Wiktoria Płatowa, Rytuał ostatniej nocy

Waria: prostytutka i detektyw amator

Bohaterką powieści jest dziewczyna imieniem Waria, która pracuje w agencji towarzyskiej. Pewnego ranka stwierdza, że jej klient Olew, z którym spędziła noc w luksusowym hotelu, leży martwy, z zabytkowym nożem wbitym w pierś. Jej ostatnie zlecenie od początku wydawało się jej podejrzane. By uwieść Olewa, światowej sławy wiolonczelistę, który przybył na tournée do Petersburga, musiała ucharakteryzować się na jego zmarłą żonę. Plan okazał się łatwy do zrealizowania - muzyk, zahipnotyzowany pojawieniem się tajemniczej kobiety, proponuje jej wspólny wieczór. Tak rozpoczyna się krótka znajomość, która kończy się tragicznego poranka.
Waria ucieka z hotelu i jedzie do swojego zleceniodawcy. Ten jednak również nie żyje. Dziewczyna staje się główną podejrzaną i musi się ukrywać. Jedyne, co jej przychodzi do głowy, to podjęcie śledztwa na własną rękę i odnalezienie prawdziwych zabójców. Zmieniając kolejne kryjówki, stopniowo odkrywa tajemnice Olewa i ludzi z nim związanych.

Wiktoria Płatowa – pseudonim literacki Wiktorii Jewgieniewny Sołomatinej, pisarki z Sankt Petersburga. Na początku lat 90-tych ukończyła wydział pisania scenariuszy Wszechzwiązkowego Państwowego Instytutu Filmowego, jednak z powodu zapaści rodzimej kinematografii jej zawód okazał się mało przydatny. W ciągu pięciu lat udało się zrealizować tylko dwa scenariusze do filmów dokumentalnych. Sytuacja zmieniła się po spotkaniu z przyjaciółmi z instytutu, którzy namówili ją do napisania powieści kryminalnej i spróbowania szczęścia w jakimś wydawnictwie.

W ciągu czterech miesięcy powstał rękopis pierwszej powieści, którą udało się zainteresować duże rosyjskie wydawnictwo EKSMO. Tak rozpoczęła się literacka kariera popularnej autorki, która zdobyła uznanie w Rosji i w kilku krajach europejskich. Parę lat współpracy z wydawnictwem EKSMO zaowocowało 11 powieściami. Na motywach dwóch swoich opowiadań Płatowa napisała scenariusze do seriali telewizyjnych. Z początkiem roku 2002 podjęła współpracę z wydawnictwem Astriel. Rozstanie z EKSMO zakończyło się skandalem i procesem sądowym o naruszenie praw autorskich, po tym jak EKSMO wypuściło na rynek jedną z jej książek bez umowy oraz książkę innego autora sygnowaną nazwiskiem Płatowej.

Pisarkę cechuje charakterystyczny styl, ceniony przez krytyków i niepowtarzalny. Jej książki dawno wyszły poza schemat tradycyjnych kryminałów czy thrillerów i stały się czymś więcej – wspaniałą prozą przekraczającą granicę realizmu.

 

Rytuał ostatniej nocy
Wiktoria Płatowa
Videograf II
Premiera: 1 lipca 2009
Ilość stron: 424
 

Fragment książki:


Cholera jasna!

Teraz już dokładnie wiem, gdzie byłam w czasie, gdy Staruszek Bóg rozdawał inteligencję: w kolejce obok, po francuski strój kąpielowy. Po zakupie stroju obłowiłam się zimowymi butami i kożuchem z guzikami z kości – niestandardowy wyrób, renesans sztuki rzemieślniczej. Jakuccy rzeźbiarze w kłach morsów mogą się schować w tych swoich jarangach... Potem zjadłam kanapkę z łososiem i wróciłam do Boga – po ten nieszczęsny olej do głowy.

Ale, jak się łatwo domyślić, dla mnie już nie wystarczyło. Podobnie jak i dla kilku innych osób, cierpiących na zespół Gansera , bradyphrenię czy też oligofrenię w zaawansowanym stadium debilizmu...

Diagnoza mojego stanu okazała się najcięższa – inaczej bowiem ja, Warwara Sulejmienowa, nie stałabym tu teraz, w hotelowym pokoju dla VIP-ów, boso, w samym bikini z koronką w kwiatki kiepsko udające zwiędłe hiacynty – i... cholera jasna! z zakrwawionym nożem w ręce!

* * *

A wszystko zaczęło się zupełnie zwyczajnie – w naszym (moim i Stasa) zuchwałym stylu. Najpierw usłyszałam umówiony sygnał telefoniczny („zajrzyj do mnie na chwilę, skarbie”), później nastąpiła defilada po korytarzu z kilkoma cieniutkimi teczkami („dla zmyły”) i obrót klucza w zamku. Na powitanie Stas pocałował mnie tylko w policzek, a nie, jak zazwyczaj, bardziej „osobiście” – co najmniej w dekolt. Zrozumiałam od razu: jest robota.

– Jest robota – mruknął Stas, z trudem odrywając ode mnie lubieżny wzrok.

– Kto tym razem? – wykorzystując swoją służbową pozycję, usadowiłam się na stole, bardziej przypominającym teren seksualnych bitew. Stas nawet teraz, po upływie tylu lat, nie zapominał o swojej burzliwej alfonsowskiej przeszłości.

– Widziałaś afisze? – bez żadnych wstępów przeszedł do interesów. – Porozwieszali po całym Newskim Prospiekcie. Wczoraj, przejeżdżając miejscowym Bulwarem Zachodzącego Słońca, byłam co prawda w stanie lekkiego upojenia alkoholowego, zdołałam jednak zauważyć jeden transparent – „Zespół Pieśni i Tańca »Żok«, Republika Mołdawia”. Na to wspomnienie z miejsca straciłam dobry humor.

