Morderstwo w alei Róż: fragment

Morderstwo w alei Róż

Tadeusz Cegielski

Po chwili spojrzał za okno. Z tego miejsca mógł - od biedy - obserwować rozwój sytuacji Pod dwójką. Panował tam spokój. Zapewne w oczekiwaniu na wóz milicyjny zaciągnięto awanturników do bramy. Wirski pomyślał z niechęcią, że będzie musiał doglądać ich sprawy. Inaczej posadzą szczeniaków za „czynną napaść": banalna, wydawałoby się, burda zakończy się dla nich tragicznie. Odwrócił wzrok od okna i spojrzał na wypełnioną salę. Przy stole obok siedziała para trzydziestolatków z malcem o platynowych, niezbyt równo przyciętych włosach. Wirski uśmiechnął się na widok chłopca, którego pamiętał z sąsiedztwa na Flory. Kilka dni wcześniej matka, przystojna szatynka, wlokła go siłą do fryzjera na Bagateli. Posiadacz platynowej fryzury opierał się i darł wniebogłosy; wiedział już, że ścięcie włosów to niemal akt kastracji. Cóż z tego, że tylko symbolicznej...
Szatynka ubrana ze skromną elegancją odwzajemniła się promiennym uśmiechem, odsłaniając przy tym białe, równe zęby. Jasnowłosy mężczyzna, najpewniej ojciec chłopca, spojrzał nieufnie. Lat trzydzieści trzy lub cztery , ocenił Wirski. Zaliczył podchorążówkę AK i powstanie; objęty amnestią przyczaił się w jakimś urzędzie lub redakcji. Potem jednak zlustrował lśniące oficerki, bryczesy z sukna i świeżo odprasowaną kurtkę. Za elegancki i za sztywny jak na tutejszego, skorygował. Raczej Lwów lub Kraków. Wielkopolska też w grę nie wchodzi. Oni tam zawsze udają nędzarzy. Śpią na dolarach, ale do wyjścia zakładają jakieś łachy...
- Czy towarzysz kapitan już wybrał? - kelner wyrwał Wirskiego z niedzielnych rozmyślań. - Mamy dziś świeżutki rumsztyk z fryteczkami, no i śledzika, oczywiście. W oliwie, ze śmietanką oraz po japońsku...
- A ten kotlet à la Pożerski? - Wirski stuknął w powieloną na niebiesko kartkę jadłospisu.
- Towarzysz kapitan ma na myśli kotlet pożarski - poprawił go uprzejmie kelner. - Raczej nie polecam...
Wirski westchnął. Głównie z powodu tego „raczej nie polecam". Przyzwyczaił się już do podobnych do tej rad kelnerskich. Rad wyłącznie negatywnych. Nie rozumiał jednak, skąd zmiana w nazwie jego ulubionego dania. Dlaczego Pożerski, restaurator i hotelarz z Marszałkowskiej, zamienił się w „strażackie" danie. Klasowa zemsta czy zwykła pomyłka?
- Niech będzie ten rumsztyk... - skapitulował. - Na przystawkę zaś śledź po japońsku.
„Śledzik", podobnie jak inne zdrobnienia, nie przechodził mu przez gardło. Szczególnie po trzech latach aresztu, kiedy klawisze nakazywali mu „trzymać rączki z przodu", zaś śledczy „unosić nóżki wyżej i wyżej".
Przy sąsiednim stoliku nowa sytuacja. Kelner podał przystawki (indyk w galaretce trzy razy), dwie lemoniady, a także setkę dla głowy rodziny. Wtedy zdarzyła się rzecz dość niezwykła:
- Ja indyków nie jadam - oświadczył z godnością malec. Wstał od stołu i ruszył w stronę wyjścia.
Szatynka parsknęła śmiechem, ale akowcowi daleko było do żartów.
- Natychmiast wracaj! - krzyknął w stronę platynowego chłopca. Ten zatrzymał się. Co dalej? Pobiegł w końcu desperacko przed siebie. Zręcznie wyminął gościa w czarnym płaszczu. Akowiec, wyraźnie podenerwowany, podążył za zbiegiem. W połowie sali zderzył się z krępą, niemal kwadratową postacią w skórzanym okryciu.
