Wielki Zen - impresja czytelnicza o "Trzynaście" M. Świetlickiego

Okrutny delegat, który nie mógł powściągnąć szału pytań, zagadnął wreszcie Hurona, jaką religię wyznaje: anglikańska, gallikańską czy hugonocką.
- Moją - odparł - tak jak wy swoją.
Wolter, „Kandyd – czyli Prostaczek”

Osobliwa powieść kryminalna Marcina Świetlickiego „Trzynaście” jest swoistą kontynuacją jego prozatorskiego debiutu – równie enigmatycznie zatytułowanego Dwanaście. Jeśli dalszy ciąg, to oczywiście można spodziewać się nawiązań i powtórzeń: a więc znowu „mistrz”, ten sam pożal się Boże bohater-detektyw, który mimo, że stary, opuchły i zmęczony – to jednak nadal toczy swój nierówny bój ze światem; to ponownie te same klimaty przewodnie „czarnego kryminału” - czyli alkohol, spaprane zlecenie i tajemnicze femmes fatales na pierwszym planie – i wreszcie ten sam „magiczny Kraków”, w którym to co dobre odchodzi w niebyt, a na jego miejsce krzykliwie i bezmyślnie wchodzi jakże tandetne i zadowolone z siebie, błyskające komórkami i opite red-bullem „Nowe”.

Jest jednak parę zasadniczych różnic, które powodują, że „Trzynaście” jest książką jeszcze lepszą i bardziej uwodliwą, niż pierwszorzędne przecież „Dwanaście”. Po pierwsze więc, zarówno akcja, jak i bohater stają się tu szybsze i ruchliwsze. Cała rzecz dzieje się podczas trzynastu majowych dni poprzedniego roku, z tym, że sześć pierwszych dni w Krakowie, sześć ostatnich w (o horribile dictu!) Warszawie, a środkowe interludium – wprawdzie bez udziału mistrza, ale za to jakże efektowne - przypada na… Moskwę. Po drugie, mamy do czynienia z zaskakującym paradoksem: otóż „Trzynaście” jest - w porównaniu ze swym poprzednikiem – kryminałem w znacznie większym stopniu (mamy do czynienia z wyraźniej zarysowaną intrygą i bardziej tajemniczym morderstwem), ale również i w stopniu znacznie mniejszym, bowiem można się w nim dopatrzyć obecności kilku wątków, które wyraźnie mają uniwersalny, ponadgatunkowy walor. I to one właśnie czynią z książki Świetlickiego nie tylko powieść sensacyjną (choćby nawet balansującą na krawędzi idiomu) - ale też książkę o charakterze przypowieści, zgrabnie zbudowaną na poręcznej kanwie kryminału. Po trzecie wreszcie ważnym dodatkowym walorem „Trzynaście” - jest rytm, rodem ze stołu montażowego, powiedziałbym że trochę Peckinpahowski, a trochę Jarmuschowski, nieśpieszny, bardzo muzyczny, czasami mający w sobie coś z Dylana, czasami coś z haiku, a czasami sporo jazzu: co powoduje, że narracja jest bardzo swingująca i „ponosząca” – zresztą przejmująca pieśń „Gloomy Sunday” Billie Holliday stanowi jeden z kluczowych elementów całej intrygi.

Wszystkie te wzbogacenia powodują, że czyta się „Trzynaście” niemal na bezdechu: ja zrobiłem to za jednym zamachem, zarywając noc przed jakże ważnym wykładem w pewnej prywatnej szkole wyższej w Nowym Sączu! Nie można oderwać się od fabuły, a po lekturze długo nie daje się zasnąć i człowiek przewraca się z boku na bok, starając się umknąć spod lejącego się nań wodospadu skojarzeń, przemyśleń i interpretacji.

Przede wszystkim więc „Trzynaście” jawi się jako opowieść, w której z pomocą głównego bohatera, Świetlicki dokonuje usprawiedliwienia i ugruntowania pewnej życiowej postawy, czy też stosunku do świata. Niby na marginesie głównego wątku sensacyjnego, ale jak się temu dokładniej przyjrzeć, to niekiedy można odnieść wrażenie, że ten wątek sensacyjny jest właściwie tylko pretekstem dla tego ugruntowania i usprawiedliwienia. Protoplastami głównego bohatera są w tym przypadku nie tylko detektywi z powieści Hammetta, Spilane’a czy Chandlera (a nawet Vernona Sullivana - aka Boris Vian) – co miało przecież miejsce w „Dwanaście”, ale też i zupełnie inne postaci literackie, a mianowicie takie, które znajdziemy u Woltera, Huxleya, Hłaski i Jerofiejewa.

