Officium Secretum. Pies Pański: fragment

Al. Racławickie, godz. 19.30

Kiedy Gliński opuścił Collegium Norwidianum, było ciemno. Skrzyżowania z Krakowskim Przedmieściem nie korkował już sznur samochodów, w godzinach szczytu sięgający starego budynku uniwersytetu. Spiżowy Norwid mógł wreszcie przestać wypatrywać, czy na skrzyżowaniu zmieniły się światła.Zakonnik zapiął marynarkę i pierwszy guzik płaszcza. Bezwiednie obracał palcami paciorki różańca, ale się nie modlił. Nie teraz, teraz myślał o sobie. Właśnie tą drogą miał chodzić codziennie: z KUL-u do klasztoru, może czasem w towarzystwie ojca profesora Krąpca, rozmawiając o św. Tomaszu i o życiu.
I dziś po raz pierwszy wracał z pracy do domu dokładnie tak, jak to sobie kiedyś planował. Bóg spełnił prośbę, choć w Jemu właściwy sposób. Myśl stała się ciałem, tylko w zupełnie innych okolicznościach, i teraz dominikanin zadawał sobie gorzkie pytanie, czy nie lepiej było modlić się o coś innego, choćby o pokój na świecie. Oto dostał swoją wyśnioną enerdowską kolejkę elektryczną... Nie będziesz pochopnie prosił o bzdury Pana swego...
Naprzeciw Akademii Medycznej drewniany parkan ogradzał Teatr w Budowie, który był w budowie, gdy Gliński opuszczał Lublin, i nadal straszył pustymi otworami okien i sterczącymi żeliwnymi prętami. Wiatr kołysał nagimi już drzewami, mrugało światło latarni przy pubie „Aviator" po drugiej stronie skweru w Miasteczku Akademickim jesień przychodziła najwcześniej.
Wtedy zakonnik usłyszał krzyk. Gałęzie znów się zachybotały, rzucając przebłysk światła na wąski chodnik między skwerem a parkanem, oddzielony od głównej ulicy plątaniną niskich zarośli, jakby ktoś postanowił wyhodować tu dziki zakątek, ku radości wszystkich lokalnych złodziei. Gliński zobaczył jakieś szamocące się postacie... Tak, był pewien - dwóch, może trzech mężczyzn i przyciśnięta do ogrodzenia kobieta. W pierwszym odruchu rzucił się w tamtą stronę, ale po chwili przystanął i sięgnął do wewnętrznej kieszeni po srebrną komórkę. Wystuka tylko 112, zawiadomi dyspozytora o napadzie i odejdzie.
Głos napadniętej wydał mu się jednak znajomy. Szybko ruszył w kierunku napastników.
Zresztą, co bym powiedział?, usprawiedliwiał się sam przed sobą, chowając telefon. Napadnięta kobieta na rogu Racławickich i Nowotki? Nowotko na pewno został wymieniony na kogoś, kto nie był przywódcą PPR-u i twarzą gierkowskich dwudziestozłotówek. Tylko na kogo?
- Stój! - krzyknął, wybiegając zza ostatniego rzędu krzaków.
Widział ich wyraźnie. Jeden szarpał dziewczynę za ubranie, drugi przytrzymywał, trzeci próbował wyrwać kurczowo trzymaną torebkę.
- Zostaw ją. Wezwałem policję - zablefował Gliński.
- Społeczniak, kurwa! - bandzior puścił torebkę i odwrócił się raptownie do zakonnika. Postawna sylwetka na chwilę ostudziła jego zapał, jednak na widok koloratki uśmiechnął się z politowaniem. A jeszcze szerzej, gdy zobaczył teczkę na laptop. Zalśnił rozkładany motylek. - Ksiądz?! Dawaj kompa - prawa ręka uniosła się, wykonując efektowny kołowrót nożem.
- Nic jej nie rób. - Gliński cofnął się, zsunął pasek teczki z ramienia.
