Nie ma się czego bać? Egzystencjalny i metafizyczny lęk w kinie azjatyckim (cz.3).

Czytaj część 1.
Czytaj część 2.


„Lek”, czyli coś od czego nie ma  ucieczki


Inną przerażającą filozofię, mającą pomóc ludziom odzyskać to, co utracili, przedstawia „Kyua” („Lek”, znany także jako „lekarstwo” i „uzdrowienie”), wcześniejsze wybitne dzieło Kiyoshiego Kurosawy. Film miał premierę w 1997, poprzedza więc narodziny horrorowej nowej fali, zawiera jednak typowe dla niej elementy. Fabuła toczy się wokół serii okrutnych morderstw popełnianych w identyczny sposób, ale przez nie znających się wzajemnie sprawców. Nie potrafią oni wytłumaczyć, dlaczego to zrobili i są poza tym w stanie głębokiego szoku. Prowadzący śledztwo detektyw zaczyna podejrzewać, że zostali zmuszeni do zbrodni za pomocą hipnozy. Wkrótce na policję trafia młody mężczyzna, który cierpi na amnezję i zaniki pamięci krótkotrwałej. Obdarzony jest on niespotykanymi zdolnościami wywierania wpływu na innych ludzi. Detektyw rozpoczyna serię na pozór bezsensownych przesłuchań. Stają się one psychologicznymi pojedynkami między nim a podejrzanym, który chociaż nie posiada własnej osobowości i emocji, nie jest pozbawiony przewrotnej inteligencji. Mężczyźni coraz bardziej upodabniają się do siebie w trakcie przesłuchania, a policjant  zaczyna dopuszczać do siebie myśl, że jego przeznaczeniem jest spotkanie z tymi samymi tajemnymi siłami.

Zgodnie z rozwinięciem psychoanalitycznej analizy horroru Robina Wooda, lęk widza filmowego opiera się na obawie przed powrotem freudowskiego „wypartego” albo jungowskiego „Cienia”, a więc tak naprawdę przed samym sobą [8]. Upiór z „Ringu” budzi we mnie samym tak silny lęk dlatego, że nie widzę jego twarzy. Pod opuszczonymi włosami może się kryć wszystko, także moja własna twarz. Jeśli zastanowić się nad fabułami azjatyckich horrorów, szybko odkrywamy, że zza mściwych duchów zawsze wygląda ludzkie zło. Przyczyną pojawienia się w naszym świecie złych mocy zawsze jest krzywda wyrządzana człowiekowi przez drugiego człowieka. Z tego punktu widzenia „Kyua”, klasyfikowany zwykle jako thriller, jest jednym z najdoskonalszych horrorów, jakie powstały. Nie znam filmu, który by bardziej przerażająco mówił o złu tkwiącym w człowieku. Nie znam filmu, po którym tak bardzo bałem się samego siebie, tego, co może kryć się we mnie i ujawnić niespodziewanie. Budzona przez nowofalowe kino grozy obawa przed naszym własnym irracjonalizmem, nabiera w świetle dzieła Kurosawy zupełnie nowego znaczenia. Irracjonalizm sprzyja złu, jest jego immanentną częścią. Niewytłumaczalne są sytuacje, kiedy uczniowie urządzają po szkole rajd z karabinem, dwaj dresiarze wypychają z pociągu przypadkową dziewczynę, matka czwórki dzieci idzie w imię religii wysadzić inne dzieci albo kiedy inna, kochająca matka bez powodu i bez ostrzeżenia zabija własne dzieci, a potem popełnia samobójstwo...

