Wywiad z

Autor: [press] Data publikacji: 06 lipca 2009

Z Piotrem Pochuro, autorem powieści Dziewięć milimetrów do nieba, wydanej przez Oficynę Wydawniczą Branta a objętej patronatem przez PK, rozmawia Jan Siwmir. Przypominamy, że fragmenty powieści Pochuro prezentowane były na stronie PK.

Jan Siwmir: Piotr Pochuro to pseudonim?

Piotr Pochuro: Częściowo. Mam na imię Piotr, ale ponieważ nie chciałem widzieć swojego nazwiska przy każdej okazji podczas przechodzenia koło księgarni, wymyśliłem sobie pseudonim. Moje prawdziwe nazwisko pozostawiam do bardziej poważnych, codziennych i urzędowych spraw. Pochuro jest "artystą". Poza tym ładnie brzmi. Przynajmniej mi się podoba.

Tak Cię nazywali, gdy pracowałeś w policji? Czy może jest to pseudonim wymyślony tylko na potrzeby literackie?

Jak już wspomniałem wcześniej jest to wymyślony pseudonim na potrzeby literackie. Gdy służyłem w policji miałem inne pseudonimy nadawane przez kolegów. To normalne w każdym środowisku, że zazwyczaj nazywamy się przydomkami, pseudonimami. Sam się czasami łapię na tym, że gdy spotykam kolegę policjanta ni w ząb nie potrafię przypomnieć sobie jego prawdziwego imienia ani tym bardziej nazwiska. Kolegów i koleżanki szkolne pamiętam zarówno po prawdziwych imionach, jak i przezwiskach. Bo nauczyciele zawsze czytali listę przed lekcją, to się utrwaliło. A w policjanci wołają na siebie ksywkami i już. Ja miałem różne przezwiska. Ale najbardziej lubię ksywkę, jaką mi nadali koledzy z wydziału kryminalnego na komendzie, gdzie pracowałem. Nazywali mnie Lokomotywa. Do dziś niektórzy z nich tak się do mnie zwracają podczas spotkań.

Czy słowo Pochuro coś oznacza? Skąd się wzięło?

Gdy je wymyślałem, nic nie znaczyło. Ale gdy wszedłem do Internetu i wrzuciłem nowo powstały wyraz w wyszukiwarkę, ukazało się ileś stron, gdzie to słowo występuje. Zdaje się, że jest to jakiś hiszpański wyraz, ale jego znaczenia jeszcze nie zgłębiłem. Kiedy narodził się Pochuro? Doskonale pamiętam gorące dyskusje, jakie zapamiętale wiodłem ze swoimi przyjaciółmi i znajomymi na temat policji i pracy policjantów. Kiedyś padły w takiej pełnej pasji dyskusji słowa, którymi mój adwersarz określił, co policja robi. I wtedy narodził się POCHURO. POlicja RObi, a w środku jeden wyraz często błędnie na parkanach pisany przez samo "H" a nie "CH". POCHURO. Pod tym pseudonimem na łamach Portalu Kryminalnego zadebiutowałem kilkoma opowiadaniami. Piotr Pochuro powstał, gdyż pracownicy wydawnictwa Branta przekonali mnie, że lepiej jest aby na okładce było imię i nazwisko. I tak powstał Piotr Pochuro.

Z notki biograficznej wiem, że pracowałeś w wydziale kryminalnym. Jaki miałeś stopień? Czy ktoś Tobie podlegał?