- Dawaj! - Kolejny błysk oświetlił chłopięcą, nawet sympatyczną twarz. Zaraz jednak zgasł, gdy niespodziewany kopniak wyrzucił nóż w ciemność, między krzaki. Teczka z laptopem upadła na trawę, a napastnik zgiął się wpół i upadł, przyciskając ręce do żołądka, zanim zdążył zrobić zamach.
Zakonnik doskakiwał już do pozostałych. Zablokował pięść tego, który wcześniej przytrzymywał dziewczynę, i zastawił się jego ciałem przed trzecim napastnikiem. Usłyszał - dziwna rzecz, głośniejszy niż krzyk dziewczyny - odgłos prutego materiału, gdy puścił rękaw kurtki bandyty.
Ostatni w lot zrozumiał, że lepiej będzie odpuścić sobie i torebkę, i laptop. Puścił się biegiem ulicą, której nazwy Gliński nie pamiętał, a teraz nagle sama pojawiła mu się w głowie - Radziszewskiego, pierwszego rektora KUL. Młody bandyta wpadł na parę młodych ludzi, wychodzących właśnie z „Aviatora", roztrącił ich i pobiegł dalej. Dominikanin zdążył tylko zapamiętać białe litery na zgniłozielonej kurtce. Mocniej docisnął unieruchomione ramię oszołomionego napastnika i odchylając połę płaszcza, sięgnął za plecy do paska. Jednak jego palce trafiły tylko na szlufkę spodni.
Zerknął przez ramię: dziewczyna patrzyła na Glińskiego szeroko otwartymi oczami, pewnie była zbyt przestraszona, by zarejestrować ten dziwny ruch ręki. Za to on, gdy powiew wiatru znów odgarnął gałęzie, przesłaniające światło latarni, zrozumiał, dlaczego jej głos brzmiał znajomo - to była Agnieszka Nowak, od kilku godzin jego studentka.
Pierwszy przeciwnik z trudem dźwignął się z kolan, ale znów opadł na bruk, rzucając wściekłym bluzgiem. Dominikanin o mało się nie roześmiał: kiedy jeszcze tu mieszkał, równie nieporadnie przeklinały chyba tylko dzieci, udające bandytów.
Ojciec doktor walnął o płot głową trzymanego napastnika i rzucił go na ziemię. Chwycił za to pod ramię dziewczynę.
- Nic się pani nie stało? Idziemy stąd!
Agnieszka pokręciła głową, a sekundę potem jej twarz oświetlił błysk niebieskiego koguta. Od Radziszewskiego nadjechał policyjny radiowóz z napisem PATROL UNIWERSYTECKI.
- No to chyba jednak nie pójdziemy. - Gliński westchnął i zaczął szukać wzrokiem swojej teczki. Całe szczęście nikt nie wykorzystał sytuacji, laptop nadal leżał na mokrej trawie.
Dominikanin delikatnie odsunął od siebie dziewczynę. Podczas gdy jeden z policjantów bez zbędnych pytań skuwał odgrażającego się bandytę, a drugi jego kolesia, on szybko podniósł teczkę, z obrzydzeniem strzepnął przylepiony do niej liść i rozejrzał się dyskretnie. Obaj mundurowi wciąż byli zajęci napastnikami, wystarczyło zrobić dwa kroki, a zniknąłby w cieniu i może zdołałby po prostu odejść za plecami coraz liczniejszych gapiów.
- Dziękuję - odezwała się nagle Agnieszka.
To słowo powinno było utonąć w bluzgach skuwanych bandytów, w wymianie lakonicznych zdań policjantów, a jednak przyciągnęło uwagę mundurowych. Jeden z nich odwrócił głowę i podszedł do dziewczyny.
- To pani została napadnięta? Trzeba wezwać lekarza?
- Nie. - Pokręciła głową i stanęła pół kroku za dominikaninem. - Ojciec doktor mnie obronił.
- To pan... To znaczy ojciec nas wezwał? - Policjant otworzył notatnik.