Najstraszniejsze zło nie kryje się w sferze „oni”, lecz „my”, nie „on”, ale „ja”. A lęk przed takim złem jest równie uzasadniony, co trudny do ukojenia. Może nie powinno się go koić? Może ten lęk jest naszą jedyną obroną przed nami samymi, może to jego utrata, zapomnienie o istnieniu naszej ciemnej strony, jest naszą największą tragedią. W końcu Cienia nie da się zniszczyć. Najgorszym co możemy zrobić, jest zapomnienie o nim, udawanie, że nie istnieje - wtedy najłatwiej może nas opanować. Wszystko co robimy będzie pod jego dyktando. Czy tajemniczy podejrzany nie próbuje przypomnieć swoim ofiarom o tym, że mają Cień, poprzez stawianie ich z nim twarzą w twarz? Czy nie próbuje im w ten sposób pomóc uwolnić się od jego wpływu? Możemy przypuszczać, że właśnie na tym polegała „terapia” praktykowana przez tajemniczego naśladowcę Antona Mesmera, na którego ślad trafił podejrzany, kiedy był jeszcze studentem psychologii. Do takiego „uleczania” wzywa też, nagrana przez owego japońskiego mesmerystę, hipnotyczna taśma. Daje ona policjantowi potężną i złowrogą moc. Ale tytułowy aspekt może odnosić się do głównych antagonistów leczących samych siebie, uwalniających się na zawsze od Cienia. W takim wypadku wydźwięk filmu okazuje się jeszcze bardziej pesymistyczny, ponieważ podejrzany i detektyw „opróżniają” siebie z tkwiącego w nich zła za cenę wydawania innych na jego pastwę. Pozbywają się Cienia zawierając z nim pakt. Nie ma ucieczki od ciemnej strony człowieczeństwa.

To co opisałem to tylko jedna z możliwych interpretacji „Kyua”. Akcentuje aspekt filmu, który najmocniej mną wstrząsnął.  Można przecież zwrócić uwagę na sposób opowiedzenia historii, na elipsy i niedopowiedzenia, które budzą dreszcze, ponieważ kpią z przyzwyczajenia współczesnego odbiorcy do przystępności i prostoty przekazu. Ważny także jest problem wampiryzmu relacji międzyludzkich, psychicznego pasożytnictwa, jakie staje się współczesnemu człowiekowi niezbędne dla zbudowania własnej tożsamości.

Cure” można odczytywać na wiele sposobów, szukać do niego różnych kluczy, ale jedno pozostanie niezmienne – pierwotny i nieuleczalny niepokój jaki budzi ten film.


„Opowieść o dwóch siostrach”, czyli co jest naprawdę straszne


Na tle wszystkich omówionych lub wspomnianych dotąd filmów, wyróżnia się „Janghwa, Hongryeon”(„Opowieść o dwóch siostrach”, 2003) Ji-Woon Kima. Film oparty jest na starej koreańskiej legendzie - brak w nim współczesnego tła pozwalającego na socjologiczne odczytania. Miejsce akcji to stary dom – jedna z lokacji programowo narzuconych przez nowe wschodnie kino grozy. Ta kameralna opowieść stała się nie tylko finansowym i artystycznym sukcesem, ale także jednym z najbardziej „wpływowych” azjatyckich horrorów.

Dwie siostry po długim pobycie w szpitalu wracają do domu swojego ojca i macochy, która od momentu przyjazdu daje im odczuć, ze nie są tu mile widziane. Już pierwszej nocy młodsza z sióstr jest świadkiem dziwnych zdarzeń, a starsza ma upiorny sen. W ciągu kolejnych dni nie dzieje się nic, co można by łączyć ze sferą nadprzyrodzoną, za to atmosfera w domu robi się coraz gęstsza i coraz bardziej napięta. Konflikt macochy ze starszą z sióstr niebezpiecznie zbliża się do rękoczynów, a bierność ojca i jego tylko go zaostrza. W miarę jak tajemnicze zjawiska znów dają o sobie znać, macocha zaczyna zdradzać wyraźne objawy choroby psychicznej i sadystyczne zamiary wobec młodszej podopiecznej. W końcu dochodzi do tragedii - starszej siostrze nie udaje się powstrzymać macochy przed zabiciem młodszej – sama omal nie zostaje zabita. W momencie, kiedy wszystko wskazuje na to, że to ojciec przybył dziewczynce z ratunkiem, do domu wchodzi druga, identyczna macocha. Widz dowiaduje się, że wszystko, co widział do tej pory było tylko halucynacją starszej dziewczynki, echem doznanej przez nią traumy. Źródła tej traumy zostają pokazane w retrospekcji na końcu filmu, z której wyłania się jedna z najbardziej przejmujących historii, jakie można spotkać we współczesnym kinie.

