Wszystko w czekoladzie, Tatiana Polakowa (fragment)

Zaparkowałam obok żiguli i zobaczyłam Wołkowa. Stał obok klatki w cieniu daszku i palił. Zobaczył mnie i ruszył w moją stronę; wyszłam z samochodu i skinęłam mu głową.
Światło latarni oświetlało przestrzeń przed klatką, Wołkow popatrzył na mnie, skrzywił się i powiedział:
– Parszywie wyglądasz.
– Dzięki.
– Mówię poważnie. Może przestań pić?
– Przyganiał kocioł… – prychnęłam.
– Jak pije mężczyzna, to jest normalne, ale gdy pije kobieta…
– Wal się, dobra? Jak pracuję, to nie piję.
– Trzeba zasugerować Dziadkowi, żeby zawalił cię robotą.
– Nie wyobrażaj sobie, że moje życie to nieustająca zabawa.
– W najbliższym czasie zabawa faktycznie nie jest przewidziana.
– No to co to za problemy? – zainteresowałam się.
– Sama zobaczysz.
– Ale może jednak mi powiesz, po jakie licho wyciągnąłeś mnie z łóżka?
– Najciekawsze zostawmy na koniec – prychnął Wołkow.
– Na początek zajrzyj, co tam mamy.
– Muszę? – spytałam sceptycznie.
– Musisz. – Skinął głową.
Weszliśmy na pierwsze piętro. Na klatkę schodową wychodziły drzwi czterech mieszkań. Jedne z nich były otwarte, przed nimi stało dwóch mężczyzn i trzy kobiety w średnim wieku z przerażonymi twarzami, pewnie sąsiedzi. Na nasz widok odsunęli się; gdy weszliśmy do przedpokoju, Wołkow powiedział:
– W pokoju…

Zrobiłam kilka kroków. Mieszkanie jednopokojowe, ale pokój duży, ze dwadzieścia pięć metrów; pełnił jednocześnie funkcję salonu i sypialni. Ciężkie zasłony zaciągnięte, pod ścianą naprzeciwko niski tapczan, przykryty narzutą i aksamitnymi poduszkami, meble z antykwariatu, a za chińskim parawanem łóżko z drewnianym oparciem; kupione w niedrogim sklepie wyglądało tu jak z innej bajki. Przy łóżku stało dwóch mężczyzn po cywilnemu, coś leniwie omawiali. Dwóch innych kręciło się po mieszkaniu. Młody chłopak w okularach, pogwizdując pod nosem, zdejmował odciski palców z dwóch kieliszków z czeskiego szkła, stojących na niskim stoliku. Na podłodze pod jego nogami leżała butelka koniaku. Chłopak obejrzał się i skinął mi głową.
– Cześć.
– Dzień dobry wszystkim – powiedziałam głośno. Dopiero teraz wszyscy obecni zwrócili na mnie uwagę i odpowiedzieli:
– Dzień dobry.
– Nie muszę was przedstawiać – oświadczył Wołkow. – Sprawa, którą tu mamy, powiedzmy sobie szczerze… Krótko mówiąc, Olga Siergiejewna będzie nam pomagać w miarę sił.
Na twarzach mężczyzn pojawiły się uśmieszki, które niemal od razu zniknęły. Poważnie skinęli głowami jakby nigdynic; tylko okularnik kontynuował swoją pracę, uśmiechając się do mnie radośnie. Pogrzebałam w pamięci i przypomniałam sobie, że ma na imię Wiaczesław, imienia odojcowskiego nie pamiętałam, ale to było nieważne. Wołkow poznał nas tej zimy na jakichś obchodach, poświęconych kolejnej rocznicy.

Ja przemawiałam w imieniu fundacji „Honor i Godność”, założonej przez Dziadka. Dziadek miał hopla na punkcie różnych fundacji, rosły jak grzyby po deszczu i we wszystkich kimś byłam, nieodmiennie występując na różnych fetach w roli „gościa honorowego”. Dwóch mężczyzn znałam całkiem nieźle, a jednego wcale, jeśli nawet gdzieś go widziałam, to nie miałam pojęcia gdzie. Za to oni patrzyli tak, jakby mnie znali na wylot, i pewnie tak właśnie było.
– Zechce pani spojrzeć? – zapytał jeden z nich, wskazując głową łóżko. Podeszłam bliżej. Mężczyźni odsunęli się, a ja na chwilę zamknęłam oczy. Trup to trup i trudno spodziewać się przyjemnego widoku, jednak ten widok był wyjątkowo nieprzyjemny. Potarłam nos i zmusiłam się do otwarcia oczu. Mężczyźni czekali w milczeniu. Odchrząknęłam i spojrzałam na zamordowaną dziewczynę. Ciężko było teraz ocenić jej wiek… Wyglądała strasznie: oczy wyszły z orbit, z otwartych ust wystawały pogniecione dolary, szyja okręcona pończochą, głowa lekko uniesiona i dziwnie wykręcona, koniec pończochy przymocowany do pleców łóżka. Najprawdopodobniej skręcono jej kark. Ale morderca wyraźnie doszedł do wniosku, że to za mało, i rozciął jej brzuch, a potem skrupulatnie wyjął jego zawartość i rozłożył na łóżku po obu stronach ciała. Pościel była zalana krwią, a na ścianie nad głową zabitej widniało przesłanie od szalonego mordercy – wielkimi literami nasmarowano krwią napis „SUKA”.