– Wiesz, jakie mam zasady, Stas. Jestem przeciwna braniu udziału w seksie grupowym – powiedziałam dobitnie i po chwili milczenia dodałam: A już tym bardziej z mołdawskimi szumowinami.

– Głupolu – Stas protekcjonalnie poklepał mnie po kolanie, odzianym w piękne kabaretki – nikt nie wymaga od ciebie aż takiego poświęcenia. Chodzi mi o jednego faceta – Olewa Kiwi. Olew Kiwi. Nie brzmi ani odrobinę lepiej od jakiegoś tam Hunnara Kuusika albo Jychu Rebane... Niedające się wyrazić prostymi słowami, przeciągłe, bezsensowne estońskie zestawienie liter.

Skrzywiłam się, jakby mnie rozbolał ząb. Zresztą, tak właśnie się poczułam. Estonia jest bowiem dla mnie przewlekłą próchnicą, opryszczką, syfilisem – lista jest długa. Zaś na samym jej końcu znajduje się wrzód na dupie. Zwyczajne dzieciństwo na ulicy Pae, zwyczajna młodość na ulicy Vene. Następnie niezwyczajny miniburdel w Iasmyae, funkcjonujący pod płaszczykiem amatorskiego klubu golfowego. Trzeba przyznać, że nieźle wbijali piłeczki do dołków wszyscy ci chwilowi handlarze kolorowego
złomu i niszczyciele tajgi z Igarki. Tam właśnie poznałam Stasa. Tam też, niedaleko Iasmyae, w tallińskim ogrodzie zoologicznym, mój młodszy brat Dimas sprzątał małpie odchody. W zeszłym roku powinien był awansować i zacząć sprzątać odchody po słoniach, jednak odmówiono mu tej niezwykle prestiżowej i dobrze płatnej fuchy z powodu oblania kolejnego egzaminu z języka estońskiego.

Precz z przeklętą dyskryminacją! Precz z przeklętym apartheidem! W Estonii nawet kupy słoni padają na ziemię z wyjątkowym akcentem... A tutaj nagle, proszę, mam zabawiać jakiegoś Olewa Kiwi. Tere-tere, vana kere!

– Nie da rady – zdjęłam rękę Stasa ze swojego kolana. – Wiesz przecież, jakie mam zasady...

– Wsadź je sobie w tyłek – odparował Stas. – Olew Kiwi to wielka sława. Będzie w Sankt Petersburgu za tydzień na występach gościnnych. I to właśnie on jest mi potrzebny. Ze wszystkich estońskich znakomitości znałam tylko Annie Raamat, gwiazdę amatorskich filmów porno. Dlatego też postanowiłam się upewnić: – A dzięki czemu jest taki sławny, ten twój Kiwi? Naparza na perkusji w grupie „Rolling Stones”? Czy robi u George’a Michaela, nie daj Boże, w chórkach?

– Jest wiolonczelistą – Stas ponownie zaczął głaskać moje kolano. – Wiesz, jak wygląda wiolonczela?

– Nie bardzo.

– Jak skrzypce, tylko trochę większe.

– Skrzypce, tylko trochę większe, to kontrabas – zauważyłam rozsądnie.

– A skoro nie możesz przeżyć bez tego wirtuoza, to poproś o pomoc Kaje. Do tej roboty będzie najlepsza.

Kaje, nasza wspólna przyjaciółka ze zdeprawowanego nadmorskiego miasta Piarnu, już od blisko roku mieszka w Petersburgu. Do tego w swoim czasie ukończyła szkołę muzyczną, klasę cymbałów.

– Porażka – Stas pogardliwie wysunął dolną wargę. – Ta idiotka niż tego, ni z owego postanowiła zajść w ciążę. A poza tym, nie pamiętasz, jaką ma gębę? Wygląda zupełnie jak Cyganka, tylko bębenka jej brakuje.

– A ja?

– A ty – no cóż, twoja twarz jest właśnie taka, jakiej potrzebuję. Prawdziwa z ciebie walkiria, więc nie domagaj się już komplementów.

Jeśli nawet byłam walkirią, to wyraźnie umęczoną lotem. Niedawno stuknęło mi dwadzieścia sześć lat – z czego ostatnie siedem spędziłam w gotowości bojowej przy męskich rozporkach z paroma krótkimi wypadami: do Grecji, Turcji i miejscowości Piestrawka w guberni samarskiej.

– Może wyprawisz mnie już na emeryturę, Stasik, co? – zapytałam z beznadzieją w głosie.

– Oczywiście, że wyprawię – po raz kolejny skłamał uroczyście i wtulił się twarzą w moje kolana. – A nawet więcej. Zrobię cię starszym menedżerem. Tylko najpierw pomóż mi z Olewem Kiwi. Olew Kiwi – i to wszystko. Koniec. Basta. Finito.

– No dobrze – poddałam się, jak zwykle zresztą. – Co mam zrobić?

Głupie pytanie, przecież doskonale wiedziałam, co mam zrobić. To, co przeważnie robią panienki do towarzystwa: miła pogawędka przy kolacji, obmacywanie nóg pod stołem, lekki petting w samochodzie, głęboki francuski pocałunek w windzie pomiędzy piętrami... Reszta zależy od stopnia upojenia alkoholowego oraz zboczenia seksualnego klienta.

Stas wyjął z kieszeni plik dolarów i niedbale rzucił je w moją stronę.

– Najpierw zajmiesz się swoją garderobą.

Zabrzmiało to jak obraza. Co jak co, ale ciuchy zawsze miałam niezłe. Z najlepszej półki, specjalnie dla mnie. Chociaż...

– Potrzebuję czegoś wyjątkowego? – zważyłam w ręku kasę, którą wręczył mi Stas: w zupełności wystarczyłoby jej nie tylko na wspaniały peniuar, ale i na skromną sukienkę od zabójczego Versace, którą upatrzyłam sobie w butiku na ulicy Odlewniczej – wyzywająca, pikantna, zniewalająca linia bioder.