Tym co stanowi prawdziwą siłę tego obrazu nie jest jego imponująca realizacja - zachwycające zdjęcia, znakomita muzyka, fenomenalne role młodych aktorek, ale głęboko ludzka wymowa. Nie oglądamy kolejnej łamigłówki, w której logika choroby psychicznej służy tylko zaskoczeniu widza finalnym odsłonięciem wszystkich kart, ale porażające studium osamotnienia i psychodeliczny teatr elementarnych zagadnień i emocji. Miłość, nienawiść, szaleństwo, śmierć i poczucie winy są tu wyraźne i czyste jak w szekspirowskiej tragedii.

Nasuwają się w tym filmie pytania, których dawno nie zadano. Czy dwa uniwersalne klucze do horrorowej diegezy – choroba albo autentyczna obecność sfery niematerialnej - muszą się wykluczać? Czy przypadkiem szaleństwo nie zbliża szaleńca do przestrzeni, które są od niego niezależna, a nawet bardziej realne? Czy jego cierpienie nie polega na tym, że jest nagi przed sobą samym, że widzi wszystko, co tkwi w jego wnętrzu?

Rodzi się też inne pytanie - za co człowiek ponosi odpowiedzialność? Jakie są prawdziwe wyznaczniki winy lub jej braku? Czy jedna chwila, jedna decyzja naprawdę może zaważyć na całym życiu? Matka głównej bohaterki powiesiła się w szafie, a jej młodsza siostra próbując jej pomóc, została tą szafą przywalona. Kochanka ojca widziała, co się stało, ale nie zrobiła nic by pomóc dziecku. Udała, że nic się nie dzieje. Starsza dziewczynka natomiast wyszła z domu. Gdyby zawahała się, może udałoby się jej usłyszeć wołanie o pomoc, może zdążyłaby pobiec na piętro zanim było za późno. Może wszystko byłoby inaczej...

Ktoś może powiedzieć, że takie opowieści są całkowicie uniwersalne, że nie muszą mieć nic wspólnego z „tu i teraz”, tak ja ta opowieść. Współczesna jest bowiem nadzieja pokładana przez ojca w psychiatrii, a także największe marzenie bohaterów: zapomnieć. Uwolnić się od przeszłości, uciec od niej, sprawić, by nie istniała. Koszmar szesnastoletniej dziewczynki, która by spełnić to marzenie, uciekła w szaleństwo oraz fakt, że próbując nie dopuścić do siebie prawdy odkrywa jej zmienioną wersję i tym samym przeżywa wciąż na nowo swoje poczucie winy i rozpacz niczym grzesznicy w „Piekle” Dantego - wszystko to zawsze byłoby straszne, ale dziś jest wyjątkowo straszne, ponieważ dziś wszyscy próbujemy udawać, że takich rzeczy nie ma, a jeśli są, to nie mogą dotyczyć nas. Dziś śmierć bliskiej osoby, największy egzystencjalny wstrząs, jaki może spotkać człowieka, ma siłę większą niż kiedykolwiek. Nasza bezsilność wobec śmierci i związanego z nią cierpienia jest bardziej niż kiedykolwiek przerażająca. Ten sam zarzut i ta sama odpowiedź dotyczą wszystkich zjawisk, z którymi Kim, Sono i Kurosawa stawiają nas twarzą w twarz. Samotność, śmierć bliskiej osoby, szaleństwo, masowe manie i zło uśmiechające się do nas z lustra, istniały i będą istnieć zawsze. Mają jednak nad nami władzę tym większą, im bardziej negujemy ich istnienie.

A dziś robimy to przez cały czas. Wydobywając to, co ukrywa się pod iluzją społecznego porządku i pod wygodną skorupą materializmu i samozakłamania oraz pokazując, że powodem do obaw może być sama kondycja współczesnego człowieka, twórcy najnowszych azjatyckich horrorów przypominają, jak potrzebne mogą być strach i wstrząs.


[8]  B. K. Grant, Sensous elaboration [w:] Annette Kuhn [red.], Alien zone II. The spaces of science fiction cinema, London - New York 1999, s.17-18