– No i co powiesz? – zapytał Wołkow, podchodząc bliżej.
– Robi wrażenie – odwróciłam się szybko.
– No właśnie. Jakieś domysły?
– Psychopata.
– To jasne. A inne cenne uwagi?
– Nie. Mam za to pytanie.
– Poczekaj. Czyli nic wartościowego nie przychodzi ci do głowy?

Obejrzałam pokój, usiłując zrozumieć, czego Wołkow ode mnie chce. Panował tu wzorowy porządek, jeśli nie liczyć zakrwawionego łóżka, napisu i butelki na podłodze.

– Nie stawiała oporu? – zauważyłam.
– Żadnych śladów walki. Nie miała na sobie nic prócz majtek.
– Nie zgwałcił jej?
– Na to pytanie odpowie specjalista, ale mogę się założyć, że nie.
– Dlaczego on, a nie ona? – zapytał Sławik, podchodząc bliżej.
– Jakoś nie słyszałam o kobietach psychopatach – zauważyłam z uśmiechem. – A to robota psychopaty.
– Akurat. – Wołkow pokręcił głową. – Napis widzisz?
– Zazdrość?
– Czemu nie?
– No to poszukaj wśród jej przyjaciół. Komuś się nie spodobało, jak dziewczyna spędza czas, i wziął sprawy w swoje ręce. Jak ona się nazywa?
– Ałła Dmitrijewna Kudrina. Tancerka w klubie nocnym

„Piramida”. Czym tak naprawdę się tam zajmowała, wiesz najlepiej.

Sposępniałam, zaczynając rozumieć, czemu Wołkow zerwał mnie w środku nocy. „Piramida”, podobnie jak wiele takich przybytków w tym mieście, należała do Dziadka, nieoficjalnie oczywiście. Dziadek oczywiście odżegnywał się od tego dochodowego biznesu i twierdził, że nie ma nic wspólnego ani z nocnymi klubami, ani z licznymi saunami i gabinetami masażu (dwa razy nawet występował z artykułami w gazetach o najstarszym zawodzie świata i „sutenerach w pagonach” – to ja pisałam te artykuły i przytoczonym w nich cyfrom można było wierzyć). Więc mimo że Dziadek odżegnywał się od tego, co on (czyli ja) nazywał w tych artykułach „dżumą naszego miasta”, ci, którzy chcieli wiedzieć, wiedzieli, że to on kontroluje tę dżumę. Bestialskie morderstwo, wyraźnie popełnione przez psychopatę, na pewno zainteresuje pismaków… I Bóg jeden wie, do czego uda im się dokopać w przystępie dziennikarskiej gorliwości.

A to wszystko na kilka dni przed wyborami…
Skrzywiłam się, a Wołkow powiedział:

– No i to są właśnie te problemy…

Skinęłam głową. Co prawda, to prawda. Teraz już zrozumiałam zły humor Wiktora Pawłowicza. Z jednej strony będą na niego naciskać, żeby psychopata jak najszybciej znalazł się za kratkami (obywatele wpadają w trans na samo słowo „psychopata”), z drugiej będzie musiał pracować ostrożnie, uważając, żeby przypadkiem do czegoś się nie dokopać.

– Współczuję – rzekłam z westchnieniem. Wołkow uśmiechnął się krzywo. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, opuszczę was – oznajmiłam po chwili wahania, obecni skinęli głowami,
a Wołkow poszedł mnie odprowadzić. – Możesz liczyć na moją współpracę – zapewniłam, chcąc go pocieszyć.
– Aha. – Spojrzał na mnie uważnie, jakby coś oceniając, i westchnął. – To nie wszystko.
– Co, jeszcze jeden trup?
– Gorzej. W każdym razie dla mnie.
– Cóż może być jeszcze gorszego? – Uniosłam brwi w udawanym zdumieniu.
– To. – Podał mi wizytówkę. Złote litery na szarym tle: Kondratjew Igor Nikołajewicz. Następnych trzech linijek mogłam nie czytać, sama zamawiałam w drukarni wizytówki dla Dziadka.


***


/o Wydawcy i szczegółach /