Tak więc można by pokusić się o wykazanie powiązań między mistrzem a Huronem, postacią szlachetnego dzikusa z oświeceniowej powiastki Woltera – „Kandyd czyli Prostaczek”. Przy czym u Świetlickiego nie jest to noble sauvage, dobry i szlachetny dzikus - ile właściwie anty-dzikus, choć jego związek z naturą sprowadza się nie tylko do współ-bycia z machającą kikutem ogona suką, którą w poprzedniej części stracił na rzecz obcej kobiety. Ten związek z suką-naturą utrwalany jest i celebrowany w „Trzynaście” stałym rytmem wspólnych spacerów po Plantach, który to rytuał ma też charakter swoistego podporządkowania się „prawom natury”: kiedy bowiem nadchodzi odpowiednia pora, to mistrz-dzikus wraca do domu na Małym Rynku aby wyprowadzić sukę, niezależnie od tego, jak bardzo zakłóca to jego aktualne plany. Ale nie o związek z naturą tu chodzi przede wszystkim, lecz o to, że mistrz jest – tak jak Huron u Woltera – lokalną osobliwością, którą nieustannie nagabują ludzie mu bliscy i dalecy, zarówno przypadkowi przechodnie, jak i spiskujący konkurenci, zaciekawieni nim, jako dziwactwem, wynaturzeniem oraz pobudzeni jego kłującą w oczy osobnością. Bowiem włóczący się po Krakowie i pijący na potęgę mistrz, pozbawiony komórki, laptopa, konta w banku, telefonu, telewizora i wielu jeszcze innych cywilizowanych przedmiotów – stanowi dla goniącego za sukcesem i warszawskimi pieniędzmi „tłumu” niepokojące wyzwanie: jest bowiem czymś na kształt zniesmaczonego votum separatum.

Ale jest jeszcze inny dzikus, z którym kojarzy się mistrz Świetlickiego, a mianowicie, pochodzący z rezerwatu bohater „Nowego Wspaniałego Świata” Aldousa Huxleya. Otóż wydaje się, że „Trzynaście” można także odczytywać, jako swoisty rozrachunek z nieudanym, niespełnionym, karykaturalnym, wręcz poronionym Nowym Wspaniałym Światem, który zdarzył się nam ostatnio - a mistrz jawi się tu jako krzywe zwierciadło, w którym odbija się to co się aktualnie dzieje, w krakowskiej i ogólnopolskiej (a nawet światowej) polityce, sztuce, obyczajowości, czy modzie. I nawet mimo tego, że nasz dzikus jest cały niemal czas pijany, to i tak jawi się – w zestawieniu z pozornością, pretensjonalnością, bezrefleksyjnością i miałkością otaczającego go świata – jako współczesny Marek Aureliusz, który dzięki swej pokracznej nieskazitelności ma prawo z dystansu komentować głębię jego upadku. I nic dziwnego, że mistrz-dzikus nie jest w stanie odnaleźć się w tym nowym świecie i niczym bohater z manifestów antypsychiatrii – w rodzaju tych pisanych przez Szasza, Lainga, czy Coopera – nie przedstawia się nam jako człowiek chory, lecz jako jedyna możliwa do zrozumienia, a w istocie zdrowa i racjonalna reakcja wrażliwego człowieka na aberracje i patologię swego otoczenia.

Następna sprawa warta podkreślenia, to nader udatnie realizowane wątki alkoholowe - – znacznie chyba lepiej „wygrane”, niż w „Dwanaście” - po części pobrzmiewające Markiem Hłaską (i jego opowiadaniami), a po części Jerofiejewem i Moskwą Pietuszki (choć podróż pociągiem stanowi niewielki tylko fragment powieści). Hłaskowska z ducha wydaje się też cała tocząca się niejako we tle i doskonale korespondująca z tym co się dzieje obecnie – dyskusja z czasami PRL-u. Z racji tego, że mistrz w dzieciństwie grał w serialu, w którym niczym rodzimy Pawka Korczagin pomagał milicji chwytać przestępców – spotyka go dzisiaj taka sama niechęć w pewnych kręgach, jaka staje się udziałem filmów w rodzaju „Czterech Pancernych i Psa”, „Stawki większej niż życie”, czy „Psa cywila”. Nie jedyny to zresztą wątek, w którym Świetlickiemu udało się zręcznie, choć z konieczności szkicowo, pokazać uciążliwości współczesności i skomentować absurdy, którymi żyje Polska (świetna scena z mandatem wlepianym mistrzowi - za prowadzenie suki bez kagańca - przez dwóch strażników miejskich o wyglądzie i mentalności aktualnego Prezydenta IV RP).

