W dżinsach i z empetrójką na szyi

Pamiętacie przygody Kaśki, Czarnego i Kisiela?

Zostały opisane w książce Czarny Maciek i wenecki starodruk.

Okładka wyglądała tak: 

 

Napisał ją pan Dariusz Rekosz. Wygląda tak:


Ten pan jest informatykiem, ale wcale nie zajmuje się tylko komputerami! Od trzech lat pisze książki. I to nie byle jakie książki - pisze kryminały specjalnie dla dzieci! Opisuje w nich przygody pewnej sympatycznej dwójki - Morsa i Pinky. Ostatnio napisał też kryminał o pewnym starodruku. Czytaliście?

Jeśli jeszcze nie czytaliście - mamy dla Was konkurs! Do wygrania - trzy egzemplarze Czarnego Maćka i weneckiego starodruku!

Co trzeba zrobić, żeby wygrać?

Napisać krótko, co to takiego - starodruk.

Poza tym trzeba podać swoje imię, nazwisko, wiek i adres.

I przesłać wszystko na adres marta.stasiak@portalkryminalny.pl do 3 października!

A teraz czas na felieton pana Rekosza.

 

W dżinsach i z empetrójką na szyi

Dariusz Rekosz


    Z modą – wiadomo – pojawia się, a za jakiś czas przemija. Wąskie dołem spodnie po kilku miesiącach stają się obciachowe, a koszulkę z wizerunkiem pewnej piosenkarki najlepiej zakopać pod stertą innych ciuchów. Nie jest także tajemnicą, że niektóre trendy wracają. Tak mniej więcej co dwadzieścia lat młodzież wynajduje w pudłach, zniesionych „iks” lat temu do piwnicy, zakurzone buty albo dżinsowe „dzwony”, które od razu stają się „cool” albo „wow”. I zaczyna się ruch w interesie. I bieganie po piwnicach.
    Jakież musiało być zdziwienie mojego bratanka, kiedy buszując w podziemiach mojego mieszkania natrafił na... Ale po kolei.
    Zaczęło się od tego, że w domowym archiwum fotograficznym wykopał zdjęcie sprzed kilku lat, na którym dzielnie dzierżyłem rakietę tenisową. „Ale odlotowe adidasy!” – usłyszałem wówczas, a w oczach chłopaka pojawiło się pytanie – „Masz je może jeszcze?” Zasugerowałem nieśmiało, że „zarówno rakietę jak i resztę sprzętu tenisowego zapakowałem zdaje się onegdaj do foliowego worka i zniosłem do piwnicy”. Bratanek był tam po pięciu sekundach, nie czekając nawet na mnie. Wówczas przypomniałem sobie, że owszem – buty powędrowały do worka, ale worka wcale nie znosiłem na dół, tylko wrzuciłem do pawlacza w przedpokoju.
    Zszedłem więc za nim do piwnicy, gdzie część rzeczy była już przykładnie przekopana i pytam podchwytliwie: „znalazłeś coś ciekawego?”, a on mi na to: „eee... tylko jakieś stare książki”. Sięgnąłem do na wpół rozerwanego wora i wyciągnąłem: dwie książki z przygodami Pana Samochodzika, „0:1 do przerwy” Bahdaja, „Grę o super-mózg” Słyka oraz „I ty zostaniesz Indianinem” Woroszylskiego. Potem były jeszcze trzy pozycje Bahdaja, „Sposób na Alcybiadesa” Niziurskiego i ze czterdzieści kolorowych zeszytów z kapitanem Żbikiem na okładce. „O, rany!” – zakrzyknąłem. – „Prawie zupełnie o nich zapomniałem”. Chłopak ciekawie odwrócił głowę. „Co takiego?” Nie odpowiedziałem, bo z zapartym tchem wpatrywałem się w okładki. Ledwie udało mu się ode mnie wyciągnąć, że adidasy znajdują się zupełnie gdzie indziej. Wróciliśmy do mieszkania i wyszperałem młodzianowi upragnione obuwie, ale nadal trudno mi się było oderwać od przyniesionych z dołu książek i komiksów. Musiałem go chyba zaintrygować, bo w końcu nie wytrzymał i zaczął je przeglądać razem ze mną.
    Rozpoczął od Żbików. Wiadomo – obrazki działają dużo silniej. Zwłaszcza na taką gorącą głowę, jak mój bratanek. Myślałem, że przerzuci kilka kartek i zasiądzie – jak to było w jego zwyczaju – przed komputerem, żeby poszperać w sieci, a tu się okazało, że opadł na olbrzymi fotel, ustawiony bokiem do reszty pokoju i zaczął... czytać! Coś niebywałego! Dzięki temu mogliśmy z bratem (ojcem młodziana) omówić sobotni wypad na grzyby. Kiedy skończyliśmy i brat zaczął zbierać się do wyjścia, pojawił się jego syn, który z wypiekami na policzkach zapytał: „wujku, mogę pożyczyć...?” – wskazał na książki. Spojrzeliśmy z bratem na siebie. „A co? Podobają ci się?” – zapytałem niby bezinteresownie. „No...” – odparł marszcząc nos. „Tylko nie wiem czemu... tutaj – wskazał na książkę Słyka – ciągle latają, żeby znaleźć budkę telefoniczną, zamiast po prostu skorzystać z komórki”.