- Uważaj, co robisz! - rzucił kwadratowy, schylając się po kapelusz.
- Pan też mógłby uważać - odparł spokojnie akowiec.
Niestety, ciąg dalszy incydentu pozostał niewidoczny. Kwadratowy, nazwiskiem Kowadło, w randze majora bezpieczeństwa, zmierzał prosto do stolika Wirskiego. Przysiadł się bez słowa, położył kapelusz na śnieżnobiałym obrusie, rozpiął płaszcz. Kapitan mógł zobaczyć solidny, granatowy garnitur, na wzór prezydenckiego w tenis, a także wypukłość pod marynarką z lewej strony oraz poluźniony krawat, na palcach obu rąk sygnety. Wirski wiedział, że w razie potrzeby służyły za szpadrynę*. Odwrócił wzrok od tych dłoni, ciężkich i niezgrabnych. Widział kiedyś, jak łapska Kowadły miażdżyły nosy i obrywały uszy... Systematycznie, bez cienia emocji, skutecznie - jak ci, którzy przesłuchiwali go w czterdziestym dziewiątym, jak cywilni spod „dwójki", jak oni wszyscy... Boże, dlaczego nie porzuciłem munduru?, zastanawiał się kapitan. Mogłem zostać ślusarzem, mechanikiem samochodowym, uczyć w szkole wuefu lub prowadzić taksówkę... Przy odrobinie szczęścia powrócić do prawniczego fachu, pracować w jakiejś kancelarii, w urzędzie. Doczekać spokojnie emerytury...
Nie odezwawszy się ani słowem i nie częstując kapitana, Kowadło zapalił dukata. Zaczął przeglądać jadłospis. Wreszcie wydusił - ni to z niechęcią, ni to z triumfem:
- Kapitanie Wirski, od godziny powinniście być przy alei Róż numer 6A!
- W alei Róż 6A? - Wirski był nieco zaskoczony, jako że adres ten - właściwie sąsiedni, ambasady Królestwa Egiptu - kojarzył mu się z najtrudniejszą sprawą jego przedwojennej kariery - morderstwem egipskiego attaché militaire. Tak, rozwikłania tamtej sprawy mało nie przypłacił nie tylko życiem, ale i policyjną karierą...
- Sześć A, piętro pierwsze, mieszkanie towarzysza Szczapy - Kowadło nadal nie krył niechęci z powodu konieczności objaśniania kapitanowi tak oczywistych faktów.
- A czegóż to towarzysz Szczapa może chcieć ode mnie?
- Ten Szczapa nie może już niczego chcieć... - oficer zniżył głos. Stwierdziwszy, że małżeństwo obok zbiera się do wyjścia, dodał:
- Bo Szczapa nie żyje od kilku, góra kilkunastu godzin!
W podobnych momentach funkcjonariusz wydziału zabójstw z trzydziestoletnim, głównie przedwojennym stażem, nie okazuje ani zdziwienia, ani zaciekawienia. Minęła dłuższa chwila, poświęcona przez majora studiowaniu niedzielnej karty dań.
- Służąca znalazła dziś ciało Szczapy. O dziewiątej rano, w jego salonie - Kowadło ściszył głos, jeszcze bardziej przysuwając się do Wirskiego. Z ust śmierdziało mu tytoniem i wczorajszą wódką. - Szczapa trzymał w ręku tetetkę, służbową, z której strzelił sobie w łeb... albo z której wystrzelił morderca i upozorował samobójstwo.
- Towarzysz Szczapa i samobójstwo... Rzeczywiście niełatwo w to uwierzyć - odezwał się wreszcie Wirski i westchnął. Trudno było jednak zgadnąć, czy z racji śmierci wybitnego, dobrze znanego towarzysza, czy z powodu śledzika po japońsku oraz setki, które pojawiły się przed nim. Na stoliku obok czekały wciąż trzy porcje indyka w galarecie i lemoniada wraz z wódką dla akowca.
- Jeszcze raz śledź i setka dla mojego gościa - zaordynował kapitan.
