Gdzieś daleko snuje się mgła... Jan Siwmir

Budynek opleciony był imponującym bluszczem. Kaskada  napęczniałej deszczem zieleni pięła się omijając okna aż po sam dach. Stare mury nie nagrzewały się tak łatwo. Chłód jaki obiecywały zapraszał do środka. Wabił. Innego zdania byli pensjonariusze Domu Spokojnej Starości. Zimno jakie odczuwali w swoich pokojach nawet w najbardziej upalne dni, wyganiało ich na zewnątrz i powodowało, iż wracali niechętnie, z trudem akceptując konieczność spożywania posiłków w jadalni. O ileż przyjemniej byłoby na dworze!

Z samego rana, jeszcze przed śniadaniem, młoda dziewczyna zbierała śmieci z otaczającego budynek parku. Resztki jedzenia, papierki po landrynkach, fragment czasopisma, butelki po sokach, papierowe kubki. Rodziny, które odwiedzały przebywających tu ludzi, przynosiły łakocie, dodatkowe jedzenie, nierzadko alkohol. Jak dzieci. Nie rozumieli, że starsi ludzie nie wszystko mogą zjeść i wypić. Tylko wieści ze świata były pożyteczne. Każdego dziadka, każdą babcię bardziej interesowało kto się urodził wnuczce Halinki, jaką sukienkę do ślubu miała Marysia, a czy ten średni chłopak Goździakowej wyszedł już z więzienia. Lustracja, deubekizacja czy aborcja to był tylko erzac.

Dziewczyna przykucnęła pod ławką i wyciągnęła stamtąd sztuczną szczękę. Schowała do fartucha. Co dzień to samo. Zastanawiała się, czy któregoś dnia nie znajdzie szczęki w łóżku a jej właściciela, miłego, wąsiastego Zygmusia, obok fontanny. Tu wszystko było możliwe. Jej matka, pracująca w Domu Starców od dwudziestu lat, opowiadała jak przy pełni księżyca zdarzało się spotkać lunatyków, jak w czasie burz kobiety krzyczały, bijąc rękoma i głowami w ściany. Jak znajdowano wisielców w ogrodzie, kiedy deszcz i słota zbyt długo nie odchodziły wyczekując ofiar.

Zbliżał się koniec posiłku wobec czego dziewczyna przyspieszyła. Należało zejść do kuchni, pomóc w sprzątaniu a przede wszystkim zejść z drogi rozgadanej, sapiącej czeredzie opuszczającej jadalnię.

Ochłodziło się potężnie. Dziewczyna popatrzyła na kilkuosobową grupę kobiet odłączających się od reszty towarzystwa. Krótkie rękawki, spódnice, lekkie cukierkowe, sweterki przewieszone przez ramię, wełna i druty do robótek wepchnięte niedbale w sizalowe torebki. Jedna, wstrząśnięta zimnym pazurem wiatru, zawróciła do budynku. Pozostałe poczłapały w kierunku altanki. Nie miały daleko. Kilkanaście metrów. Nikt tam ostatnio nie lubił chodzić, bowiem budowla zarosła niemiłosiernie i trzeba było przedzierać się przez zieloną ścianę pokrzyw. Ogrodnik od trzech tygodni leżał w szpitalu.

Kobiety jednak się uparły. Laskami wygniotły przed sobą przejście. Rozłożyły gazety na ławkach, rozejrzały się dookoła, ponasłuchiwały trochę aż w końcu jedna z nich, z małego, obdartego woreczka, wyjęła łup. Pozostałym zaświeciły się oczy. Pomasowały sobie ramiona wstrząśnięte dreszczem podekscytowania. Na umiejscowionym pośrodku pomieszczenia stoliku leżało pięć widokówek. Właściwie zdjęć, kolorowych, wykonanych na błyszczącym papierze. Każda z nich chciała chociaż przez chwilę dotknąć lśniących prostokątów.

Powietrze zwilgotniało. Sapanie stało się bardziej przejmujące. Od pola sunęła mętna, brejowata, gęsta mgła zatykająca łapą oczy wszystkiemu co żyje. Lizała po drodze płot, liście na ścieżkach, gałązki krzaków. Wsysała małe żuczki, czające się pod resztkami kory gąsienice, ledwie oddychające tłustym, skraplającym się powietrzem jeże.
Do altany doszła niepostrzeżenie. Wdarła się tam powoli, kapiąc do środka jak trucizna. Ale kiedy już się pojawiła szybko spowiła w swą mglistą suknię cztery, przyciskające do piersi zdjęcia, postacie.

Oziębiło się jeszcze bardziej. Chmury poczerniałe jak spalona trawa schodziły coraz niżej. Ptaki oniemiały na chwilę. Cisza dźwięczała w uszach, krew przejmująco łomotała w skroniach, wyrywając się na wolność.

Mgła nieznacznie zmieniła kolor, westchnęła i poczęła odpływać. Dalej i dalej...

Gdzieś znienacka zakukała kukułka. Odpowiedział jej przerażony krzyk pawia.

Czerwona rosa skropliła się na podłodze altany. Trzy ludzkie, bezwładne postacie zastygły w jej wnętrzu na wieczność.
Czwarta kobieta wytarła drut do dziergania o spódnicę, przykucnęła zbierając swoje szczęście. Podniosła do góry widokówki. Na lśniącym, gładkim papierze odcisnęła ślad swoich mocno umalowanych, pomarszczonych ust. Potem drąc zdjęcia na maleńkie kawałeczki zjadała je, delektując się smakiem i dygocząc z rozkoszy. Z każdego strzępu patrzył na nią inny fragment wysmarowanych oliwką mężczyzn. Blondyni, bruneci, łysi...

Wszyscy byli nadzy.