    Przełknąłem ślinę. No tak. Jak mu teraz powiedzieć, że kiedyś nie było komórek? Przecież to mógłby być szok dla młodziana. „Słuchaj” – spróbowałem – „Bo właściwie, to ja też piszę podobne powieści i może...”. „Też?!” – wykrzyczał. Na jednej nodze skoczyłem do pokoju i wyszarpałem z regału kilka moich pozycji. „Masz, spróbuj tego”. Z niedowierzaniem patrzył na książki, dwukrotnie sprawdzając, czy aby na pewno moje nazwisko jest na okładce. „No dobra” – wzruszył ramionami. Pożegnali się i poszli.
    Minęło kilka dni i w sobotni poranek wybrałem się na te umówione z bratem grzyby. Gdy podjeżdżałem na parking, dostrzegłem, że siedzi na pieńku i ubiera gumiaki. Przywitaliśmy się. „Słuchaj!” – zaczął z przejęciem. – „Mój młody, to chyba chory jest”. Zamrugałem oczyma. „Dlaczego?” – zapytałem. „Bo on już nie chce siedzieć przy komputerze, tylko kazał mi do ciebie zadzwonić, żebyś napisał kolejne takie książki, jak te, co mu pożyczyłeś. Bo on już wszystkie je przeczytał!” – echo lasu spotęgowało jego głos. „Wszystkie?” – zdziwiłem się. „Aha. I te, które przytargaliście z piwnicy, też”. Bezwiednie uniosłem kąciki ust. „A wczoraj to nawet wepchnął ze dwie pozycje jednemu swojemu kumplowi, co podobno miał kiedyś trudności z ‘Dziećmi z Bullerbyn’”. Poczułem, że rosnę. Poczułem, że magia znowu działa. I to nie magia latających na miotłach czarodziejów w okularach, nie magia wampirów, nie magia smoków i elfów, ale magia kryminalnych przygód szkolnych detektywów, którzy jedzą pomidorową i naleśniki, a za przeszkadzanie w czasie lekcji – wylatują za drzwi.
    Bo co łączy współczesną prozę przygodowo-detektywistyczną z historiami, stworzonymi kiedyś przez Niziurskiego, Słyka, Bahdaja, Nienackiego czy chociażby Woroszylskiego? Wszystko, co najlepsze! Czyli realizm miejsc, sytuacji i postaci. Te książki „dzieją się” w znanych nam (i młodym czytelnikom) miejscach, miejscowościach (lokacjach – jak powie fan gier komputerowych), pośród blokowisk, na podwórku pod trzepakiem, w szatni od wuefu, czy nawet w osiedlowych krzakach, gdzie można zorganizować swoją paczkę. Kto wejdzie w skład takiej paczki? Najlepszy kumpel, z którym wczoraj grało się w nogę. Klasowa lizuska, która siedzi przed nami na matmie. Albo ten niewysoki syn sąsiada, który jeździ na odlotowym rowerze. Wszyscy oni mogą okazać się zgraną ekipą dochodzeniową, z którą każde tajemnicze zadanie staje się DZIECINNIE proste. Nawet takie, z którym nie mogą sobie poradzić dorośli. Zwłaszcza, że „niewysoki” zmieści się w każdej dziurze, którą koniecznie trzeba spenetrować, „lizuska” rozwiąże matematyczną zagadkę sprzed kilku wieków, a kumpel od piłki wykopie przez niewielkie okienko paczkę z ładunkiem wybuchowym, który za kilka sekund miałby eksplodować.
    W tych książkach wszystko jest „nasze”. Nasza szkoła, nasi znajomi, nasza sprzedawczyni z warzywniaka, nasz osiedlowy sklep z butami, a także nasze codzienne zmagania – lekcje, rodzice, drugie śniadanie i nawet przyjaźń chłopaka z dziewczyną. Bohaterowie mówią współczesnym językiem, korzystają z internetu (a jakże!), chcą mieć odlotowe dżinsy i empetrójkę na szyi. Współczesna proza detektywistyczno-przygodowa, tworzona z myślą o młodych czytelnikach, przemyca również pewne istotne wartości – przyjaźń, zaufanie, poczucie honoru oraz poczucie obowiązku. Postacie nie mogą sobie pozwolić na to, żeby się „nie sprawdzić”, bo to byłoby „mega-obciachowe”. Przemycany jest również – i to w sposób jak najmniej nachalny – pozytywny dydaktyzm. Czytelnicy (młodzi) dowiadują się o rzeczach, o których być może niechętnie dowiedzieliby się z podręczników, czy na nudnych lekcjach. Okazuje się bowiem, że znajomość niektórych prawideł matematyki, fizyki, geografii, a nawet historii może być przydatna I to już nie jest kwestia mody, która może przeminąć. To magiczne „coś” zostaje z człowiekiem na zawsze.