Zanim jednak kelner zdążył się skłonić i ruszyć w stronę bufetu, Kowadło bezceremonialnie sięgnął po indyka i wódkę z osieroconego stolika.
- Chyba im się przejadło - skwitował grabież. - Żeby tak zamówić i zostawić. Za dobrze się im, skurwysynom, powodzi...
Zawartość literatki zniknęła w gardle majora, po chwili zaś indyk. Wtedy w drzwiach sali pojawiło się małżeństwo z odzyskanym chłopcem. Buntownik miał czerwone ucho, w oczach łzy, ale ogólnie dzielnie się trzymał.
- Zuch - pomyślał kapitan.
Akowiec w mig ocenił sytuację. Spoglądał z niesmakiem to na Wirskiego, to na Kowadłę.
- Panowie pomylili stoliki, jak się domyślam - powiedział ze zjadliwą uprzejmością.
Ten akt odwagi wywołałby niechybnie odzywkę Kowadły, gdyby nie interwencja chłopczyka:
- Tato, panowie wiedzieli, że ja nie jadam indyka.
Szatynka uśmiechnęła się promiennie. Wirski podniósł się i powiedział:
- Przepraszam za to nieporozumienie. Państwo pozwolą, że będą dziś moimi gośćmi.

Minął gromadkę ludzi czekających na zwolnienie się miejsc i niespiesznie poszedł w głąb ostatniej salki. Tutaj - jak co niedziela od dwunastej - czekały nań pod oknem: stół ze śnieżnobiałym obrusem i takimi serwetkami oraz trzy wysokie krzesła. W wazoniku żółte kwiatki; nie jakieś z bibułki - prawdziwe kaczeńce. Wirski umościł się wygodnie i pogrążył się w lekturze oprawionego w ceratę jadłospisu. Potem wziął do ręki sobotni numer „Życia".

***

Kiedy Wirski wychodził ze swego mieszkania, natknął się na jakiegoś wysokiego, chudego typka odkręcającego mosiężne klamki windy. Ta winda, cudem ocalała, stanowiła chlubę nie tylko jego kamienicy, ale też całej ulicy Flory. Niewiele myśląc, Wirski zaszedł złodzieja od tyłu, założył nelsona i tak mocno zacisnął, że ten upuścił łup.
- Puść pan - charczał szabrownik - puść, bo zawołam milicję...
- Milicję! - Wirski nie ukrywał uciechy. - Dobrze się składa, przyjacielu! Imaginuj sobie, że jestem z milicji!
Wolną ręką chwycił go w pasie, podniósł dobre pół metra i z siłą niespodziewaną u starszego pana rzucił na posadzkę. Upadkowi towarzyszył głuchy jęk. Wtedy z podestu poniżej wybiegł drugi szabrownik - łudząco podobny do pierwszego. Kręcił wypchanym worem jak młynkiem, i gdyby Wirski nie uskoczył, zabiłby go niechybnie...
Był to wszakże ostatni akt agresji ze strony dziwnej pary. Drugi napastnik wylądował obok pierwszego. Wirski wrócił się do mieszkania po kajdanki; drzwi na jego piętrze, a także na niższych piętrach uchyliły się ostrożnie. Widok kapitana z kajdankami w ręku spowodował, że zamknęły się natychmiast.
Kiedy bliźniacy - bo byli to chyba bliźniacy - ogłuszeni i przykuci do kaloryfera czekali na przybycie milicji, Wirski miał czas, aby zapalić i spokojnie przeczytać ogłoszenie nalepione na ścianie, tuż obok szybu windy. Wisiało tu, jak teraz sobie uprzytomnił, od dobrych kilku dni:
„Obywatele! Mieszkańcy Warszawy! Trwa akcja zbierania metali kolorowych na budowę metra! Stań w szeregu!" I dalej po krótkim uzasadnieniu ideowym: „Administracja domów zostaje zobowiązana do wymiany mosiężnych, aluminiowych bądź stalowych poręczy, klamek, szyldów, okuć na ich odpowiedniki wykonane z materiałów..."
