Ostrze, Rafał Kotomski

Rozdział pierwszy

Pętla strachu


"Zdrowy na ciele i umyśle, w pełni świadomy praw, nadanych mi przez Najwyższego, a potwierdzonych przez ludzi, ja - Ludwik Fryderyk Mercator zapisuję wszystko co posiadam na rzecz schroniska dla sierot i szpitala dla ubogich pod wezwaniem świętego Jerzego w książęcym mieście C. Proszę, by spalono i rozsypano na bagnach moje szczątki, puszczono wolno wronę siwą imieniem Ultima, którą trzymam na co dzień w mosiężnej klatce, a moje imię wymazano z listy kawalerów bractwa św. Franciszka z Paoli i posiadaczy wszelkich orderów nadanych przez Jego Wysokość Miłościwie Panującego nam księcia Ksawerego de B. Niechaj nikogo nie winią za moją śmierć, do której przywodzą mnie wyłącznie własne myśli i przeszłe uczynki. Nikogo przy śmierci mojej nie było, nie dopomógł mi w niej żaden z łotrów bądź poczciwców, chodzących po tym świecie..."

Mercator musiał przerwać pisanie, bo dopalała się świeca, z której wosk pociekł na gładką taflę stołu. Zdmuchnął płomień i w ciemności dotknął palcem ciepłej, miękkiej masy. Ulepił z niej kulkę i obracając ją w palcach siedział tak bez ruchu, w zupełnej ciszy. Przerwała ją wrona, która poruszyła się w klatce. Wiedział, że ptak próbuje niezdarnie rozprostować skrzydła. Jakby z obawą, że ktoś go przy tym zauważy. Te ptasie skrupuły zawsze go bawiły i wzruszały. Psy nigdy nie wstydziły się rozkładać pod nosem człowieka w najbardziej leniwych pozach, nie mówiąc już o kotach! Jutro polecisz, już jutro… - pomyślał i żal mu się zrobiło przyjaciółki, którą wykonawcy testamentu wypuszczą z klatki i wygnają w okrutny świat - nic dobrego tam cię nie czeka, uwierz mi... Ale jeszcze bardziej obawiał się, że ptak trafi w niepowołane ręce, stanie się czyjąś zabawką, rozrywką, ruchomą lalką w klatce. Wiedział, że powinien zapalić drugą świecę i dokończyć pisanie, bo rano ma tyle innych rzeczy dozrobienia: dokładnie umyć się i ogolić, natłuścić włosy, a potem zapleść harcap.

Cóż, perukę zaniedbał bardzo w ostatnich dniach. Nie zakładał jej wcale, a jeśli nawet o tym pomyślał, szybko zarzucał to postanowienie. Przecież nigdzie nie wychodził, nie reagował już na donośny sopran sąsiadki, która zawsze popisywała się w ten sposób wychodząc rano na swój balkon. Kiedyś, gdy słyszał pierwsze frazy takiej arii, czym prędzej łapał za perukę, wygładzał jako tako surdut i narzucał go pośpiesznie. A potem, niby to wyglądając przez okno dla zbadania stanu pogody, pokazywał się śpiewającej. I uśmiechał do niej, trochę tajemniczo, a trochę zalotnie. Tak, ma to już za sobą, nieubłaganie. Przez ostatnie tygodnie śpiew tejpięknej, ciemnowłosej kobiety, której imienia nigdy nie pozna, drażnił go nawet i irytował. Z trzaskiem zamykał okno, gdy zaczynała. Czystą koszulę i spodnie przygotował zawczasu. Jutro ubierze się najporządniej, jak potrafi. Tak jak dawniej, gdy częściej wychodził z domu, niż w nim mieszkał. Gdy śpiew sąsiadki i wszystkie inne śpiewy - te w operze, na placu targowym, czy w rzeźnickim zaułku – napełniały go potrzebą życia. Chłonął je bez pamięci, cieszył nimi. Do licha, znów zaczyna te sentymentalne umizgi do własnej przeszłości! Jak bardzo kusi go ta perspektywa: mocno stojący na nogach wrażliwy mężczyzna, który wie czego chce i kocha świat, życzliwie patrzy na wszystkich ludzi, nawet tych najbardziej podłych i zepsutych. Starczy już tych wspomnień... Rano, po wszystkich zabiegach ze strojem i fryzurą będzie mógł wreszcie sprawdzić sznur i solidnie zawiązać pętlę.

Hak, który wbił przedwczoraj z pewnością utrzyma jego ciężar, ale m u s i mieć pewność, że powróz zaciśnie się skutecznie, a ból potrwa tylko chwilę. Co za powróz! Solidny i wyjątkowo drogi. Kupował go na targowisku od człowieka, który nie wzbudził jego zaufania. Kaprawe oczy świdrowały Mercatora bezczelnie, a brutalny uśmiech mówił, że mężczyzna domyśla się w nim desperata. W dodatku takiego, który jeszcze się waha. Za chwilę będę musiał obić ci twój obleśny pysk, oburzył się w myślach Ludwik, ale rzucił tylko z pogardą monetę i zabrał sznur nie sprawdzając, czy hojność przytępiła nieco hardą minę sprzedawcy. Przyniósł sznur do domu i natłuścił go cierpliwie w miejscu, gdzie zacisnąć miała się pętla. Trwało to dłuższą chwilę bo włókna – jakby spragnione – szybko wpijały olej. Mercator zaś nie spieszył się, wręcz pieszczotliwie dotykał sznura, na którym zamierzał się powiesić. Chciał, by wszystko było na swoim miejscu, a powróz dobrze komponował się z wisielcem. Zwłaszcza w momencie, gdy jacyś intruzi postanowią go znaleźć i zaczną wyważać drzwi, a potem wbiegną z przerażonymi minami do mieszkania. Głupcy i do tego żywi!, stwierdził ze złośliwą satysfakcją. Sznur leżał teraz na krześle. O tak, Ludwik nie potrzebował światła, by wiedzieć dokładnie jak go ułożył. Podszedł i przesunął dłonią po powrozie – śpij dobrze milczący wspólniku...

