Oswoiłem duchy

Autor: Marta Łysek Data publikacji: 26 listopada 2010

Oswoiłem duchy

Z Johanem Theorinem, szwedzkim pisarzem, autorem „Zmierzchu” i „Nocnej zamieci” rozmawia Marta Łysek

Fot. Krzysztof Łysek

Marta Łysek: Jak to się stało, że Pana książki trafiły do Polski?

Johan Theorin: To przede wszystkim nie moja zasługa, ale szwedzkich agentów, którzy sprzedają książki. Znaleźli polskie wydawnictwo, które było zainteresowane książkami – Wydawnictwo Czarne. To dobre wydawnictwo, więc jestem bardzo zadowolony.

M.Ł.: Zanim wydał Pan „Zmierzch” - pierwszą książkę, pisał Pan opowiadania. Jednak dopiero po książkowym debiucie został Pan zauważony i posypały się nagrody. Jakie to uczucie?

J.T.: Te opowiadania były zazwyczaj publikowane w małych gazetach i dziennikach, w których pracowałem, a nie jest trudno przeoczyć opowiadanie drukowane w gazecie. Książkę łatwiej się zauważa, ma dużo większą dystrybucję, okładkę widać w księgarniach i bibliotekach. I to jest bardzo stresujące, że książka trafia do takiej masy publiczności. Kiedy piszę, czuję, że czytelnicy stoją mi za plecami. Ale kiedy już wejdę w historię, którą piszę, znikają ci czytelnicy i skupiam się tylko na opowieści.

M.Ł.: Pisze pan bardziej dla siebie, czy dla czytelników?

J.T.: Na początku opowiadam historię sam sobie, przerabiam ją w głowie razem z bohaterami - więc na początku jest to tylko dla mnie, ale później, kiedy zaczynam zapisywać, piszę już dla czytelników.

M.Ł.: Jak w Szwecji, w której autorów kryminalnych jest naprawdę wielu, czytelnicy odebrali Pana książki?

J.T.: Ci, którzy się do mnie odzywają, mają bardzo pozytywne wrażenia - dlatego, że piszę o Olandii, o której nikt wcześniej nie pisał. Wiele osób bywa tam na urlopach, więc znają dobrze wyspę. Czytelnicy angażują się bardzo w to, co przydarza się moim bohaterom i to jest bardzo fajne, bo ja też się o bohaterów bardzo martwię.

M.Ł.: Skoro czytelnicy mogą się odnaleźć na Olandii, którą pan opisuje, jak jest z dokumentacją? Pisze Pan z głowy, czy sprawdza szczegóły?

J.T.: Dużo wymyślam. Na Olandii znajduję miasta, w których rozgrywa się akcja, ale zamieniam ich nazwy, tak, żeby ludzie ich za bardzo nie rozpoznawali. To, co jest dla mnie ważne, to opisanie przestrzeni i krajobrazu, a nie poszczególnych rzeczywistych miasteczek.

M.Ł.: Czy w takim razie dałoby się zrobić wycieczkę śladami bohaterów Pana książek?

J.T.: Słyszałem, że na Olandii są organizowane wycieczki autobusowe dla czytelników moich książek, chociaż ja nie mam z tym nic wspólnego. Ale to bardzo popularne w Szwecji – są przecież wycieczki śladami Larssona i Mankella.

M.Ł.: Co jest dla Pana najważniejsze przy pisaniu olandzkiego kwartetu?

J.T.:
Najważniejsze było opisanie Olandii – przestrzeni, z której się wywodzę, z której wywodzi się moja rodzina, przestrzeni, w której żyjemy wiele setek lat. Zależy mi na tym, żeby czytelnik mógł odnaleźć się w przestrzeni, którą opisuję.  Wielu czytelników ma jednak zastrzeżenia co do tego, że moje historie są opowiadane bardzo powoli - a to dlatego, że ja naprawdę lubię opisywać przestrzeń, w której dzieją się zdarzenia. Wielu czytelników chciałoby mieć więcej akcji w tej książce - ale jest przecież jeszcze Stieg Larsson.
Poza tym nie jestem pisarzem literatury faktu, ważne są też historie, więc na drugim miejscu są te wszystkie historie, które chcę opisać.

M.Ł.: Polakom po lekturze szwedzkich kryminałów wydaje się, że Szwecja jest takim ponurym i mrocznym krajem , w którym nic, tylko mgła albo ziąb, a pogoda sprzyja zbrodni. Czy pogoda faktycznie ma wpływ na to, co się pisze?

J.T.: Bardzo możliwe, że tak jest. Pogoda zmusza nas do siedzenia w domu i wtedy powstają książki. Tak naprawdę jednak wielu pisarzy szwedzkich „pogarsza” pogodę, żeby stworzyć mroczną atmosferę. Przede mną teraz wielkie wyzwanie, bo czwarta część mojego kwartetu o Olandii będzie się działa w lecie. Będę miał możliwość pokazania słońca, dużo będzie się działo na plaży, w ciepłe dni, bo w Szwecji potrafi być strasznie gorąco – do czterdziestu stopni.