Kapitan zaklął. Ogłoszenie rzucało nowe światło na całe zajście. Najwyraźniej brak postępów w budowie metra postanowiono zrekompensować sobie zbiórką metali kolorowych! Nie mógł jednak nie odczuć satysfakcji z faktu, że zdrowo dołożył wykonawcom.... Wykonawcom? Chyba jednak samozwańczym?
- Papiery jakieś macie? - zapytał wracającego do przytomności osobnika z lewej.
- Znaczy się, że co...? - bełkotał. - Bumażka? Jest u brata.
- Papiery, jakie papiery? - zdziwił się ten drugi, kiedy energiczne zabiegi Wirskiego zmusiły go do mówienia.
- Oddelegowanie do rekwizycji złomu... metali kolorowych - precyzował.
- Aa, bumażka na zbiórkę... jest u brata - wyjaśnił ten drugi i uciekł w omdlenie.
Dzięki brawurowej akcji Wirskiego kamienica przy Flory 3 jako jedyna w tej części miasta nie zapłaciła metalowej kontrybucji. Kapitan osobiście dopilnował, aby zrabowane elementy wystroju powróciły na swoje miejsce. W sąsiednich domach, które dzień, dwa wcześniej padły łupem bliźniaków, uratowane z wojny detale zastąpiono - po półrocznym oczekiwaniu - tandetą z żeliwa. Stołeczna prasa oceniła akcję jako wielki sukces. Żadna gazeta nie zająknęła się o tym, że część cennego surowca przechwycona została przez złodziei.
Bardziej niż materialna destrukcja miasta bolało Wirskiego, że zostało opanowane przez plebejuszy z przedmieść, przez ciemne typki z Pragi, Powiśla i Czerniakowa. Warszawa, jaką nosił w sercu stary policjant, była prawdziwą metropolią, organizmem, którego ulice, place i podwórka tworzyły niepowtarzalną całość i - jak mógł to należycie ocenić dopiero teraz, po zamordowaniu tamtego miasta - porywającą bogactwem życia. Bogactwo to Wirski poznał niejako od kulis, od jego ciemnej, bo naznaczonej przestępstwem strony. Prowadził sprawy, których bohaterami byli artyści i dziennikarze, finansiści i kupcy, piękne kobiety i ich brzydcy kochankowie, pospolici bandyci, złodzieje i prostytutki, ale też prawdziwi wirtuozi zbrodni. Nikt z tych ludzi nie przeżył wojny; a jeśli nawet, to dogorywał gdzieś na obrzeżach miasta lub na emigracji. Na placu policyjnego boju pozostali jaskiniowcy walący łomem w ciemnych zaułkach, pijacy tłukący na śmierć swoje żony, zdziczałe dzieci obrabiające na gruzowiskach gości z barów na Marszałkowskiej. Współczesna zbrodnia straciła indywidualny i ludzki wymiar, stała się - tak jak śmierć na minionej wojnie - efektem przypadku, przypadku jednak nieuniknionego w świetle praw statystyki.
Śmierć zadana w kamienicy przy alei Róż wyłamywała się z tej beznadziei. Była dziełem mordercy finezyjnego i niewątpliwie zuchwałego. Kapitan nie miał wciąż żadnego dowodu, ale nadal sądził, że sprawcą jest kobieta. Kobieta młoda i inteligentna, zdesperowana i działająca w afekcie - ale nie tak afektowana, aby zapomnieć o radach, które znaleźć można było w przedwojennych powieściach detektywistycznych. Może w utworach Agaty Christie, a może jeszcze gdzieś, na przykład w pierwszym tomie Czarnej pyjamy z 1924 roku. Poszukiwanie literackiego pierwowzoru zbrodni odłożył na później, teraz delektował się jej okolicznościami. Jedwabna piżama, porzucona jakoby w miłosnym zapamiętaniu; naprawdę jednak nigdy nieużyta, francuskie perfumy i niepokojący zapach goździków lub męskiej wody Old Spice. Skąd ta erotyczna symfonia w mieszkaniu komunistycznego dygnitarza? Skąd Księga Zoharu lub oprawny w półskórek tomik sonetów Szekspira? Po co ten teatr? Niedopity koniak, kieliszek ze zbyt wyraźnie odciśniętą szminką, woreczki z pakistańskim haszyszem? Nocna wizyta tajemniczej Bożenki... Tak, w świecie prostaków, niedouków i zwykłych kretynów tylko kobieta mogła zdobyć się na zbrodnię okrutną, ale elegancką, równocześnie naiwną, zbrodnię, która dowodziła literackiej kultury sprawcy. Takie zabójstwa Wirski pamiętał z przedwojennej Warszawy, choćby sprawę Wiery Bezduchowej, aktorki z Morskiego Oka, czy też zagadkową śmierć Anny Klementyny Karskiej, kochanki arystokratów i bywalców Ziemiańskiej. Nigdy jednak nie dowiedziono, że jej zgon nie był naturalny, więc po kilku miesiącach sprawę umorzono. Jeśli było inaczej - cóż, zbrodnia doskonała. Jak będzie ze sprawą morderstwa w alei Róż?
