Nie ma się czego bać? Egzystencjalny i metafizyczny lęk w horrorze azjatyckim. (cz.2)

Przeczytaj pierwszą część artykułu.


„Puls”, czyli samotność absolutna

Z podobnymi zagadnieniami spotykamy się w filmie Kiyoshiego Kurosawy „Kairo”(2001) (najczęstsze polskie tłumaczenie to „Puls”, choć tytuł oryginalny może również oznaczać „impuls”, „spięcie” albo „obwód elektryczny”). Zarys fabuły może sugerować, że mamy do czynienia z jeszcze jedną produkcją o „nawiedzonym sprzęcie”. Oto bowiem poznajemy pracowniczkę tokijskiej oranżerii, świadka samobójstwa swojego kolegi informatyka oraz studenta, który podłączając komputer do Internetu, trafia na dziwną witrynę pokazującą tylko ciemny pokój i poruszające się w nim ludzkie cienie. Wkrótce nie tylko w ich otoczeniu, ale w całym mieście zaczynają się dziać niepokojące rzeczy, coraz więcej ludzi popełnia samobójstwo albo znika, na coraz większej ilości drzwi pojawia się tajemnicza czerwona taśma. Niedługo staje się jasne, ze Tokio i cały świat opanowywane są przez duchy zmarłych, które poprzez rodzaj anomalii elektromagnetycznej masowo przenikają do naszego świata. W miarę rozwoju równoległych wątków (dwójka głównych bohaterów spotyka się dopiero pod koniec filmu) zauważamy jednak, że „Kairo” jest na tyle niepodobny do typowych  azjatyckich horrorów, że niektórzy mogliby nie zaliczyć go do kina grozy. Przede wszystkim tempo narracji jest wolne, chwilami wręcz porównywalne z tym, do jakiego przyzwyczaili widza Michelangelo Antonioni i Andriej Tarkowski. W większości horrorów azjatyckich ważną rolę odgrywa tajemnica, dotycząca na przykład tożsamości ducha, który jest sprawcą przerażających zdarzeń. W filmie Kurosawy takich zagadek nie ma. Tego, co się naprawdę dzieje, dowiadujemy się bardzo szybko, co ważniejsze, równie szybko dowiadują się postacie.

I to nie tylko bohaterowie główni, ale wszyscy bohaterowie filmu - natura dziwnych zdarzeń jest tu rzeczą powszechnie wiadomą. Duchy te znacznie różnią się od zjaw z innych azjatyckich produkcji zarówno wyglądem - to nie trupioblade i mocno materialne upiory, ale ulotne, poruszające się w zwolnionym tempie cienie; jak i zachowaniem - są, jak to żartobliwie ujął sam Kurosawa, „bardzo japońskie - nie robią nic.” [7]  Nie wciągają nikogo na strych, nikogo nie zabijają - jedynie pokazują się ludziom. To pokazywanie się też nie następuje w sposób, do jakiego przyzwyczaili nas twórcy horroru - goście z zaświatów nie wyskakują znienacka na ekran, nie kładą nikomu ręki na ramieniu - najczęściej pojawiają się na przeciwnym końcu pomieszczenia i powoli, nieubłaganie zbliżają się do żywej osoby. Albo - co także jest pewnym novum - żywa osoba zbliża się do nich. W „Pulsie”, tak jak w tradycyjnych japońskich wierzeniach, duchy można uwięzić, wystarczy tylko okleić czerwoną

taśmą framugę drzwi prowadzących do pomieszczenia, w którym przebywają. Taśma od razu informuje, w których miejscach można natknąć się na zjawę. Nie ma więc mowy o ich „czajeniu się”. Co zdumiewające - niektórzy żywi zaczynają jednak odczuwać nieodpartą chęć zajrzenia do „zakazanych pokoi”( jak nazywa się w filmie pomieszczenia z „gośćmi”), chęć spotkania  ducha.