Stas nie raczył odpowiedzieć. Zamiast tego zaczął szperać w szufladzie biurka.

– Nie wiem, ile strun ma wiolonczela. Czy to jakiś problem? – przypomniałam o swoim istnieniu.

– Przeczytasz sobie w Słowniku muzycznym – odparł Stas i rzucił na stół zdjęcie. – A tymczasem spójrz na to.

„Ciekawe. Od kiedy Stas trzyma w swoim haremie niepozorne szatynki?” – pomyślałam. Z fotografii spoglądała bowiem na mnie właśnie taka kobieta: samotna róża w ręku, zaniedbane włosy, ścięte na niesfornego „pazia” à la Mireille Mathieu. Do tego brwi sterczące we wszystkie strony, rozbiegane oczy i usta pozbawione nawet cienia pomadki – zbyt ciemne jak na szatynkę. Tak, słowo „zbyt” bardzo do niej pasowało. Była „zbyt” prosta.

– A co to za pindzia?

– Nie mówi się źle o zmarłych – pouczył mnie Stas.

– No to co to za świętej pamięci pindzia? – poprawiłam się posłusznie.

– To żona Olewa Kiwi. Zginęła w zeszłym roku w niewyjaśnionych okolicznościach. Ale to jest sprawa drugorzędna. Twoje główne zadanie: w ciągu tygodnia stać się choć w niewielkim stopniu podobną do niej.

Jeszcze raz – tym razem wnikliwiej – przyjrzałam się ciemnym niczym noc ustom zmarłej pani Kiwi. Następnie przeniosłam spojrzenie na pieniądze.

– Trochę mało, mój drogi. Trzeba by z tysiączek dorzucić... A poza tym tydzień to zdecydowanie za mało, żeby doprowadzić się do takiego koszmarnego stanu.

– Jeśli chodzi o „dorzucenie”... to nie jesteśmy na targu, moja ślicznotko. Musisz się zadowolić tym, co ci daję. Weź zdjęcie, będzie ci łatwiej się do niej upodobnić.

– Jak miała na imię... hmm... zmarła?

– A po co ci to? – zdziwił się Stas.

– No... sam przecież powiedziałeś, że mam się do niej upodobnić. Mogłabym przedstawiać się jej imieniem i...

– To już przesada. Intelektualiści tego nie lubią. Pamiętaj, co za dużo, to niezdrowo.

– A co ty mi tu z intelektualistami wyjeżdżasz?! – byłam bardzo dumna, że nawet nie zacięłam się na tak trudnym słowie.
– Olew Kiwi to intelektualista pierwszej wody! – Stas podniósł palec do góry. – Masz tydzień. Przygotuj się. W piątek sprawdzę cię osobiście.

Zgodziłam się bez dalszego sprzeciwu, wycofałam się w kierunku drzwi i pchnęłam je biodrem. Jest się nad czym zastanowić. Najpierw jednak sprawię sobie sukienkę od Versace w butiku na Odlewniczej. Należy mi się...

Po powrocie do biura z włoskim trofeum pod pachą, spędziłam resztę dnia na uciążliwych rozmyślaniach. Po pierwsze, w tym tygodniu trzeba ędzie zrezygnować z usług masażystki – Lenki (w środę) i manikiurzystki – Swietki (w czwartek), opuścić wizytę w solarium, na siłowni  dwa zajęcia z fitnessu. Po drugie, (o, kurat! ) trzeba odłożyć na lepsze czasy peeling, żel i wszelkie kremy przeciwzmarszczkowe. Nie wspominając już o wodoodpornym tuszu, nowiutkich cieniach ani angielskim pudrze o cudownym odcieniu...

Kurat-kurat-kurat! Precz z przeklętymi intelektualistami z wiolonczelą pod pachą! I z tymi ich zmarłymi zaniedbanymi muzami! Po raz kolejny spojrzałam na zdjęcie, które dał mi Stas: „Ałła. Kronsztad. Marcowe refleksy słoneczne”. I data, na którą nawet
nie zwróciłam uwagi.Ciekawe, co to takiego te „Marcowe refleksy słoneczne” – nazwa cieszącego się powodzeniem miniburdelu, czy też próby poetyckie wiolonczelisty? W każdym razie udało mi się dostrzec w tej czerwonookiej Ałłie coś poza jej odpychającym wyglądem: była Rosjanką (Oj, Olewie Kiwi, Olewie Kiwi, gdzie miała oczy twoja porządna estońska rodzina?!). No i najwyraźniej, gdy tylko pozbyła się męża, zaraz pędziła do Kronsztadu.

Dlaczego Stas tak się upiera, żebym upodobniła się do zmarłej? Nie jestem, oczywiście, przesądna, ale mimo wszystko, mimo wszystko...

Wyszłam z biura o równej piątej, okiełznałam swoje ledwie zipiące auto i, zatrzymując się na każdym czerwonym świetle, rozmyślałam o Stasie i jego dziwnym zadaniu. Nie, grzechem byłoby obrażanie się na Stasa. Przecież to właśnie on – Stas, Stasik, Stanisław Driemow – wyciągnął mnie z prawdziwego nacjonalistycznego bagna z Tallina. Umył, doprowadził do ładu, ubrał i zatrudnił w branży. A przed miesiącem kupił mi nawet jednopokojowe mieszkanie w dzielnicy sypialnej. Za wysługę
lat i dobre wyniki w pracy.

I tak już cztery petersburskie lata kręcę się przy mężczyznach, jak kucharka przy garach. Tylko po co jemu – szefowi agencji, która organizuje koncerty dobrze sprzedającym się zagranicznym wykonawcom zamierzchłego gatunku rock-n-roll’a – po co mu ten niezmanierowany wiolonczelista? Przecież to jest zupełnie inny kierunek w sztuce muzycznej. W poniedziałek dowiedziałam się, ile strun ma wiolonczela. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu okazało się, że ma je cztery. Niezbyt dużo, ale w porównaniu z bałałajką postęp jest widoczny. A we wtorek udałam się do Nadii, do salonu fryzjerskiego „Oleńka”.