Zabójca Szczapy zadał sobie wiele trudu, aby upozorować samobójstwo, a na wypadek gdyby doświadczony śledczy odkrył tę mistyfikację, skierować go na jeden z fałszywych tropów. Tych tropów było kilka: nieobecność żony i dwuznaczna obecność dziewiętnastolatka, rzekoma sprzedawczyni z MHD, elegancka, tajemnicza Bożena, jacyś młodzi, podejrzanie wyglądający ludzie - w świetle zeznań milicjanta patrolującego aleję Róż kręcący się w piątek, w przeddzień zabójstwa w pobliżu numeru 6A. Tak zwani bikiniarze, pomyślał z melancholią Wirski, zapewne - jak sugerował tenże posterunkowy - młodzież z artystycznej kolonii na Latawcu. O bikiniarzach, ale także dygnitarzach wspominał wczoraj Kowadło w ciemnym mieszkaniu Szczapy.
Wirski wiedział co nieco o osobach ze świeżo zasiedlanych domów na Latawcu - w rombie tworzonym przez Marszałkowską, aleję Wyzwolenia i plac Na Rozdrożu. Kamienice powstawały na oczach kapitana wraz z opiewaną w pieśniach i kronikach Marszałkowską Dzielnicą Mieszkaniową, „emdeemem". Nie miały fasad równie bogatych jak te przy placu Konstytucji, co było przecież zaletą. Artystyczny gust Wirskiego kształtowały przed wojną dokonania „Ładu", „Praesensu" i osobiście mu znanego Bohdana Pniewskiego. W tych nowych kamienicach, pełnych jednak ciemnych korytarzy i zakamarków, mieszkali uznani już artyści: pieśniarz Paulos Raptis, pisarz i scenarzysta Mularczyk, mistrz grafiki i plakatu Groniowski; byli też producenci filmów, Wirth i Hager, oraz - nieopodal na Nowowiejskiej - fotografik Styczyński. Tutaj też Wirski spotykał inżyniera Sigalina, który zaaferowany wracał z lustracji budowy MDM-u. Budowniczy stawał na dzikim boisku na tyłach Kasyna i zakreślał szeroki łuk ręką.
- Tędy pobiegnie miejska autostrada - mówił - zgodnie z planami z 1937 roku.
Za te plany inżynier gotów był sprzedać się samemu diabłu... A diabeł kusił, obiecywał:
- Na razie wykończymy mieszkaniówkę, potem szkołę na Latawcu, potem to...
Aby zachęcić budowniczego, diabeł zakasywał rękawy i sam kreślił plany nowej szkoły. Diabeł nazywał się Bierut i był prezydentem nowej Polski.
I dobrze, myślał Wirski, że Sigalin paktuje z diabłem; za jedno-dwa pokolenia nikt nie będzie już pamiętał, ani kto, ani dlaczego, zaś szkoły i autostrady pozostaną.