 

To, co wiążę się z takim spotkaniem, jest sednem filmu i prawdziwym źródłem lęku. Myśląc o śmierci i o tym, co może nas czekać potem, najczęściej przyjmujemy dwie możliwości: albo śmierć jest końcem wszystkiego albo drogą do nowego, innego życia i spotkania z naszymi bliskimi, którzy odeszli wcześniej. Jak mamy okazję się przekonać, słuchając rozmów bohaterów „Pulsu”, ten sposób myślenia nie jest ograniczony do zachodniego świata. Kurosawa proponuje inną wizję, artykułowaną wprost przez jednego z duchów: „śmierć jest wieczną samotnością”. Po śmierci człowiek trafia do innego świata, gdzie spotyka innych zmarłych, w tym zapewne bliskich, którzy „wyprzedzili go” w drodze na tamtą stronę. Nie jest jednak w stanie porozumieć się z nimi. Dziwna forma istnienia, w której jest zamknięty, uniemożliwia mu nawiązanie więzi z drugim człowiekiem, wykonanie jakiegokolwiek gestu, który mógłby go do niego zbliżyć. Nie ma też mowy o sile wyższej, która mogłaby go uratować. Czeka go niekończąca się, bezdenna samotność. Samotność i rozpacz duchów jest tak wielka, że jej ciężar staje się odczuwalny dla każdego żyjącego, który stanie z widmem twarzą w twarz. To moment, w którym zmarły ma szanse na pozór kontaktu z drugą istotą. Ten moment nie przynosi mu jednak ukojenia, a dla żyjącego oznacza najgłębszy egzystencjalny wstrząs. Spotkanie z duchem to uświadomienie sobie, co czeka człowieka po śmierci oraz tego, co jest nieodłączną częścią życia człowieka na Ziemi - absolutnej samotności. W jakiejś części umysłu wszyscy nosimy poczucie „bolesnej odrębności”, Lacanowskiego Braku, którego nigdy nie da się zaspokoić. Mamy świadomość, że zawsze jesteśmy sami. Taki obraz życia człowieka jest przerażający nie tylko z punktu  widzenia chrześcijaństwa, ale także religii Wschodu. Podstawę taoizmu i jedną z podstaw buddyzmu stanowi przecież przekonanie o elementarnej jedności świata, o powiązaniu ze sobą wszystkich rzeczy i zjawisk, o istnieniu połączeń, których nie da się przerwać. Bardzo znaczące jest więc, że „Kairo” to tylko najdalej posunięte rozwinięcie problemów, które pojawiają się w wielu różnych japońskich produkcjach, zarówno wcześniejszych, jak i późniejszych od dzieła Kurosawy.

Podobną wizję człowieka jako istoty samotnej i dotkniętej solipsyzmem znajdujemy w wybitnych anime: „Neon Genesis Evangelion”(1995) Hideakiego Anno, „Boogiepop Phantom”  Takashiego Watanabe  i „Paranoia Agent”(2004) Satoshiego Kona oraz u w fascynujących fabułach Shinjiego Aoyamy („Eureka” 2000, „Eli, Eli, lema sabachtani” 2005). Kwestia osamotnienia odgrywa ważną rolę w filmach Juna Ichikawy („Tony Takitani” 2004) i Mamoru Oshiego („Tenshi no tamago” 1985, „Ghost in the shell” 1995). Dla wielu widzów wizja Kurosawy będzie tendencyjna, przesadna w swoim pesymizmie. Rzeczywiście tak jest, ale jest to potrzebna wizja, bo oddaje nie zawsze artykułowane odczucia członków wielu współczesnych, wysoko rozwiniętych społeczeństw, a także wskazuje na jedną z możliwych przyczyn tych odczuć. Nie przypadkiem zaświatowi goście najpierw dają o sobie znać w Internecie. Jak mówi jedna z bohaterek: „Podłączamy się do sieci, żeby móc kontaktować się z innymi ludźmi. To nie ma sensu.” Nie ma sensu, ponieważ elektroniczne medium z nikim nas nie łączy. Przeciwnie - coraz bardziej oddala nas od siebie. Żyjemy w świecie zdominowanym przez zjawisko, które na własny użytek nazywam zjawiskiem alienujących ekstensji. Otoczyliśmy się ogromną ilością urządzeń, które jako przedłużenia naszych zmysłów miały przybliżać nas do rzeczywistości i oswajać ją. Dzieje się jednak odwrotnie. Co najważniejsze, zjawisko to jest już nieodwracalne - technologie komunikacyjne stały się czymś na kształt nowego żywiołu, nieusuwalnego ze struktury współczesnego świata, równie wszechobecnego i ambiwalentnego jak ogień czy woda. Jedyne co można zrobić, to starać się zrównoważyć działanie ekstensji przez nawiązanie bezpośredniego kontaktu z realnym światem i drugim człowiekiem, jak wyciągnięcie ręki albo położenie głowy na czyimś ramieniu.

