Gdzies daleko leci ptak...

  Tylko nie to! – Pomyślał młody, zwalisty mężczyzna wtulając szyję w ramiona. Utkwił wzrok w iskierkach ognia wydobywających się z nielegalnie rozpalonego ogniska. Nielegalnie, bo przy trzecim tygodniu upałów zabronione było nie tylko rozpalanie ognia, ale też palenie papierów czy wyrzucanie pustych butelek. Sama obecność w środku Rezerwatu stanowiła powód do wymierzenia wysokiej grzywny.

Kilka siedzących przy ogniu osób pomyślało chyba to samo bo nagle wszyscy wykazali się przeraźliwą aktywnością. Aśka zaczęła grzebać w plecaku, Patryk wybrał się na mały spacer, Ala postanowiła obejrzeć swój profil w lustrze wody. Wszystko za sprawą dopiero co przybyłej kobiety z dzieckiem. Nie wiadomo jakim cudem Karolina dowiedziała się, że jej znajomi spędzą tu weekend, ale fakt pozostawał faktem – znalazła ich i pewnie zaraz zaczną się gorzkie wyrzuty. Żal o pozostawienie jej samej w mieście, wymówki.

Co mieli jej powiedzieć? Utop swojego bachora to przyjmiemy cię z powrotem do towarzystwa? Brutalna prawda nie przechodziła nikomu przez usta.

Gówniarz już z daleka zaczął swoje popisy.
-    Ty, ty, gruby, dołóż do ogniska. Ja chcę postrzelać z szyszek. Mamo, powiedz tej flądrze, żeby mi drewienek nazbierała!
-    Zaraz kochanie, ja ci nazbieram.
-  Nie chcę – czupryna siedmioletniego Adasia energicznie falowała w sprzeciwie. – Niech ona to zrobi. Jak się ponachyla to nie będzie taka obwisła – gnojek zarechotał.

Tomek i Grzesiek, najodporniejsi z paczki studentów, trzymających ze sobą od czasu liceum, też nie zdzierżyli. Zabrali swoje plecaki, krzyknęli „No to cześć. My pójdziemy tym drugim szlakiem” i znikli wśród drzew. Dzieciak pokazał za nimi środkowy palec.

Karolina nie czuła się najlepiej w taki upał. Nawet nie miała siły robić wymówek koleżankom i kolegom. Sprawiała wrażenie, że słońce wpełzło pod jej brwi i sącząc się w głąb mózgu przepalało traumatyczne tunele. Co chwila brała spazmatyczny oddech, z jednej strony bojąc się, że jej serce przestanie bić a z drugiej strony, że tlen nagle zamieni się w trujące opary gazu. Nie miała najmniejszej ochoty na tę eskapadę ale Adaś rozkazująco tupnął nogą. Trzeba było iść.

Usiadła przy ognisku licząc na odrobiną spokoju. Chłopak kopnął ją w nerki.
-    Idziemy krowo. Chcę na tamtą górę.
-    Za chwilę – słabo zaprotestowała.
-    Natychmiast, ja chcę natychmiast! – darł mordę szczyl okładając ją pięściami.

Kobieta podniosła się i westchnęła. Szli na odarte prawie z wszelkiej zieleni bezludne wzgórze. W taką pogodę nikt się nie zapuszczał w tamtym kierunku. Żadnego cienia.
-    Patrz, cholera, jaki śliczny ptaszek – dobiegło z przodu. – Złap mi go, słyszysz? Będę miał czerwone pióra w pióropuszu.

Ptak przycupnął na drodze, zrobił kilka kroków w kierunku dzieciaka i parę razy zakołysał dziobem. Adaśko dał się sprowokować. Podbiegł do niego i już, już miał go chwycić, gdy ptak odskoczył kilka metrów dalej. Znowu potrząsnął dziobem. Dzieciak ponownie podbiegł, wyciągnął rękę, a ptak jeszcze raz odfrunął. Ale tylko odrobinę. Z jego gardła dobiegł niski, chrapliwy dźwięk. Szydził z polującego.

Tym razem mały potwór podskoczył najszybciej, jak potrafił i wziął zamach nogą. Skopię bydlaka – pomyślał.
Karolina siedziała na olbrzymim głazie wpatrując się tępo w krajobraz. Było niezwykle cicho. Jakby wszystko, co żywe skryło się wypatrując burzy. Narastała w niej wściekłość. Na brak świeżego powietrza, na upał, na całe to przetrącone życie...
-    Miałaś mi go złapać – usłyszała wrzeszczącą pretensję. – Do niczego się nie nadajesz.

Ptak usiadł na rachitycznej gałęzi. Padające z wysoka promienie słoneczne nadawały krwisty wygląd nie tylko jego piórom, lecz także wyschniętemu badylowi, na którym siedział. Huśtał się powoli, hipnotyzująco. Adaśko spojrzał w jego oczy. Ptak oderwał się od krzaka i poszybował przed siebie. Nie za szybko, odwracając się i patrząc, czy ten dziwny, dwunożny stwór podąża za nim. Podążał.

Czerwonopióry usiadł na kamieniu. Takim zwykłym, polnym, ostro zakończonym z każdej strony. Nagle poderwał się z przenikliwym piskiem, załopotał maleńkimi skrzydłami i zaczął kołować nad głowami matki i dziecka. Coraz szybciej i szybciej. A pod nim, coraz szybciej i szybciej leciały krople krwi, wąską strużką, strumyczkiem, później całą rzeką. Aż utworzyła się wielka, czerwona plama. Nie powstrzymało to ręki Adaśka. Młócił kamieniem w głowę swej matki dopóki nie upadł zmęczony. Zobaczył lądującego przed swoimi oczyma ptaka. Ty skurwielu, jeszcze cię dopadnę - poderwał się i rzucił w pogoń za odlatującym stworzeniem. Miał go już w ręku. Śliskie pióra musnęły jego dłoń i wyśliznęły się spod palców. Nogi nie znalazły podpory. Stały grunt przepadł gdzieś w otchłani.
Ziemia, przerażona morderstwem, rozstąpiła się.

Z głębokiego, wilczego dołu raz po raz dobiegało rozpaczliwe wołanie:
-    Mamo, mamooo!

Czerwonopióry siedział na krawędzi rozpadliny i przekrzywiał dziób. Raz w jedną, raz w drugą stronę. Siedział tak przez kilka godzin. Kilka godzin palącego słońca, morderczego upału.

Aż wołanie ustało.

Potem rozwinął skrzydła i poszybował w kierunku wielkiej tarczy życiodajnej gwiazdy. Na niebie długo jeszcze było widać ciągnącą się za nim czerwoną smugę.