***

Kiedy Wirski, stojąc rano w bramie swojej kamienicy, zastanawiał się, czy obrać kierunek w prawo, w Klonową, czy też - jak niedawno - w lewo, w stronę Bagateli, dylemat rozstrzygnął niespodziewanie kapral Cegiełka. Z piskiem opon zajechał pobiedą na Flory od ulicy Bagatela i gwałtownie zahamował pod numerem trzy.
- Mamy go, obywatelu kapitanie! Mamy Michała Brochę! - zameldował posłaniec, ale jego twarz zdawała się mówić, że nie jest to jednak dobra nowina.
- Tak, kapralu? Gdzie go macie?
Twarz Cegiełki nie traciła niepokojącego wyrazu:
- Znaleźli go wczoraj wieczorem pod Pałacem Kultury...
- Pod Pałacem Kultury? Co to znaczy?
- Najprawdopodobniej wypadł z okna lub z rusztowania..
- Co Brocha robił na budowie Pałacu? Jak tam się dostał? Przecież to prawdziwa forteca! - pytania kapitana były czysto retoryczne. Podtrzymywały wątłą nadzieję, że nie zdarzyło się to najgorsze... - Więc co z nim?
Kapral zwiesił głowę. W końcu wydusił:
- Jest teraz u doktora Kierszmana. Na Dworkowej.
Wirski sprawiał wrażenie, że nie zrozumiał sensu komunikatu. Dopiero po dłuższej chwili, jakby już pogodzony z tym, co usłyszał, zaordynował:
- Jedźmy więc na Dworkową!
Cegiełka włączył sygnał i po chwili parkowali przed tajnym przybytkiem Thanatosa.
Inaczej niż w ostatnią niedzielę, doktor Kierszman nie był skłonny do wróżenia z jelit lub wątroby denatów. Równie daleko do żartów było kapitanowi, który przez krótką drogę na Dworkową zastanawiał się gorączkowo, co śmierć Michała Brochy znaczy dla jego śledztwa. Wpierw jednak należało się dowiedzieć, co to była za śmierć. I kto ją zadał.
- Naprawdę chcesz go obejrzeć? - upewniał się doktor. - Niewiele z niego zostało... Spadł z bardzo dużej wysokości. Może stu, a może dwustu metrów!
Podszedł do wózka przykrytego poplamionym prześcieradłem.
Jednak Kierszman ma jakiś przyodziewek dla swych „pacjentów", pomyślał Wirski. Zaraz później przymknął oczy, bo widok potrzaskanego i powykręcanego ciała nie był, w istocie, przyjemny. Zwłoki mężczyzny przyodziane były w coś, co niegdyś stanowić mogło niebieski garnitur - teraz ubiór równie żałosny jak one same. Wirski zanotował jeszcze, że prawa stopa denata obuta była w mocno znoszony, czarny półbut, lewa jedynie w brązową, pocerowaną skarpetkę.
- W istocie, niewiele! Skąd jednak wiadomo, że to on, Michał Brocha, za życia student Wydziału Polonistyki?
Ramiona doktora Kierszmana uniosły się i opadły. Miało to znaczyć: a skąd ja mogę wiedzieć, kim był denat? Identyfikacja zmarłych to nie moja robota! Potem jednak oświadczył pojednawczo:
- Moim zadaniem jest dostarczyć dane, dzięki którym ktoś inny dokona identyfikacji. Spójrz na tego tutaj: twarz niemal w stu procentach zmasakrowana, prawie nie widać oczu i nosa, czaszkę ma złamaną i tak dalej. A jednak zasadnicze cechy jego wyglądu, poczynając od kształtu głowy, na kolorze oczu kończąc, można z dużym prawdopodobieństwem odtworzyć. To tylko kwestia czasu - trzeba wykonać trochę zdjęć, modeli, analiz. W ostatecznym rozrachunku sprawa pieniędzy - westchnął.
- Powiedziałbym, że to sprawa politycznej woli i takiej też decyzji. Jest wola - są pieniądze.