 

Takie próby i gesty wydają się w świecie „Pulsu” pozbawione sensu. Zakończenie filmu sugeruje jednak, że same w sobie stanowią wartość i mogą być największym przejawem egzystencjalnego heroizmu.

 

„Klub samobójców”, czyli umrzeć śpiewająco

Czy alienujące ekstensje nie powodują utraty więzi nie ze światem, a z samym sobą ? Czy możliwe jest takie zagubienie, że nie będziemy mieć w głowie żadnych myśli czy poglądów, które moglibyśmy nazwać „własnymi”? Jak daleko można by się posunąć, aby wyrwać innych z takiego stanu? Na te pytania odpowiada jeden z najbardziej bezkompromisowych i szokujących filmów ostatnich lat - „Jisatsu saakuru/Suicide circle” („Klub samobójców”) (2002) Shiona Sono. Początek to jedna z najkrwawszych scen, jakie można zobaczyć poza kinem gore. Na stacji metra Shinjuku pięćdziesiąt cztery japońskie uczennice skaczą pod pociąg. Kamera nie szczędzi nam szczegółów rozpętującego się pandemonium. Na miejscu zdarzenia policja znajduje sportową torbę z makabryczną zawartością: taśmą zrobioną z pozszywanych małych fragmentów ludzkiej skóry. Okazuje się, że każdy skrawek pochodzi z ciała innej osoby. Na taśmie znajduje się więc łącznie skóra dwustu osób. W tym samym czasie z prowadzącymi śledztwo detektywami kontaktuje się tajemniczy informator. Zwraca on ich uwagę na stronę internetową, której jedyną zawartość stanowią białe i czerwone  kropki. Jak twierdzi, białe oznaczają mężczyzn, czerwone - kobiety. Ostatnio na stronie pojawiły się pięćdziesiąt cztery nowe czerwone kropki… Wkrótce Japonię ogarnia prawdziwa epidemia samobójstw, a detektywi zdobywają coraz więcej dowodów na istnienie tajemniczego Klubu Samobójców, który skłania ludzi do odbierania sobie życia. Nieoczekiwanie cała rodzina jednego z policjantów popełnia samobójstwo, a on sam strzela sobie w głowę. Po tym wydarzeniu szef Klubu oddaje się w ręce wymiaru sprawiedliwości. Psychopatyczny, popowy piosenkarz Genesis, nazywający siebie „Charlesem Mansonem ery informacji”, przyznaje się do nakłonienia bardzo wielu osób do targnięcia się na własne życie, a także do zabójstw i gwałtów. Sprawa wydaje się zamknięta do chwili, kiedy dwieście nastolatek rzuca się ze skały, a w dziwnej witrynie zaczynają pojawiać się kolejne kropki. W końcu do prawdy dociera tylko jedna osoba - dziewczyna jednego z samobójców. Okazuje się, że za wszystkim stoi bijący rekordy popularności dziecięcy zespół pop, którego członkinie pozyskują młodych ludzi dla dziwnej i rewolucyjnej filozofii. Jednak bohaterka nie tylko nie powstrzymuje ich, ale sama się do nich przyłącza. Skrawek skóry z jej ramienia dołącza do taśmy pokazującej ogromną liczbę „wyznawców”.

Dzieło Sono nie należy do łatwych w oglądaniu nie tylko ze względu na drastyczność scen samobójstw i samookaleczeń (jest to główną przyczyną klasyfikacji Klubu...  jako horroru - jest tam tylko jedno ujecie, w którym pojawiają się zjawiska nadprzyrodzone), ale też na samą historię, która wydaje się niewiarygodnie kiczowata. Kicz jest obecny w estetyce filmu, w postaci Genesisa i w występach „czarnych charakterów” – zespołu Dessart. Kiczowatość fabuły jest jednak pozorna. „Jisatsu saakuru” to bowiem gorzka satyra na współczesny, całkowicie opanowany przez media świat, a jednocześnie poważny, socjologiczny komentarz rozwoju japońskiego społeczeństwa. Każdy zabieg twórców filmu odsłania głębokie znaczenia. Japonia ma w tej chwili jeden z najwyższych na świecie współczynników samobójstw - tematyka jest więc nieprzypadkowa.