Rozpoczynałem służbę w stopniu szeregowego w Oddziałach Prewencji Komendy Stołecznej Policji, gdzie odbywałem zastępczą służbę wojskową. Zgłosiłem się "na ochotnika", bo musiałem mieć, jak to się ładnie mówi, uregulowany stosunek. Do służby wojskowej oczywiście, jeśli chciałem służyć dzielnie Narodowi w szeregach policji. W tym czasie akurat zgłębiałem tajniki nauczania przedszkolnego na warszawskim SN-nie. Do dyplomu zostało mi jedynie pół roku. Już nie było mi pisane przystąpić do niego. Po odbyciu zasadniczej służby w Oddziałach Prewencji rozpocząłem służbę w Batalionie Patrolowo-Interwencyjnym KSP. Dalej w stopniu szeregowego, przepraszam, posterunkowego. Gdy przechodziłem do służby w wydziale kryminalnym, miałem stopień sierżanta. Kończąc służbę w policji, miałem stopień starszego aspiranta. Nigdy nie pełniłem w policji funkcji dowódczych, zawsze byłem "od czarnej roboty". Choć zdarzało mi się dowodzić mniej, lub bardziej udolnie różnymi akcjami. W tamtych czasach było przyjęte, że osoba prowadząca sprawę podczas realizacji dowodzi całością działań. Czyli zdarzało się, że jako sierżant wydawałem podczas własnych realizacji polecenia komisarzowi. To było normalne. Z resztą w  pionach kryminalnych nie obowiązuje taka ścisła hierarchia jak w służbach mundurowych. Było normalnym zjawiskiem, że taki sierżancina jak ja walił pięścią w naczelnikowski stół. To się nazywało odprawa służbowa. Po prostu każdy miał prawo i obowiązek powiedzieć, jakie ma zdanie w prowadzonej przez siebie sprawie. I przełożony nigdy nie podjął decyzji sprzecznej ze zdaniem podwładnego bez wysłuchania jego racji.  Bardzo często były to, jak już wspomniałem, gorące dyskusje. Ale jeśli przełożony wydał polecenie, wszelkie dyskusje się ucinały i przystępowaliśmy do realizacji. Bo to wtedy on brał na siebie konsekwencje. Gdy porównuję te zasady przyjęte w policji do cywilnych firm i instytucji to jest różnica jak między niebem a ziemią. W powszechnej opinii w mundurowej instytucji, jaką jest policja, nie ma miejsca na samodzielne myślenie. Tymczasem prawda jest inna. Służąc w policji, bardzo często miałem zupełnie inne zdanie niż moi przełożeni i głośno, wyraźnie je artykułowałem. I było ono brane pod uwagę. W cywilnych instytucjach przełożony jest Bogiem a pracownicy często udają, że nie mają własnego zdania. A głośno je wyrażają wtedy, gdy przełożony ich nie słyszy.


Możesz opowiedzieć o akcji, w której doznałeś urazu kolan? Oczywiście tyle ile możesz, bez ujawniania tajnych szczegółów?