Sam też postanowił dobrze się wyspać; ostatni raz w życiu. Ale zasnąć nie zdołał. Czyżby to strach zaglądał mu w oczy i dręczył, nie pozwalając na spokojny sen? Gwałtownie zaprzeczał temu, bo dawno już przestał się bać śmierci. Właśnie, teraz zrozumiał to lepiej, niż kiedykolwiek wcześniej – nie boi się odejścia, ani fizycznego bólu. Nie zastanawia się, kto będzie po nim płakał. Posiada tak mało, że śmieszą go obawy żyjących, co stanie się „później” z ich rzeczami. Może kiedyś, gdy miał duży dom ze służbą, ziemię na której ciężko pracowali ludzie, obowiązki i przywileje... Może kiedyś się bał. Tak, na pewno wtedy zupełnie inaczej myślał o śmierci. Czaiła się gdzieś, demoniczna i podstępna, a on musiał zajmować się tyloma rzeczami, by o niej nie pamiętać, zagłuszać swój strach. I jeszcze te głupstwa, które potrafiły wzbudzić u niego tyle pasji. Kolekcja hiszpańskich szpad, teki z biblijnymi miedziorytami braci Rafaela i Antonia Morghen z Florencji. Ileż tych niepotrzebnych, pięknych, leniwie zajmujących całe połacie jego wyobraźni rzeczy miał w swoich szafach, biurkach, komodach! Jakże powierzchownym lekkoduchem wydawał się teraz samemu sobie...


Zapadł w rodzaj półsnu, słodkiego stanu, w którym często nachodziły go obrazy z własnego życia. Skoro podjął decyzję o zadaniu sobie śmierci, musiał spodziewać się takiego kalejdoskopu. Ale te natarczywe wizje i tak bardzo go rozczulały. Bo pojawiła się w nich matka… Smukła kobieta o dumnym obliczu. Piękna w swojej czarnej sukni z szylkretową, wielką broszą na piersiach. Niewiele mówi, prowadząc go ciemną nawą wielkiego kościoła. Podchodzą pod obraz, na którym święty Franciszek z Paoli żegna się z doczesnym światem i oznajmia swoim towarzyszom, że zostanie pustelnikiem. Mały Ludwik mocno ściska kobietę za rękę, a potem płacze boleśnie i wskazuje palcem na jeden z fragmentów potężnego płótna. Ale matka nie widzi tego, co on! Ociera łzy chłopca, próbuje go pocieszać, a przy tym nie rozumie jego strachu, żalu.

On jednak nie płacze bez powodu. Oto na obrazie widzi jak zza pleców świętego wychyla się jakiś mężczyzna o złym wzroku i ustach wykrzywionych grymasem wyższości. I co najgorsze – to właśnie przeraża Ludwika najbardziej - pod szatą skrywa jakiś przedmiot, coś niewielkiego, ale na pewno groźnego. Tak, dostrzega to bez żadnych wątpliwości. I wkrótce rozumie, że nieznajomy skrywa nóż! To skrytobójca, który być może zagraża świętemu Franciszkowi z Paoli! Zbrodniarz, złoczyńca... Matka bierze go na ręce. Odchodzą pospiesznie z kościoła. Dlaczego nie widziała tego, co on? Co stanie się ze świętym i komu rzucał złe spojrzenia ten mężczyzna z nożem?

Ludwik nie dowie się tego wszystkiego, bo już widzi siebie, jako dorosłego człowieka. Stoi przed kramem rzeźnika. Patrzy w skupieniu, jak mistrz w długim, splamionym ciemną krwią fartuchu, tnie mięso na długie, równe paski. Po co tam stoi? Dlaczego patrzy na jakiegoś mężczyznę, zajętego sobą, nieciekawego grubasa, bezmyślnie wykonującego codzienną pracę? Za chwilę jest znów gdzie indziej. Oczywiście, poznaje to miejsce! To pracownia Holendra – malarza. Ścigany przez wierzycieli przyjechał do miasta C., gdzie osiedlił się z żoną i kilkuletnim synkiem. Siedzi teraz przy sztalugach, paląc glinianą fajeczkę i spogląda od czasu do czasu na Mercatora. Ten stoi zadumany, nie odpowiadając na natarczywe pytania malarza o kolor, rozmiar, motywy. Czego właściwie chce od niego holenderski artysta? Czyżby wszystkie pytania miały związek z tym, że zamierza namalować portret? Zapewne takie jest zamówienia, a płótno ma przedstawić Mercatora. Pełnego sił, przystojnego mężczyznę w korzystnej pozie. Ludwik kiwa głową, ale czuć, że myślami jest gdzie indziej. Zgadza się na wszystko, co mówi Holender. A przecież nie słyszy go, nie potrafi odróżnić nawet jednego słowa, które tamten wypowiada! Potem idzie jakąś wyboistą uliczką w mglisty, jesienny poranek. Wchodzi na brudne, pełne odpadków i gratów podwórze, staje przed niskimi drzwiami. Energicznie puka, a ze środka dochodzi go odgłos nerwowej krzątaniny. Wreszcie ktoś otwiera drzwi, a Mercator wchodzi, trochę niepewnym krokiem...