 

Otwierające „Suicide circle” sceny mogą być odbierane jako festiwal makabry. Budzą też skojarzenia nie tylko ze słynnym zamachem w tokijskim metrze, ale także z zamachami na całym świcie, którym towarzyszy identyczna hekatomba. Następujący po tym fragment występu Dessart wygląda na ironiczny kontrapunkt. Z drugiej strony przyjemne materiały, które pojawiają się w telewizyjnym dzienniku po migawkach z morderstw i katastrof, wcale nie są ironiczne. Teksty piosenek Dessart nie są ani kiczowate ani niepoważne - okazują się niepokojącym opisem świata, w którym nastolatki zaabsorbowane są cyberprzestrzenią i telewizją, ponieważ rodzice, nauczyciele i opiekunowie nie mają im nic do zaoferowania. Filozofia śpiewających dziewczyn, głosząca konieczność odnalezienia utraconej łączności z sobą samym, nie zostaje dopowiedziana. Stanowi to jednak jej największą siłę. Podobnie jak brak dokładnego wytłumaczenia przyczyn zbiorowych samobójstw. To właśnie jest w „Suicide circle” prawdziwym źródłem grozy.  Sono podsyła raczej sugestie i podpowiada. Część samobójstw zakrawała na rodzaj mody. Nie miały związku z dziwną działalnością Dessart, były zainspirowane medialnymi doniesieniami o rozpoczynającym film wydarzeniu. W jednej ze scen policjant upomina swojego kolegę: „ani słowa o Klubie Samobójców, bo dzieciaki będą się zabijać w całej Japonii.” Dessart głosił, że nasze więzi ze światem i innymi ludźmi są bardzo mocne, słaba jest nasza więź z nami samymi. Przyczyną tego są społeczne indoktrynacje, a także nawarstwiające się telewizyjne, komputerowe i popkulturowe pseudo-rzeczywistości.  Jeśli jednak uda nam się tę więź odnaleźć i ją umocnić, nie będziemy bać się śmierci. Miedzy śmiercią a życiem nie będzie bowiem różnicy (jest to odwrotność metafizyki „Pulsu”, wychodząca z podobnych pozycji). Nie będziemy musieli żyć. Ale nie będziemy musieli też umrzeć - będzie to nasza decyzja. Prawdziwi organizatorzy szokujących zdarzeń podkreślają, że nie ma żadnego Klubu Samobójców. Nie wszyscy wyznawcy ich filozofii popełniają samobójstwa. Krok ten nie jest „obowiązkowy”, jest wyborem młodych ludzi. Można przypuszczać, że przywódczynie ruchu chciały tym sposobem wstrząsnąć „nieprzebudzonymi”. Widać jednak wyraźnie, że samobójcy wcale nie poświęcają się dla idei, nie chcą zostać męczennikami. Społeczeństwo nic ich nie obchodzi. Dlaczego więc to robią? Nie wiadomo.

 


Ta niewiedza jest najbardziej przerażająca, gdyż oznacza całkowitą obcość drugiego człowieka. Podkreśla przepaść dzielącą pokolenia i często najbliższych sobie ludzi, tak jak w rodzinie policjanta, gdzie jedynym łącznikiem między ojcem a dziećmi był telewizor i komputer. Dorośli próbujący dotrzeć do źródeł  strasznych wydarzeń, są skazani na porażkę. W rzeczywistości śledzą sami siebie. To oni są prawdziwym źródłem tego, co się dzieje. To ich zagubienie, egoizm i niekompetencja w wychowaniu własnych latorośli sprawiły, że Dessart postanowiły oddać  władzę nad życiem młodych ludzi w ich własne ręce. „Suicide circle” budzi strach. Nie jest to jednak „bezpieczny strach” przed kinowymi obrazami, terapeutyczny i pozwalający zapomnieć o demonach realnego świata, ale nieprzyjemny lęk... Dziwnie znajomy współczesnemu człowiekowi.


Przeczytaj trzecią część artykułu.



[7]
http://www.mandiapple.com/snowbord/kourei.htm