Moja nadplanowa wizyta zaskoczyła Nadię, a prośba, aby włosy, które zapuszczałam i pielęgnowałam już od dwóch lat, obciąć na pazia w stylu retro, ostatecznie ją dobiła.

– Pogięło cię, moja droga – mamrotała. – Żeby niszczyć takie włosy... Nie jestem w stanie tego zrobić...

Wyzywająco pomachałam jej przed nosem jasnozielonym pięćdziesięciodolarowym banknotem i powiedziałam przymilnie:

– Nie gniewaj się na mnie za ten mój kaprys.

Pięć minut zajęło jej przypomnienie sobie tej unikatowej fryzury. A potem, niczym drapieżca, zaczęła ciachać nożycami przy moim uchu.

– Moim zdaniem to zboczeniec – mimowolna skłonność do paradoksalnych wypowiedzi była typową cechą mojej ulubionej fryzjerki.

– Kto?

– Ten młot, który zmusił cię do ścięcia włosów.

Westchnęłam. Całkowicie się z nią zgadzałam. Z tym, że zboczeniec nie był osamotniony. To było całe stado zboczeńców: rzępolących na wiolonczeli, rzucających marcowe refleksy słoneczne i wpychających mi do ust dolary – tylko po to, żeby przeistoczenie z pięknej kobiety w potwora wypadło jak najkorzystniej.

Po upływie półgodziny fryzura była gotowa. Obejrzałam dokładnie jej dzieło. Ponieważ przyzwyczaiłam się ściśle wypełniać wszystkie wytyczne Stasa, musiałam skrytykować swój nowy image.

– Tak nie przejdzie – wydałam werdykt.

– Jak to nie przejdzie? – twarz Nadii pokryła się czerwonymi wypiekami. Była mistrzynią w swoim fachu i ostatnią w życiu uwagę otrzymała pewnie jeszcze w szkole, za nieobecność na lekcji wf.

– Za ładnie.

– Ciebie naprawdę porąbało – Nadia coraz bardziej utwierdzała się w swoim przekonaniu. – Co to znaczy „za ładnie”?

– To co znaczy. Ta fryzura... – pstryknęłam palcami, dobierając odpowiednie wyrażenie – ...ta fryzura powinna być bardziej niedbała. No, tak, jakbym strzygła się nie u ciebie, a w jakimś podrzędnym Rejonowym Domu Pomocy. I do tego za darmo. Kumasz?

Nadia dąsała się jeszcze przez chwilę, a następnie ponownie zabrała się do pracy.

– Jesteś walnięta, Warka – lamentowała, z zapałem wyrywając całe garście włosów z mojej męczeńskiej głowy. – A jeśli przyjąć, że nigdy nie pracowałam w podrzędnym Rejonowym Domu Pomocy...

Druga próba okazała się bardziej udana i już prawie zupełnie upodobniłam się do ideału przedstawionego na zdjęciu.

– Ohyda – Nadia pociągnęła nosem.

Ja natomiast z zadowoleniem się uśmiechnęłam.

– Wspaniale. Teraz trzeba je tylko ufarbować. Muszę wyjść od ciebie jako taka swojska szatynka z oklapniętymi włosami. Zapłacę podwójnie, więc nie marudź, tylko puść wodze fantazji...

Salon „Oleńka” opuściłam w pełnej konspiracji: okulary słoneczne na pół gęby i chustka na głowie. Wzięłam ją tylko na wszelki wypadek i, jak się okazało, dobrze zrobiłam. Żeby mnie tak teraz zobaczył Leszyk Bogomoł, mój ostatni wielbiciel, a zarazem najhojniejszy ze wszystkich klientów, których naraił mi Stas. Co za szczęście, że Leszyk odsiaduje wyrok w petersburskim Alcatraz i nie sądzę, żeby w najbliższej przyszłości odzyskał wolność. Teraz pozostało już tylko odpowiednie ubranie. Dziwaczna krwistoczerwona suknia z krótkimi rękawami i nazbyt rzucającymi się w oczy falbanami. Pewnie za życia mocno uciskała nieboszczkę w piersiach. Żadnych podobnych do uwiecznionych na fotografii elementów obrzydliwej garderoby Ałły nie miałam we własnej szafie, a sklepy z tanią odzieżą okazały się kompletnie bezużyteczne. Resztę tygodnia spędziłam więc na wizytach u krawcowych. Kosztowało mnie to kilka siwych włosów, ale najważniejsze, że do piątku byłam już w posiadaniu czerwonej sukmany. Na Stasie parcianka zrobiła niewiarygodne wrażenie. Podobnie zresztą, jak idiotyczny „paź”, do którego nie mogłam się w żaden sposób przyzwyczaić.

– Świetnie – zaczął biegać po gabinecie, zacierając ręce. – Po prostu genialnie, moja ty gołąbeczko! Nawet nie przypuszczałem, że aż tak... Jesteś w te klocki coraz lepsza. Od następnego kwartału musisz dostać podwyżkę.

– Skąd wiesz, że jestem coraz lepsza? – zdziwiłam się. – O ile pamiętam, nie spaliśmy ze sobą.

– Nic się przede mną nie ukryje – wyszczerzył się Stas. – A teraz porozmawiajmy o naszej robocie.

Otworzyłam notes i przygotowałam się do pisania.

– Przylatuje jutro z Wiednia.

– Jakim rejsem?

– To nieważne.

– To nie mam go odebrać z lotniska?

– Broń Boże!

Ciekawe, zwykły scenariusz bierze w łeb.

– Czekaj, czekaj, bo nie rozumiem... Nie załatwiasz mu występów gościnnych?