- À propos tego ostatniego, to znaczy polityki, kapitanie. Pokażę ci dokumenty, dokumenty ostatniej drogi tego nieszczęśnika - odwrócił się i poszedł do kantorku. - Mamy tu raport spisany przez patrol milicyjny: „w dniu czternastego kwietnia be-er o godzinie dwudziestej trzydzieści władze administracyjne Pałacu Kultury i Nauki w budowie powiadomiły tutejszą komendę o niezidentyfikowanych zwłokach... odnalezionych o godzinie dziewiętnastej piętnaście na dachu nad głównym wejściem do Pałacu". I tak dalej, i tak dalej, kapitanie, rutynowy raport do twojego wglądu. Jak na pewno wiesz, pełną jurysdykcję na terenie budowy posiadają Rosjanie. My strzeżemy ogrodzenia, ale o wszystkim, co się dzieje wewnątrz placu, decyduje NKWD.
- Słyszałem o tym i dlatego zdziwiłem się, że tak łatwo oddali nam tego trupa.
- Najwyraźniej umyli ręce, kiedy spostrzegli, że to nie ich nieboszczyk. Tak więc czytamy w milicyjnym w raporcie, co następuje: „mężczyzna, lat dwadzieścia - dwadzieścia pięć. Blondyn, średniego wzrostu. Śmierć nastąpiła około godziny dziewiętnastej, najprawdopodobniej wskutek upadku z dużej wysokości, na przykład z okna lub balkonu obiektu, pod którym znajdowało się ciało. Przy zmarłym w kieszeni marynarki znaleziono legitymację ZMP na nazwisko Michał Brocha. Oprócz niej kartę Biblioteki Uniwersyteckiej, numer taki a taki, również wystawioną na nazwisko Brocha. A także kartkę na obiady w stołówce studenckiej numer..."
- Wystarczy, doktorze! Przyjmijmy - choć tylko warunkowo - że to rzeczywiście Michał Brocha. Jakiś list pożegnalny? Coś, co miałoby związek z naszym śledztwem?
- Niczego podobnego nie znaleziono.
- Gdyby był list, pomyślelibyśmy, że to zabójstwo upozorowane na akt samobójczy. A tak - na dwoje babka wróżyła. Jak w przypadku śmierci Szczapy - zauważył kapitan. - Domyślam się także, że nie znalazłeś w jego krwi śladów trucizny, narkotyków lub alkoholu?
- Alkohol akurat tak. Był na niezłej bani, jak skakał albo go wyrzucono. Prawie trzy promile. Czy rzeczywiście, kapitanie, pił tak dużo? Czy raczej ktoś zadbał, aby na czas podniebnej podróży nie widział i nie rozumiał zbyt wiele?
- Pierwsza z możliwości raczej wykluczona. Druga natomiast więcej niż prawdopodobna! - potwierdził kapitan. - Ale też niewiele mogę o nim powiedzieć. Nie wiem, jakim był człowiekiem, jakie miał przyzwyczajenia, słabości. Obok tajemniczej dziewczyny, wspomnianej przez świadka, stał się głównym podejrzanym w sprawie Szczapy. Bezpieka polowała na niego od ostatniej niedzieli; rozesłała za nim listy gończe. Ja też go szukałem; sądziłem, że wyjechał do Wrocławia na zjazd młodych literatów. Wszystko na próżno. Zacząłem się obawiać, że owe starania bezpieczeństwa, ciągle bezowocne, to zasłona dymna. Młody człowiek mógł wiedzieć coś na temat Szczapy oraz jego śmierci. Może dlatego ukrywał się przed obławą, a może po prostu już od niedzieli znajdował się w rękach bezpieki... Lub inaczej jeszcze: został schwytany i zamordowany...
- Tsss... kapitanie! Za wiele tych hipotez! Za wiele oskarżeń!
Choć Wirski świadomie nie wymienił żadnych nazwisk, w tym nazwiska Bożenki, zrozumiał, że się zagalopował. Pierwszy raz od chwili podjęcia śledztwa poniosły go emocje. Przyjazny mu, wypróbowany w trudnych chwilach Kierszman ostrzegał. Poszedł za tą radą i zmienił temat:
- Zastanawiam się, doktorze, jakim sposobem dostał się na plac budowy? To najlepiej strzeżone miejsce w Polsce.