To było podczas mojej służby w CBŚ. Wtedy ta formacja jeszcze nazywała się Biurem do Walki z Przestępczością Narkotykową Komendy Głównej Policji. Mieliśmy zlikwidować nielegalną wytwórnię amfetaminy ulokowaną w wiosce na terenie Mazowsza. Mieliśmy informację, że w jednej z tamtejszych posesji kończy się właśnie cykl produkcyjny tego narkotyku a kontrahent już niecierpliwie czeka, aby odebrać gorący towar. Wiedzieliśmy, że chemik za moment wyruszy do Warszawy na spotkanie i przekazanie towaru. Dowodzący akcją uznał, że jest to właściwy moment do realizacji sprawy. Została przygotowana zasadzka. Byłem w grupie wyznaczonej do zatrzymania delikwenta. Wiadomo było, że jest on osobą zdeterminowaną, ma broń i zrobi wszystko, aby nie dać się zatrzymać. Naszego planu nie zrealizowaliśmy, on swój tak. Wtedy nie dał się zatrzymać. Przebił się przez blokadę. Przeze mnie bezpośrednio. Widziałem pędzący wprost na mnie samochód. Kierowca mógł mnie ominąć, ale zdecydował się na rozjechanie mnie. Pamiętam ten pędzący na mnie wóz. Nie miałem ucieczki. Myślałem, że przyszedł mój koniec. Aby ratować swoje życie, zdecydowałem się strzelać. Chemik był o ułamek sekundy szybszy, zanim upadłem na maskę rozpędzonego wozu oddałem niekontrolowany strzał w maskę samochodu. To temu kierowcy uratowało życie. Na moment straciłem świadomość, ocknąłem się rozpłaszczony na przedniej masce samochodu.  W ręku wciąż trzymałem broń. Bałem się, że kierowca zahamuje a ja spadnę pod koła wozu. Na pewno by mnie wtedy przejechał. Nie mogłem do tego dopuścić, więc spróbowałem oddać kolejny strzał i przyłożyłem pistolet do szyby samochodu. Refleks po raz kolejny uratował kierowcy życie. Gwałtownie ruszył kierownicą a ja wyleciałem  wyrzucony siłą odśrodkową. Przeleciałem ze trzy, cztery metry w powietrzu, spadałem głową w dół na ziemię. Udało mi się zamortyzować upadek, przekoziołkowałem.  Skórę na prawym ręku miałem startą do żywego mięsa o szutr drogi. Upadłem nogami w kierunku oddalającego się samochodu. Co było robić, strzelałem za nim celując pomiędzy stopami. Strzelałem ja i pozostałe osoby biorące udział w akcji. Ogółem poleciało za nim ponad trzydzieści strzałów. Życie kierowca zawdzięcza swojemu refleksowi oraz polskiej amunicji, która nie była w stanie przebić blachy auta a tylko rozpłaszczała się na niej. W tym miejscu pragnę podziękować firmie Mesko, której produkty miałem nieszczęście używać. Dzięki tym wyrobom nie mam dziś na sumieniu życia człowieka. Bandyta też człowiek. Udało mu się wtedy wymknąć. Ja zostałem na drodze. Gdy przyjechało po mnie pogotowie, zaaferowany lekarz pochylił się na de mną. Po krótkiej indagacji nieco zawiedziony stwierdził, że nie ma żadnych ran postrzałowych. Ranny policjant zawsze kojarzy się z ranami postrzałowymi. Jeszcze tego samego dnia zostałem poddany operacji prawego kolana, które zaraz po zabiegu wtryniono w gips. Lewą nogę włożono w gips bez gmerania w jej wnętrzu. Musiałem obiecać lekarzowi, że gdy będę zatrzymywał samochody, będę zakładał żelazne buty.  Kolegom lekarze powiedzieli, że już nie wrócę do służby. Ze mną unikano rozmów na ten temat. W końcu dowiedziałem się, że połowa sukcesu zależy ode mnie. I że czeka mnie bolesna rehabilitacja. Bolesna, bo trzeba rozciągnąć przycięte nieco podczas operacji i przykurczone ścięgna w nodze. Miałem ją cały czas zgiętą. Rehabilitacja polegała na tym, że wieszano mi na tej nieszczęsnej nodze ciężary, aby pod ich wpływem się prostowała. Po jakiś trzydziestu sekundach  miałem szczerze wszystkiego dość. Po kilku dniach wytrzymywałem już ze dwie minuty i byłem z siebie dumny, choć łzy ciekły mi po policzkach i miałem ochotę gryźć ściany. Wtedy dowiedziałem się, że właściwy zabieg rozpocznie się wtedy, gdy wytrzymam trzydzieści minut. Każda minuta powyżej tego okresu to właściwe prostowanie nogi. Wszystko co przed to tylko rozgrzewka. Po dziewięciu miesiącach wróciłem do służby. Choć tylko do zadań pomocniczych, przy biurku. Po kilku dalszych wróciłem do normalnej roboty. Tak gwoli kronikarskiej ścisłości dodam, że chemik ukrywał się przez dwa lata i został zatrzymany przez kolegów z mojego wydziału podczas produkcji amfetaminy. Przez ten czas doskonalił się w swoim fachu, bo ta druga fabryka była o wiele wydajniejsza i lepsza technologicznie od tej pierwszej. Podczas pechowej dla mnie akcji została zlikwidowana wytwórnia narkotyku, została zabezpieczona broń palna, fałszywe pieniądze i zatrzymano kilka osób, później zapadły w tej sprawie skazujące wyroki. I jeszcze taka mała dygresja na koniec tego wywodu. W dniu naszej realizacji obowiązywały przepisy, które za produkcję narkotyków przewidywały śmiesznie niskie kary. W praktyce producent po dwóch, trzech miesiącach pobytu w areszcie wychodził na wolność. I zgadnij, co robił? Produkcja i handel narkotykami były i są nadal kontrolowane przez zorganizowane gangi. Bo dawały kolosalne zyski. Gdyby ten mój chemik nie rozjechał mnie wtedy a ominął, nikt by za nim nie strzelał. Byłby oczywiście ścigany. Po zatrzymaniu groził mu i tak stosunkowo niewielki wyrok. Wybrał inne rozwiązanie. I został skazany przede wszystkim za ciężkie uszkodzenie ciała.

Czy to było powodem odejścia ze służby?

Czy ta akcja była powodem odejścia ze służby? Nie. Pracowałem jeszcze pięć lat. Odszedłem z przyczyn osobistych, ale nie chcę się na ten temat rozwodzić.

Co robiłeś po odejściu z policji? Co robisz teraz?