Stas podszedł do mnie i leciutko postukał palcami po moim zachwycająco nieskazitelnym czole.

– Nie dopuszczą mnie do niego na kilometr. To jest przecież zupełnie inny poziom.

– W takim razie po jaką cholerę...

Poczułam, jakby wbijano mi nóż w plecy. Dla mnie to najbardziej perfidna ze zdrad. Czy warto było tak się zeszpecić? Jedynie dla chwilowej zachcianki szefa? Przypomniałam sobie odbicie w lustrze, które widziałam dziś rano we własnym przedpokoju i zaczęłam płakać. Stas wytarł mi nos rękawem.

– Nie rycz, tylko posłuchaj uważnie. To nie jest zwyczajna... sprawa. To jest moja osobista prośba.

– To jakiś przekręt.

– Zachowaj swoje wnioski dla siebie. I daj mi dokończyć, do jasnej cholery! Będzie miał konferencję prasową od razu po przyjeździe, już na lotnisku. Potem jeszcze jedną, a wieczorem – koncert solowy w Wielkiej Sali Filharmonii. Masz – Stas podał mi bilet. – Idź tam i pokrzep się duchowo.

Filharmonia, brrr... Już sama nazwa działa na mnie jak najlepszy środek nasenny.

– Ale wiesz, Stas, czasem zdarza mi się uciąć komara i chrapać jak lokomotywa. Myślę, że wielbicielom Czajkowskiego i jemu podobnych to się nie spodoba.

Stas miał głęboko gdzieś wszystkie moje wątpliwości.

– Kiwi zatrzyma się w hotelu gościnnym na Kriestowce, powinnaś go kojarzyć. Pewnie, że kojarzę! Dwupiętrowy hotel. W niemieckim stylu. Tylko dla bogaczy.

– I co, mam tam stanąć przy wejściu z chlebem i solą? Jeśli tak, to trzeba będzie dokupić odpowiednie odzienie i kokosznik na głowę, mój Stasiku.

– Masz spędzić z nim noc w tym hotelu.

– A on o tym wie? – zapytałam.

– Jeszcze nie – Stas wyróżniał się anielską cierpliwością i taką samą wiarą w cuda. – Ale zrobisz wszystko, co w twej mocy, żeby wskoczyć mu do łóżka.

Z moim obecnym ekwipunkiem szanse na łóżkowe ekscesy w pokoju hotelowym słynnego wiolonczelisty są równe zeru. Usiłowałam wbić to Stasowi do jego napalonej łepetyny, ale nawet nie chciał mnie słuchać.

– Wieczorem je kolację w „Europie”, już ci zamówiłem stolik. Nie zachowuj się zbyt wyzywająco. Żadnych zaczepnych spojrzeń. A jak już się do ciebie dosiądzie, lepiej słuchaj, a nie gadaj. Bo jeszcze palniesz jakieś głupstwo. Już ja dobrze cię znam. Nogi trzymaj razem i nie oblizuj warg. Zachowuj się porządnie. No i w ogóle... staraj się odpowiednio wcielić w rolę.

– Czyją? – zapytałam, choć doskonale znałam odpowiedź: kretyńskiej baby z amatorskiej fotografii z Kronsztadu. – Myślisz, że chwyci przynętę?

– Może być różnie – Stas wyciągnął z kieszeni pierścionek z kamieniemi uroczyście włożył mi go na palec.

– A to co znowu?

– To – od firmy. Za wieloletnią nienaganną pracę. Jeśli cię... jeśli cię ktokolwiek zapyta, skąd go masz, powiesz, że to prezent od matki. Pamiątka rodzinna. Dostałaś w spadku i takie tam.

– Aleś dowalił, Stas! Moja biedna mama przez całe swoje życie nawet marnej paczki podpasek nie dała mi w prezencie. – Nieważne. Jeśli... jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, pojutrze poznasz nas ze sobą. Przy obiedzie. Obiad będzie również w „Europie”. O trzeciej. Pojawię się tam znienacka i nas sobie przedstawisz. Przypadkiem... że niby to spotkałaś starego znajomego i czy nie ma nic przeciwko, żebym się dosiadł do waszego stolika. Zresztą, sama dobrze wiesz, jak to się robi.

– Pewnie, że wiem. Ale, zdaje mi się, że coś kręcisz. Nie chciałabym, żeby moje wdzięki tak się marnowały.

– Od kiedy to? – Stas władczo złapał mnie za pierś. – Noo... Nie myśl zbyt intensywnie, moja droga, bo od tego robią się zmarszczki na czole.

To prawda. Idź się gonić, Stas. Ty i te twoje głupie tajemnice.

Wzięłam się w garść i zapytałam rzeczowo:

– A co z upodobaniami seksualnymi?

– Moimi? – zdumiał się Stas. – Jeszcze tego nie wiesz? Po tylu latach?

– Nie twoimi, idioto. Chodzi mi o tego twojego przeklętego eesti guy .

– Nie mam pojęcia. Ale nie sądzę, żeby był szczególnie wybredny. Chyba że zapragnie smyczy podczas uniesień miłosnych.
Coraz trudniej było mi się z nim dogadać. Zmieniłam zatem temat na znacznie przyjemniejszy, przynajmniej dla mnie.

– A honorarium?

– Honorarium otrzymasz, jak napiję się z klientem kawy. Nie martw się, przecież do tej pory nigdy cię nie oszukałem, maleńka... Zaczynamy o dziewiętnastej zero zero. Powodzenia.

Byłam już przy drzwiach, gdy Stas mnie dogonił.

– Liczę na ciebie, kochanie. I jeszcze jedno: zetrzyj sobie lakier z paznokci.

* * *

Już w pobliżu metra spotkałam ludzi poszukujących biletów na Olewa Kiwi. Wszędzie były okropne tłumy i przez to udało mi się zaparkować dopiero trzy przecznice od całej tej filharmonijnej jatki. Cholerna sukienka pasowała mi równie dobrze, jak futrzany kożuch tubylcowi z Wybrzeża Kości Słoniowej, a jakby na dopełnienie wszystkich nieszczęść złamałam sobie paznokieć...

