łbem,  z oczami wbitymi w sufit i mamrotał z przejęciem – poooezjaaa!
-    Romantyk – pomyślałem sobie bez zazdrości”.