- Nie, nie było czasu. Przepraszam, ale bardzo mi się spieszy. A trzeci uciekł tam... - Gliński wskazał ulicę prowadzącą do Miasteczka Akademickiego. - W głąb Radziszewskiego. Może panowie zdążą. Z wyglądu dwadzieścia lat, metr siedemdziesiąt pięć, zielona kurtka z białym napisem...
Mundurowy uruchomił trzeszczącą krótkofalówkę i przekazał rysopis oficerowi dyżurnemu.
- Dobrze - zwrócił się do dominikanina. - To już sprawa innych patroli. My musimy zająć się panią. I spisać dane ojca. Bo rozumiem, że ksiądz jest zakonnikiem?
- Tak. - Gliński nerwowo poprawił pasek teczki na ramieniu. Strzepnął z niej jeszcze jeden liść, ale mokry ślad pozostał. - I chętnie złożę jutro zeznania na komisariacie, a teraz, jeśli nie jestem potrzebny...
- To potrwa tylko chwilę. Poproszę dowód osobisty. Mariusz! - zawołał policjant do kolegi. - Pakuj ich i zajmij się panią!
Podeszli do radiowozu i zakonnik z niezadowoleniem otworzył portfel. Długopis funkcjonariusza poruszał się wolno, za wolno. Nazwisko, pesel...
- Ojciec nie ma wpisanego adresu zameldowania - mundurowy spojrzał badawczo na duchownego.
- Kilkanaście lat mieszkałem za granicą, wróciłem przedwczoraj. Proszę pana, naprawdę bardzo się spieszę... - Gliński obrzucił spojrzeniem oświetlone wnętrze samochodu, dostrzegł ryngraf ze św. Krzysztofem. - Jeśli nie zdążę, grozi panu ekskomunika - zażartował. Miał nadzieję, że wystarczająco naturalnie.
- A jakiś inny dokument? Z adresem?
Dominikanin spojrzał na policjanta. Pytanie nie zabrzmiało nawet jak żądanie służbisty, raczej jak prośba. Najwyraźniej miał papiery do wypełnienia i w nich wszystko musiało się zgadzać. Ojciec doktor wyjął międzynarodowe prawo jazdy, w którym był wpisany adres monachijskiego Domu Polskiej Prowincji przy Situlistrasse.
- Czy to wystarczy?
- Tak. Proszę przyjść jutro na czwarty komisariat. Bardzo nam ojciec pomógł. - Policjant oddał zakonnikowi dokument i również się uśmiechnął.
Gliński szybkim krokiem ruszył wzdłuż parkanu w stronę centrum. Mijając Agnieszkę i przepytującego ją policjanta, skinął dziewczynie głową.
- Raz jeszcze ojcu dziękuję - usłyszał.
- Nie ma za co. Do widzenia - rzucił przez ramię, niemal biegnąc.

Krakowskie Przedmieście, godz. 19.50

Gliński wszedł do budynku Poczty Głównej i przyspieszył kroku. Ledwie zarejestrował wzrokiem wystawę jakichś znaczków czy pocztówek, kierując się do okienka kiosku, jedynego, do którego nie trzeba było pobierać numerka z maszyny regulującej kolejki, utrapienia emerytów i rencistów.- Starter do komórki na kartę, poproszę. Najtańszy.Jeszcze na schodach bocznego wyjścia włożył odpakowaną kartę do swojego odrapanego telefonu. W cieniu za pomnikiem Czechowicza wystukał z pamięci numer.
- Tu Marek. Bartolomé Carranza, Comentarios sobre el Catechismo Christiano.
- Pagina 378? - zapytał rozmówca.
- Duos grados de oracion. Ojcze, zgrzeszyłem.
- Zadzwonię za pięć minut, wyznasz grzechy.
Dominikanin znów włożył do aparatu starą kartę, a nową złamał w palcach. Jedną połówkę wdeptał w trawnik, a drugą - nachylając się, by poprawić sznurowadło - wrzucił do studzienki kanalizacyjnej.