Nie napawało to optymizmem przed słuchaniem I suity G-dur na wiolonczelę solo. Jan Sebastian Bach. Dalej, jeśli wierzyć programowi, powinien być Brahms, Schubert i Artur Rubinstein z fantazją „Demon”, ale już samego Bacha wystarczyłoby mi z nawiązką. Również rząd, który mi się trafił, zupełnie nie skłaniał do słuchania tak trudnej muzyki. Cholerny Stas nawet się nie wysilił,żeby stworzyć mi komfortowe warunki pracy. Z lewej strony opierała się na mnie jakaś sterana życiem klimakteryczka. W miejscu, gdzie zwykle mieszczą się piersi, miała przyczepiony wielki kwiat. Z prawej strony posapywał łysy lubieżnik. Niezłe sąsiedztwo, nie ma co.

Na widok Olewa Kiwi i reszty zespołu widownia wstała. Nie miałam innego wyjścia, jak pójść w ślady melomanów. Z wielkim trudem stłumiłam w sobie chęć wyniesienia się z tego symfonicznego grobowca. Póki nie jest za późno.

Niestety, stało się... Olew Kiwi usadowił się na krześle, przyciągnął do siebie swój instrument – i rozpoczęły się moje katusze. Przed zakończeniem suity zdążyłam obgryźć wszystkie paznokcie lewej ręki i przerzucić się na prawą. Następnie – tylko po to, żeby nie zasnąć – zaczęłam zastanawiać się nad prowokacyjną istotą wiolonczeli. Ta bandura wyglądała dosyć erotycznie. Zresztą pozycja, którą przyjął Estończyk, również była niczego sobie... A przy ostatnich taktach suity przypomniałam sobie nagle sprośny dowcip, który opowiedziała kiedyś Annie Raamat, gwiazda estońskich filmów porno: „Pytanie: Jak nazywa się kobieta, która pracuje z rozsuniętymi nogami? Odpowiedź: Wiolonczelistka”. Rozsunięte nogi jakoś przyćmiły moją niechęć do filharmonii. A to, co się później wydarzyło, było już zupełnie nieprawdopodobne.

Nagle Olew Kiwi spojrzał prosto na mnie. To nie było przypadkowe spojrzenie, raczej wyuczony aktorski ruch głową. Jego oczy wpiły się we mnie jak drzazga w piętę. Smyczek zeskoczył ze strun i efektowny zazwyczaj finał stanął pod znakiem zapytania. Nie spuszczał ze mnie wzroku podczas oklasków, przechodzących w owację na stojąco. I nie wiadomo, czego w tym na wpół mglistym spojrzeniu było więcej: zdziwienia, nienawiści czy bezgranicznego ubóstwienia.

Poczułam się, jakbym była goła. Gołe ręce, gołe nogi i – najważniejsze – goły tyłek, tkwiący w rozgrzebanym mrowisku. Co za uczucie... Nawet jeśli ten dupek, Stas Driemow, kombinuje coś na boku, to w jednym miał stuprocentową rację: estońscy intelektualiści symfoniczni po prostu mdleją na widok zaniedbanych włosów. No, chyba że Olew Kiwi, mimo pozornie zdrowego wyglądu, ma kłopoty ze wzrokiem. Niedowidzi, a szkła kontaktowe zostawił dziś w hotelu, na muszli klozetowej...

Po Bachu nastąpiły utwory innych wymienionych w programie kompozytorów. Rozpalone oczy Estończyka prześwietlały mnie przy każdej zmianie muzycznego tematu. Zmęczona tą ciągłą obserwacją, ukryłam oczy za długimi rzęsami i błagałam tylko o jedno: Niech się wreszcie skończy to patetyczne rzępolenie. Na całe szczęście, pierwsza część zakończyła się dość szybko, zanim zdążyłam się zupełnie zestarzeć, stracić cały swój wdzięk i urok, i sprawić sobie sztuczną szczękę. Byłam pierwszą osobą, która wybiegła z sali. Przy tym o mało nie przewróciłam znudzonej sprzedawczyni płyt CD. Trzeba uciekać! Jak najprędzej stąd spadać! Chyba tylko groźba gilotyny mogłaby mnie teraz zmusić do przekroczenia progu tej, pożal się Boże, świątyni sztuki...

Na ulicy przed filharmonią zobaczyłam Stasa. Chwycił mnie za rękaw, groźnie się przy tym uśmiechając.

– Dokąd to, moja droga?

– No... chciałam pooddychać świeżym powietrzem... – wyjąkałam. – Zbyt wiele wrażeń jak na mój wątły organizm.

– To dobrze, bo już pomyślałem, że postanowiłaś dać nogę – prześwietlił mnie na wylot ten mój idealny alfons.
No nic, nie ma co udawać...

– Jeśli mam być szczera, to od tej klasyki boli mnie już brzuch. Zlituj się nade mną! Jeszcze się nabawię urojonej ciąży!
Zanim zdążyłam powiedzieć coś więcej, Stas zaczął mnie ciągnąć do swojego poobijanego jeepa.

Usadowiwszy się na siedzeniu pasażera, wyciągnęłam papierosa i popatrzyłam znacząco na mojego prześladowcę. A on, zamiast podać mi zapalniczkę, odebrał mi całą paczkę papierosów i bez żadnych skrupułów wyrzucił przez okno.

– O paleniu będziesz musiała zapomnieć, dziecino. Przynajmniej na okres godowy z klientem. Nie znosi palących kobiet.

– Skąd to wiesz? – z żalem podążyłam wzrokiem za biedną paczką „Voque”, tonącą właśnie w kałuży.

– Po prostu wiem – odpowiedział wymijająco Stas. – Trzymaj.