- Zapewne tak. Weź jednak pod uwagę, że również najbardziej ruchliwe. Pracują tam tysiące ludzi. Jeśli już przedostaniesz się za ogrodzony teren, możesz łatwo zgubić się w tłumie zarówno robotników, jak i nadzorujących ich inżynierów, urzędników, bezpieczniaków i Bóg raczy wiedzieć, kogo jeszcze!
- Mówisz tak, jakbyś tam był.
- Bo byłem i to aż trzy razy. Wzywano mnie do oceny śmiertelnych wypadków, które miały tam miejsce.
W istocie, szeptano w Warszawie o robotnikach radzieckich i polskich, którzy zginąć mieli zasypani ziemią, przywaleni elementami konstrukcji lub - tak jak Brocha - poszybowali z pnących się do nieba dźwigów i rusztowań. Opowiadano również o więźniach zabetonowanych żywcem w fundamentach wieżowca, o pracownikach skazywanych na Sybir za najdrobniejsze choćby uchybienia. Kierszman dementował teraz te plotki, informując Wirskiego, że jak dotąd budowa pałacu pochłonęła kilkanaście ofiar, przy czym niektóre zgony miały charakter naturalny. Mówił, że zmarli Rosjanie zostali pochowani na warszawskim cmentarzu prawosławnym; po cichu, skromnie, ale godnie. Wirski słuchał, potakiwał w milczeniu, jednak doktor miał wrażenie, że nie do końca daje mu wiarę.
Kierszman uznał za stosowne, aby zamknąć na tym temat. Teraz on zmienił raptownie przedmiot rozmowy.
- Co jak co, ale nie zazdroszczę ci, Ryszardzie, tego dochodzenia. Zwłaszcza dziś, po śmierci tego młodego człowieka.
- Śmierć Brochy - jeśli to jego szczątki leżą tu przed nami - pokazuje, jak poważna jest „sprawa towarzysza Szczapy" - odezwał się oficer. - Ale też, mam taką nadzieję, przybliża nas do rozwiązania zagadki. Weź, doktorze, choćby taką okoliczność: od podanej tu godziny znalezienia ciała, godziny dziewiętnastej minut...
- Która jest również przybliżoną godziną śmierci - przypomniał Kierszman.
- Od dziewiętnastej z minutami, do chwili kiedy kapral Cegiełka dowiedział się dziś w komendzie - przypadkiem - o znalezieniu ciała Brochy, minęło ponad dwanaście godzin. A gdyby nie czujność Cegiełki, upłynęłaby jeszcze doba lub nawet dwie, zanim prowadzący śledztwo, stojący tu przed tobą Ryszard Maria Wirski, dowiedziałby się o zdarzeniu. I o czym mogło by to świadczyć, doktorze?
Doktor spochmurniał jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle możliwe. Równie dobrze jak kapitan domyślał się, co, a właściwie kto, mógł stać za tą opieszałością w informowaniu śledczego.
- Nikogo, Ryszardzie, nie złapałeś w tej sprawie za rękę.
- Ale też, na szczęście, nie trzeba nikogo nakrywać na gorącym uczynku. Ta sprawa ma, i do końca będzie miała, charakter poszlakowy!
Ostatnie zdanie zabrzmiało tak dwuznacznie, że Kierszman spojrzał z niepokojem na Wirskiego:
- Chyba nie zamierzasz popełnić jakiegoś głupstwa, kapitanie!
Wirski uśmiechnął się tajemniczo.
- Dowiesz się w stosownym momencie. Na pewno nie będzie to żadne głupstwo! Teraz zaś pojadę pod Pałac Kultury i Nauki. Zapytam więc tylko tak, na wszelki wypadek: czy masz coś jeszcze dla mnie?
- Oczywiście, że mam! - Zniknął po raz wtóry w kantorku, z którego powrócił z butelką jarzębiaku. Nie było czasu na znalezienie szklanek, toteż wypili po dużym łyku wprost z butelki.

Morderstwo w alei Róż
Tadeusz Cegielski
Wydawnictwo WAB
Premiera: 1 września 2010
Liczba stron: 416 

[przeczytaj recenzję ]

/mat.wyd./