Gdzieś daleko wieje wiatr...

Rodzina Pawła zginęła dwa lata temu. Zaszlachtował ich seryjny zabójca.

Ot tak, bez powodu. Do tej pory słysząc dźwięk telefonu Paweł zstępował do piekła, czując swąd palącej się skóry i lepkość krwi w ustach. Zabójca dzwonił do niego od czasu do czasu. Jeszcze go nie złapali.

Paweł przeniósł się na drugą stronę kraju.

Komisariat, który go przyjął nie był ani lepszy, ani gorszy od innych. Współpracował z pozostałymi policjantami w miarę bezkonfliktowo. On sporządzał portrety psychologiczne przestępców, oni to ignorowali prowadząc swoje śledztwa i tak to szło. Nie miał do nikogo pretensji ani nie zgłaszał zastrzeżeń. Miał puste serce. Konflikt przebiegał gdzie indziej. Dwóch zawzięcie kłócących się mężczyzn weszło właśnie do jego mikrego pokoiku, w którym było miejsce zaledwie na jedną małą szafkę i komputer. Grube słowa latały w powietrzu niczym tłuste, opasłe, bzyczące bąki. Żądliły. Karol i Piotr nigdy nie mogli dojść do porozumienia. Nie tylko w sprawach służbowych. Karol miał niezwykłej urody żonę, a Piotr... cóż, delikatnie ujmując, nie miał zahamowań. Jeden z nich rzucił Pawłowi grubą teczkę akt. Wyszli pyskując, jakby w ogóle nie zauważyli siedzącego w pokoju człowieka. Mieli dostarczyć akta – dostarczyli. O co  chodzi?  Paweł zaczął przerzucać kartki. Skręcony kark topielca, dwa trupy w obejściu jego kolegi po fachu, zamarznięty na śmierć chłopak trzymający w objęciach głowę swojego kolegi. Do tego irracjonalny, masowy mord w Zakładzie Opieki i dwa trupy na odludziu. Matka i dziecko.

W ciągu jednego dnia.

Jego dziadek snuł kiedyś opowieści o krainach, gdzie oślizłe macki Nieszczęścia zbierają swój plon a potem idą dalej. Albo zostają. Są takie kraje. Wybrane. Namaszczone. W nich jedzenia jest tyle, że Nieszczęście może okrakiem rozsiąść się na siołach, lasach, łąkach, miastach i ssać ożywczą siłę. Takich okolic należy się strzec. Uciekać czym prędzej...

Bajanie. Bajanie i brednie.
 
A nawet jeśli nie, to Paweł nie miał ochoty uciekać. Przypomniało mu się to wszystko, gdyż przerażeni świadkowie wydarzeń, o których właśnie czytał mówili jak to nagle, ni stąd ni zowąd, zaczynało drżeć niebo, serca paskudnie łomotały w piersiach i każdy czekał zmartwiały ze zgrozy wiedząc, że stanie się coś nieodwracalnego. Paweł miał w okolicy opinię szamana. Potrafił leczyć ziołami, dłonią oddalać ból a z nikomu nic nie mówiących znaków odczytać pogodę. Nie dziwił się, takie akta musiały trafić do niego.

Wziął kurtkę przeciwdeszczową, plecak, namiot i wyszedł. Obejście miejsc, budzących grozę wydarzeń nie powinno zająć więcej niż dwa, trzy dni. Już za drzwiami usłyszał natarczywy dźwięk telefonu. Oparł się o ścianę, przyłożył głowę do szyby. Nie wrócił. Zapuścił się w gęsty las. Świergolenie ptaków rzeczywiście było inne. Przytłumione i jakby niepewne. Poczuł nieśmiały dotyk zimnego wiatru. Liście zatrzepotały. Kroki same skierowały się tam skąd dolatywał zapach palonych gałęzi.