Wyciągnął w moją stronę wspomniane przeze mnie w złą godzinę szkła kontaktowe.

– Dziękuję, ale obawiam się, że z moim wzrokiem jest wszystko w porządku.

– Weź. Wiesz, jak się je zakłada?

– Widziałam w serialu meksykańskim – warknęłam i założyłam soczewki.

Na niezbyt ostry i w dodatku szybko mijający ból byłam uodporniona. Dziewczyny, które szybko straciły dziewictwo, nie boją się bólu.

– No i jak? – zapytał Stas.

– Jak-jak... jak flak, bezduszny kacie.

Sięgnęłam do torebki, wyjęłam lusterko i zerknęłam na swoje odbicie: oczy straciły swój naturalny jasnozielony odcień i zmieniły się w piwne.

– Pani Kiwi – cmoknęłam z niezadowoleniem.

– Pani Ałła Kodrina – poprawił mnie Stas. – Nie przyjęła nazwiska po mężu.

– Bardzo mądrze z jej strony – uśmiechnęłam się zalotnie do swojego odbicia. – I jak, jestem podobna do tej świętej pamięci nimfy?

– Niezbyt – Stas jak zwykle był nastawiony krytycznie. – Ale ujdzie w tłoku. Powinien się nabrać.

Z trudem powstrzymałam się, żeby mu nie opowiedzieć o hipnotyzującym wzroku wiolonczelisty z pierwszej części koncertu, ale w porę ugryzłam się w język. Nie ma co dawać mu przedwczesnej nadziei.

– I co teraz robimy? – perspektywa powrotu na koncert jakoś mi się nie uśmiechała.

– Druga część – przypomniał Stas.

– Już się zaczęła. Nie wpuszczą mnie teraz do środka.

– Niech cię jasna cholera! Zrobimy więc tak: podrzucę cię do „Europy”. Klient powinien się tam zjawić za jakieś półtorej godziny. Reszta należy do ciebie. Improwizuj w zależności od tego, co się będzie działo. Pamiętaj tylko, że jutro macie zjeść razem obiad...

W „Europie” miałam zamówiony stolik. Stas osobiście mnie do niego zaprowadził, pocałował w rękę, szepnął do ucha kilka sprośności, po czym się ulotnił. Zostałam sama w czarującym towarzystwie hiszpańskiego muskatu „Miralva”. Wino również wybrał za mnie Stas. Odchyliwszy się na oparcie krzesła i przymknąwszy oczy, bawiłam się pierścionkiem na palcu i powtarzałam sobie w myśli ostatnie wskazówki Stasa: nie rozkładać nóg, nie oblizywać warg, nie patrzeć wyzywająco, nie zamawiać wódki, nie siadać na kolana, nie rozpinać paska i nie wspominać o pieniądzach za usługę.

Takie zadanie to dla mnie pestka. Zanim Olew pojawił się w sali restauracyjnej, zdążyłam wypić całe wino i urzeczona przyglądałam się matronie siedzącej przy sąsiednim stoliku. Stara łykowata bizneswoman miała na sobie uroczą garsonkę, która w żaden sposób nie pasowała do jej pomarszczonej, długiej jak u konia zaprzęgowego, szyi. Już nawet naszkicowałam sobie odpowiedni fason na serwetce i teraz zastanawiałam się, ile kosztowałoby mnie uszycie takiego fatałaszka.

I właśnie w tym momencie wszedł głodny Estończyk-wiolonczelista. Przybył ze zgrają swoich lizusów. Zasiedli niedaleko mnie, w samym rogu sali. W tej samej chwili zleciał się do nich cały personel restauracji, na czele z kierownikiem hotelu. Wyglądali jak sępy tłoczące się wokół padliny.

„Niech ich rozszarpią” – pomyślałam, solennie wykonując polecenie Stasa: żadnych prowokujących ruchów ciała. Jeszcze odrobina wina. Wino znalazło się na moim stoliku po upływie pięciu minut. A po kolejnych pięciu minutach przysiadł się do mnie cherlawy młodzieniec z twarzą skończonego psychopaty.

– Można? – zapytał ochrypłym głosem, chwytając za brzeg obrusu.

Tylko tego mi brakowało!

Zmierzyłam wzrokiem jego zbielałe knykcie: na oderwanie ich od stołu, przynamniej w ciągu najbliższych trzydziestu minut, nie było żadnych szans.

– U kogo się pan leczy? – zapytałam przymilnie.

Chłopak spojrzał na mnie przenikliwie, zlustrował od stóp do głów, po czym wyciągnął z kieszeni wizytówkę: „Petersburska Anomalia. Kronika kryminalna. Siergiej Sinienko. Korespondent specjalny.” No tak, wszystko jasne.

Westchnęłam ciężko.

– Pani też? – przełknąwszy ślinę, wyszeptał Siergiej Sinienko.

– Co – też?

– Też na niego poluje?

– Na kogo?

– Na Estończyka. Na Olewa Kiwi.

Zaskoczona aż drgnęłam, ale natychmiast wzięłam się w garść. Dwa najstarsze zawody świata ciągle na siebie wpadają, gdzie popadnie, nawet tu, w sali restauracji „Europa”.

– Dlaczego pan tak myśli?

– Odniosłem wrażenie...

– ???

– ...że zbyt intensywnie się pani mu przygląda.

Skrzywiłam się. Tego mi jeszcze brakowało do pełni szczęścia. Jakiegoś domorosłego detektywa.

– Co za bzdury pan wygaduje?! – napadłam na bezczelnego reportera.

Zamilkł na chwilę. Niestety, niezbyt długą.

– Przepraszam, czy przypadkiem pani już wcześniej gdzieś nie widziałem?

„Kretynie jeden, całej tej twojej żałosnej wypłaty nie wystarczy, żeby mnie zobaczyć! Nawet w oknie przejeżdżającego obok samochodu, nie mówiąc już o jakiejś erotycznej pozycji!”.