M.Ł.: Na podstawie „Zmierzchu” reżyser Daniel Lind Lagerlöf zamierza zrobić film. Ma już na koncie kilka kryminalnych filmów. Może tym popsuć książkę - czy poprawić?


J.T.: Film ma wielomilionowy budżet i jeszcze nie znaleziono wszystkich pieniędzy, ale jeśli się uda, przede wszystkim fajnie by było zobaczyć Olandię w filmie. Myślę poza tym, że nawet jeśli powstanie film na podstawie książki, to zawsze zostaje jeszcze sama książka. Ale to jest tak, że ja się nie wplątuję w tę sprawę. Film może być dobry – albo zły, dlatego będę się dalej zajmował książkami.

M.Ł. Otrzymał Pan u siebie Szklany klucz, potem doceniło Pana CWA – wygląda na to, że będzie coraz lepiej. To przeszkadza w pracy, czy pomaga?

J.T.: To byłoby straszne, gdybym myślał o nagrodach, pisząc - więc staram się nie myśleć. Oczywiście wpływa to w taki sposób na moje pisanie, że staram się każda książką opowiedzieć inną historię. Każda jest inna od poprzedniej. Zresztą w Szwecji jest specjalne określenie stanu, który przeżywa wielu autorów mających za sobą sukces -  takiego  strachu przed presją nagród i konkurentów.

M.Ł.: Rzadko się zdarza, żeby debiutant został tak szybko doceniony nie tylko w swoim kraju, ale i za granicą. Czy to zasługa Pana długoletniego warsztatu pisarskiego?

J.T.: Pisałem „Zmierzch” przez kilka lat – a kiedy się ukazał, największy dziennik w Szwecji opublikował recenzję. Ale nie wiem, czy od tego zależy sukces debiutanta. Myślę, że większy wpływa na to miał fakt, że „Zmierzch” odkryli ludzie na Olandii. Księgarnia na Olandii od razu wystawiła książę w witrynie, na pierwszym miejscu. Ale najważniejsze jest to, żeby czytelnicy zaczęli rozmawiać o książce. Kiedy oni ją sobie polecają, to jest prawdziwy sukces.

M.Ł.: Czy pisarze kryminałów w Szwecji spotykają się, rozmawiają - czy tylko sprawdzają, co napisała konkurencja?

J.T.: Spotykamy się przy takich okazjach jak ta, na festiwalach, i strasznie mi żal, że muszę dzisiaj  wyjechać, bo wieczorem przyjeżdża Jo Nesbo, z którym bardzo chciałbym się spotkać. Są też stowarzyszenia: na przykład w Sztokholmie spotykają się kobiety piszące kryminały – siedem czy osiem psiarek – które nazywają się „Krwawą Grupą”. Bardzo popularne jest organizowanie spotkań przez biblioteki, nawet najmniejsze. Dlatego bardzo dużo jeździmy po kraju. Na takich spotkaniach autorskich może być tysiąc czytelników, a może być na przykład trzydziestu.

M.Ł.: Zazwyczaj fotografuje się Pan w kaszkiecie, czapki przewijają się przez książki – czy to przypadek?

J.T.: Całą moja rodzina bardzo lubiła kapelusze i różne nakrycia głowy, a na Olandii bardzo często jest piekące słońce - dlatego chodziło się w czapkach. Szczególnie, jeśli się ma dość mało włosów na głowie. A ja lubię być w kapeluszu, w czapce.

M.Ł.: Na okładce polskiego wydania „Zmierzchu” też jest mężczyzna w czapce, można się nawet dopatrzeć podobieństwa do Pana.

J.T.: Tak, nawet któraś szwedzka gazeta zestawiła faceta z polskiej okładki z moim zdjęciem i podpisała „Podobni jak dwie krople wody”. To bardzo szczególna okładka, nigdy wcześniej nie widziałem takich – ale podobają mi się, są fajne. Ktoś mówił mi też, że wyglądają trochę nostalgicznie, jak książki z lat pięćdziesiątych.

M.Ł.: A co z duchami w Pana powieściach?

J.T.: Duchy są przede wszystkim interesujące dlatego, że do końca nie wiadomo, czy istnieją, czy nie, dlatego czytelnik sam powinien sobie zinterpretować, czym te duchy są. Mają oczywiście znaczenie symboliczne. Mogą być albo połączeniem z przeszłością, o której piszę, albo symbolem czegoś nieznanego - albo mogą być stworzone przez wyobraźnię bohaterów.

M.Ł.: Boi się Pan duchów?


J.T.:
Wcześniej, kiedy byłem młodszy, bałem się; ale teraz, kiedy zacząłem je przerabiać i opisywać, przestałem – mogę dość późno w nocy siedzieć i pisać o duchach. Oswoiłem je. Ale słyszałem, że ci, którzy czytali książkę na Olandii, trochę się bali, bo duchy były jakby za blisko.

Tłumaczyła Justyna Czechowska










 

Udostępnij