Co do motywów czysto kryminalnych, to specjalnie urzekły mnie na wpół ironiczne nawiązania do modnych od jakiegoś czasu powieści i filmów o seryjnych mordercach - z ich tajemniczymi wewnętrznymi monologami i niezrozumiałymi, budzącymi grozę praktykami. Mamy więc w „Trzynaście” oszołamiane jakimiś substancjami kobiety, które zdegenerowany osobnik biciem nakłania do erotycznego pozowania przed kamerą, a następnie na ich ciałach maluje szminką tajemnicze znaki. Mamy rosyjską gwiazdę internetowego soft-porno o jakże ironicznym  pseudonimie Maria Magdalena da Vinci (Dan Brown gdyby wiedział - zazgrzytałby pewnie zębami). Mamy szczyptę „Milczenia owiec”, mrok filmu „Siedem” oraz  cały Moskiewski rozdział pisany „ot imieni” owej rosyjskiej piękności, gwiazdy Internetu wywołującej zarówno skojarzenia z kryminałami Akunina (boć to także kochanka Śmierci) jak i Pielewinowską Lisicą – ze „Świętej księgi Wilkołaka” – prostytutką, która przecież nader sprawnie poruszała się w Internecie. I ostatnie skojarzenie, które nieodparcie nasuwa się przy prozie Świetlickiego, to hiszpański „kryminalista surrealistyczny” a mianowicie Eduardo Mendoza i jego główny bohater, „fryzjer damski”, detektyw-pacjent ze szpitala psychiatrycznego, uwielbiający pepsi-colę, pracujący w najwyższym stopniu niekonwencjonalnie i w miarę postępów fabuły otoczony narastającym chaosem o posmaku nieomal mistycznym.

Trzeba jednak podkreślić wyraźnie, że mimo całej swej groteskowości i artystowskiej absurdalności, powieści patronuje (i to na pewno w większym stopniu, niż w przypadku „Dwanaście”) duch klasycznego „czarnego kryminału” w wydaniu ś.p. Raymonda Chandlera - z jego mizoginistycznymi fabułami, w których ostatecznie zawsze okazuje się, że przyczyną wszystkich kłopotów jest jakaś Velma Valento albo blondynka na widok której biskup wybiłby głową dziurę w witrażu. To „Żegnaj laleczko”, „Siostrzyczka”, „Długie pożegnanie” i „Wielki Sen”, kryją się za „Trzynaście”, która jest czymś na kształt hołdu dla Wielkiego Mistrza oraz jego duchowych spadkobierców… Hołd to szczególny – jako się rzekło, osobliwy i nietuzinkowy - ale nie może być inny, bowiem złożył go nie tylko pisarz, lecz i muzyk a do tego przede wszystkim poeta.

W ostatniej scenie „Nowego Wspaniałego Świata” Huxleya - dzikus nie wytrzymuje konfrontacji z nieludzką utopią – i popełnia samobójstwo, a my oczami wyobraźni widzimy jego obracające się w powietrzu stopy wisielca. W ostatniej scenie „Trzynaście” nasz nieuleczalnie krakowski antydzikus – mimo fiaska aż dwóch potencjalnych miłości - zakłada pętlę na szyję Natury (czytaj: bierze na smycz odzyskaną sukę) – i raźno wyrusza w kierunku życia… A Świetlicki? Ma jeszcze parę rzeczy do zrobienia, choćby np. napisać obiecany prequel pod tytułem „Jedenaście”…



Marcin Świetlicki
TRZYNAŚCIE
Kraków 2007,
Wydawnictwo EMG
seria: Polska Kolekcja Kryminalna



czytaj także:

Trzynaście /recenzja /
Dwanaście /recenzja /