Wiodę spokojne życie cywila. Tutaj odezwę się do ludzi, którzy nie mieli przyjemności zaznać smaku służby w policji. Ludzie, wy nawet nie wiecie, jak wam dobrze. Idziecie do pracy, postresujecie się trochę i wracacie do domów. Praca nie interesuje was aż do następnego dnia rano. Pracowałem w dużej hurtowni, byłem odpowiedzialny za transport. Musiałem koordynować pracę magazynu, kierowców własnych i z firm spedycyjnych, działu handlowego i sprostać wymaganiom klientów. Podobno była to bardzo stresująca praca.  Tak mówili pracodawcy i współpracownicy. Ja bardzo miło wspominam ten czas.

Zacząłeś pisać. I to o tym jak działają policjanci. Jak zapatrują się na to twoi koledzy i dawni zwierzchnicy?

Gdy napisałem książkę Dziewięć milimetrów do nieba, zamęczałem rodzinę i przyjaciół, prosząc o opinię i recenzję. Ty również Janie miałeś okazję być molestowanym prze ze mnie w tym względzie. I wszystkim ten tekst się podobał. Zachęcony tymi opiniami rozesłałem go do wydawnictw, licząc, że znajdzie wydawcę. Gdzie tam, zewsząd otrzymywałem odmowne odpowiedzi. Zdecydowałem się w końcu opublikować ten tekst na Internetowym Forum Policyjnym. Jak sama nazwa wskazuje, jest to forum policjantów i pasjonatów policji. Nie była to łatwa decyzja, bo miałem świadomość, że czytać tekst będą osoby doskonale znające realia, o których piszę. A piszę często bez taryfy ulgowej, pokazuję, że policjant również może popełnić przestępstwo, popełniać błędy. I okazało się to strzałem w dziesiątkę. Przez długi czas tekst był jednym z popularniejszych na forum, dostałem mnóstwo wpisów od internautów z gratulacjami. Wśród czytających byli również moi koledzy i przełożeni. Spotkałem się nawet z opinią, że ten tekst powinien być lekturą obowiązkową dla nowo przyjętych policjantów na kursach podstawowych w szkołach policyjnych. Wiem, że koledzy są zadowoleni z treści tej książki. Bo odnajdują w niej siebie. Bo uważają, że po raz pierwszy ktoś w sposób rzetelny pokazał pracę polskiego policjanta. Nie jest przecież żadną tajemnicą, jakimi metodami posługują się policjanci. Nikt nie ma na wyposażeniu kryształowej kuli, która mogłaby wspomóc w rozwikłaniu zagadki. Tajemnicą jest, kto zostaje poddany owym metodom. Główne wydarzenia przedstawione w książce są fikcją literacką. Nie było takiej sprawy, przynajmniej ja nic o niej nie wiem. Wszystko powstało w mojej głowie. Choć niektóre epizody zdarzyły się naprawdę, choć w nieco innych okolicznościach. Przykładem tutaj może być scena opisująca odwiezienie pijaka do izby wytrzeźwień. Całość z drobnymi wyjątkami jest moim własnym wspomnienie, które nieco przerobiłem na potrzeby książki. Kapitan Chaos i jego zachowanie jest wariacją na temat pewnego znanego mi osobiście oficera dyżurnego. Znałem również policjanta, który bardzo się denerwował, gdy ktoś pomniejszał liczbę zgubionych przez niego legitymacji służbowych. Stworzyłem postacie, wyposażyłem je w różne charaktery a następnie umieściłem w różnych sytuacjach. Znając sposób myślenia policjantów oraz strony przeciwnej, starałem się oddać jak najwierniej ich motywację podczas podejmowania różnych decyzji, często dramatycznych. Mam nadzieję, że mi się udało. I że książka Dziewięć milimetrów do nieba znajdzie uznanie wśród czytelników papierowego wydania, które niebawem ukaże się w księgarniach. W tym miejscu pragnę podziękować Oficynie Wydawniczej Branta, jej prezesowi i pracownikom, że zdecydowali się wydać tekst debiutanta, zamiast opublikować coś, co już osiągnęło sukces za oceanem lub za granicami naszego kraju.  Mam nadzieję, że czytelnicy będą dobrze się bawić podczas lektury książki i z większym zrozumieniem i sympatią podejdą do swoich policjantów.