Grupa gimnazjalistów, jak zwykle, na skraju lasu paliła ognisko. Wiatr delikatnie zaganiał go w ich stronę. Paweł zatrzymał się. Nie ich szukam. Zawrócił w głąb ciemnozielonych zarośli. Niezadowolony wiatr dmuchał mu prosto w twarz, coraz bardziej smagając policzki. Mężczyzna dotarł do wzgórza. Łysa przestrzeń wzmogła intensywność podmuchów. Przeszedł nad zeschniętą plamą krwi, obejrzał głęboki dół, w którym podobno znaleziono dzieciaka.

Poszedł dalej.

Wiatr zmienił zdanie, pchał go teraz przed siebie – szybciutko do domku z rozświetlonym gankiem. Dwóch siedzących tam ludzi chlało wódę, głośno drąc się i przeklinając. Przed nimi leżał wór wypełniony srebrnymi kielichami z pobliskiego kościoła. Tacy ludzie nie powinni mieć prawa do życia. Powietrze za nim syczało: podejdź, zabij, zabij. Paweł odetchnął głośno. Skręcił w maleńką, polną dróżkę kończącą się jeziorem. Rozbił namiot w tym samym miejscu, w którym biwakowali nieszczęśni studenci.Wiatr, nie  mogąc podjudzić go do morderstwa, wycofał się zgrzytając zębami. Począł tarmosić czubkami jałowców, zamiatać szyszkami i żołędziami.

W oddali rozległy się podniesione, kłótliwe głosy. Dziewczyny płynęły kajakiem. Wyjdź do nich, zawołaj – rozległ się szept wśród konarów. – Uciekły z domu, łatwa zdobycz.

Paweł skulił się w swoim śpiworze. Niemal namacalnie odczuwał czyjąś obecność. Spod brezentowej płachty wydobył się gorący podmuch. Całował go wilgotnymi wargami, łaskotał kark i dłonie. Odejdź – wyszeptał mężczyzna patrząc w jego mokre oczy. – Mam puste serce.

Rano spakował się i poszedł dalej. Nad rzeką gwar o mało nie przyprawił go o mdłości. Wiatr znowu zrobił gęstą pętlę wokół jego szyi. Wybić ich wszystkich, wrzeszczących, depczących, Śmiecących, kopcących cywilizacyjnych mutantów...

Sięgnął ręką po broń. Poprawił kaburę. Zerwał źdźbło trawy i zaczął rozgryzać między zębami.

Poszedł dalej do domu na odludziu. Puste okna szczerzyły bezzębne wargi. Dwa rozkopane groby w ogródku oplatał już zielonymi mackami rozłożysty powój. Trzasnęły drzwi. Paweł wzdrygnął się przestraszony. Znowu rozhulał się wiatr. Drogą szli jacyś ludzie. Zarośnięte twarze, ponury wzrok. Spojrzeli na niego wrogo i odeszli z powrotem. Wiatr usiłował rozpalić iskierkę ognia w sercu policjanta. Daremnie.

Zawrócił. Do Domu Starców nie było po co iść. Wiedział już czemu tu jest tak niebezpiecznie. Dlaczego będzie zdarzać się więcej „wypadków”.

Na skraju lasu przysiadł, wyjął z plecaka kanapkę i sok z pomidorów. Przegnał ręką czerwonego ptaka. Zza jego piór zobaczył Piotra i Karola. Szli wprost na niego z naburmuszonymi minami. Zostali wyznaczeni do zbadania pewnego zdarzenia. Na brzegu jeziora wylądował pusty, odwrócony do góry dnem kajak. Nie wiadomo czy byli w nim ludzie. Wrogość obu mężczyzn wisiała w powietrzu ciemną chmurą. Minęli go bez słowa. Weszli w gęstwinę drzew.
Paweł popatrzył na nich przeciągle.

Jeszcze mógł się odwrócić.

Zawołać.

Nie wchodźcie tam. Nie wy! Nie wyjdziecie stamtąd żywi. Pochłonie was wiatr albo mgła.

Zebrał sztywnymi palcami swoje rzeczy. Poszedł w kierunku komisariatu żując kolejne źdźbło trawy.

Miał puste serce...


KONIEC


Jan Siwmir

Pozostałe części cyklu