Słusznie jesteś wdzięczny Oficynie Wydawniczej Branta. Nasz rynek nie sprzyja debiutantom. Zresztą nie wiadomo czy jakikolwiek rynek im sprzyja. W końcu stanowią wielką niewiadomą. Ja uważam, że swoją książką odniesiesz olbrzymi sukces. Mam też nadzieję, że Wydawnictwo pomyśli o przekładzie na angielski i dogada się z jakimś amerykańskim wydawnictwem. Amerykanie byliby zachwyceni, oni doceniają autorów, piszących na podstawie swojego zawodowego doświadczenia. Agenci, którzy odeszli z zawodu specjalizują się w książkach sensacyjnych, byli wojskowi piszą o JAG, a emerytowani policjanci są specjalistami od kryminałów. Chyba byś nie protestował?

Nie protestowałbym. Nie miałbym nic przeciw. Ale zejdźmy na ziemię. Jestem ogromnie ciekaw, jak książka zostanie przyjęta tutaj, w naszym grajdołku.  Przyznam się, że będąc w liceum wymarzyłem sobie, że napiszę książkę. Zawsze lubiłem pisać. Ale uważałem, że aby coś pisać, to trzeba mieć o czym. W tym roku mija właśnie dwudziestolecie cudu, jakim było zdanie przeze mnie egzaminu maturalnego. Moja Rodzicielka do dziś przypisuje to wydarzenie siłom nadprzyrodzonym. Pamiętam, jak w kościele przy Placu Grzybowskim przybijałem tabliczkę ufundowana przez Matulę pod obrazem Świętego Antoniego - patrona rzeczy niemożliwych. Na tabliczce był wygrawerowany tekst "dziękuję za syna". Dwadzieścia lat. Kawał czasu. I stało się. Napisałem książkę a za moment pojawi się ona w księgarniach. Jestem dumny, bo udało mi się zrealizować marzenie.

Czeka Cię teraz spory wysiłek, będziesz bowiem musiał współpracować przy promocji książki. Nie ma lekko, czytelnicy podczas spotkań przyciskają każdego autora, zadając bardzo drobiazgowe pytania. Nie  przeraża Cię to?

Przeraża. Ale nie raz patrzyłem śmierci w oczy, mam nadzieję, że nie spękam przed czytelnikami.

Jest już pomysł na następną powieść?

Mam kilka pomysłów. Co prawda po napisaniu Dziewięciu milimetrów do  nieba nie napisałem żadnej powieści. Nie miałem motywacji, byłem nieco zniechęcony odmowami wydawców. Poza tym mam mały problem w dopchaniu się do komputera. Przy trójce synów jest to naprawdę trudne. A nawet jeżeli dokonałem tego nadludzkim wysiłkiem, to proces twórczy jest skutecznie niwelowany przez ich sposób bycia, który nazwałbym nieco hałaśliwym. Niestety, nie mogę pisać ręcznie, bo potem nikt nie jest w stanie odcyfrować moich bazgrołów. Łącznie ze mną. Przez ten czas napisałem kilka opowiadań, które spotkały się z zainteresowaniem czytelników Portalu  Kryminalnego.

Masz jakieś specjalne życzenie, nadzieję, marzenie dotyczące swojej powieści, które chciałby żeby się spełniło?

 
Chciałbym, aby książka była źródłem dobrej zabawy. Po to ją napisałem. I chciałbym, aby po jej lekturze u czytelnika pojawiła się refleksja, chwila zadumy nad tekstem. Chciałbym, aby ta książka nie była odbierana tylko i wyłącznie w swojej sensacyjnej, pełnej pościgów i strzelanin warstwie. Ale żeby czytelnik dostrzegł w niej głębsze pokłady, aby dostrzegł opowieść o ludziach stojących przed bardzo trudnymi wyborami, działającymi pod olbrzymia presją. Mam nadzieję, że książka się spodoba i nie będzie tylko i wyłącznie miłym  przerywnikiem podczas posiłku lub popołudniowej  herbatki, ale będzie jedną z tych książek do których się wraca.

Dziękuję za wywiad i trzymam kciuki, żeby książka okazała się sukcesem wydawniczym!

Dzięki! 

Udostępnij

PRZECZYTAJ TAKŻE

RECENZJA

Dziewięć milimetrów do nieba, Piotr Pochuro

{mosimage} Cała prawda o policjantach!

22 lipca 2009