– Obawiam się, że nie – zasłoniłam się kieliszkiem i upiłam łyk wina.

– Powinienem przeprowadzić z nim wywiad – nie dawał mi spokoju.

– Ależ proszę – pozwoliłam wspaniałomyślnie. – Tylko po co mi pan to mówi? Co mi do tego? – On nie udziela wywiadów. Już od roku. Od czasu, kiedy zginęła jego żona.

– Nie wiedziałam.

– Bierze jedynie udział w konferencjach prasowych. Kretyńskie wywody na temat sztuki...

Sprawa zaczynała przyjmować interesujący obrót. Zaciekawiona, postanowiłam nieco zachęcić tajnego agenta gazety „Petersburska Anomalia”. Może dowiem się czegoś ważnego? Ważnego dla mnie...

– A co się stało tej żonie? Jak zginęła?

Korespondent otworzył już usta, żeby coś powiedzieć, ale zamiast tego zamknął je z głośnym kłapnięciem. Do naszego stolika zbliżał się bowiem Olew Kiwi.

– On... tu idzie... – dramatycznym szeptem wymamrotał Sinienko.

Nie musiał mi tego mówić. Estończyk, ściskając w dłoni kieliszek z czerwonym winem, nadciągał niczym wielokrotny orgazm u prawdziwej nimfomanki: nieuchronnie, nieodwołalnie i bardzo szybko. Stanął przy naszym stoliku i popatrzył na dziennikarza.

– Mogę porozmawiać z pana kobietą? – zwrócił się do niego.

– Tak, oczywiście... – wydusił z siebie mój niespodziewany mężczyzna.

– Sam na sam – powiedział w typowy dla Estończyków, flegmatyczny sposób. Tallin, który opuściłam bez żalu cztery lata temu, znów wrócił niczym bumerang i chwycił mnie swymi zgrubiałymi czuchońskimi palcami.

– Oczywiście, oczywiście...

Sinienko wstał z krzesła i niepewnym krokiem skierował się do wyjścia. Rozłożyłam łokcie na stole (To tylko łokcie, Stas, nic w tym złego!) i zaczęłam przyglądać się Olewowi Kiwi. Był niezły, całkiem niezły. Z takim można pójść do łóżka bez zaliczki: masywna szczęka i delikatne wargi, brwi dopasowane do oczu, a oczy do koloru włosów. Tak właśnie wyglądają piaszczyste wydmy na morskim wybrzeżu we wrześniowym słońcu. I nie gdzieś tam, w napchanej jachtami Piricie, a na znajdujących się pod ochroną, ekskluzywnych wyspach.

Nigdy nie byłam na takich wyspach.

Estończyk nie pozostał mi dłużny: pożerał wzrokiem moją twarz, cały czas wahając się, czy zrzucić kotwicę i zejść na brzeg, czy też popłynąć dalej.

Przeciągające się milczenie stawało się już nieco krępujące. W końcu postanowiłam pomóc temu biednemu żeglarzowi.

– Słucham pana.

Zamiast odpowiedzieć, zaczął wpatrywać się w etykietkę na winie i grdyka zdradziecko mu drgnęła.

– To jest przypadek, prawda? Wybrała pani wino na chybił trafił? – delikatny, wprost błagający głos nasuwał mi odpowiedź, jaka zaprowadziłaby nas na bezpieczną drogę.

Ale ja nie chciałam znaleźć się na tej drodze z jałowym estońskim czarnoziemem.

– To tylko kochanków wybiera się na chybił trafił. I prezerwatywy w aptece – nie mogłam powstrzymać się od sarkazmu. – A do win się człowiek przyzwyczaja.

Olew Kiwi zrobił smutną minę i zaczął wiercić się na krześle jak emerytowany major z hemoroidami.

– Tak, rozumiem... Proszę mi wybaczyć to nietaktowne pytanie.

– Napije się pan ze mną? – cholera, moja niewyparzona gęba wyraźnie dominowała nad mózgiem. Przyśpieszałam bieg wydarzeń, a to chyba nie spodoba się Stasowi.

Estończyk zatrzepotał długimi jak u dziewczyny rzęsami i zamilkł na dłuższą chwilę. Widać było, że się nad czymś zastanawia. Siedzieliśmy w tej ciszy nad jego niedopitym kieliszkiem czerwonego wina, nad moim kieliszkiem „Miralvy” i nad plasterkami cytryny na spodku. W końcu zdecydował się do mnie dołączyć. Wylał resztki swojego wina do sosjerki i wyciągnął rękę w stronę mojej butelki.

Teraz byliśmy sobie równi – oboje z muskatem w dłoniach.

– Jak ma pani na imię? – spojrzał na mnie badawczo.

– Waria. Warwara. Niektórzy mówią do mnie Barbara, całkiem nieźle brzmi.

Imienia „Barbara” używali wszyscy przechodzący przez moje ręce cudzoziemcy oraz pewien rodzimy biznesmen, amator wieloodcinkowej Santa-Barbary.

– Podobają mi się rosyjskie imiona – westchnął Kiwi i jakby się trochę uspokoił. – Pani zdrowie, Wario.

Rosyjskie imiona, kto by pomyślał! Stuknęliśmy się kieliszkami. Diabelski płyn „Miralva” był mi tak samo obojętny, jak męska anatomia: ciało jak ciało, wino jak wino, jedno z wielu. Za to Olew Kiwi! On zrobił z banalnego pierwszego toastu prawdziwy rytuał! Początkowo pił powoli, małymi łykami, delektując się smakiem. A potem, nie wytrzymawszy, wlał w siebie resztkę muskatu. Jakby ze wszystkich sił starał się wrócić do przeszłości. Jakby do niej biegł i bał się, że się spóźni.

Odstawił pusty kieliszek, po czym odchylił się na oparcie krzesła i znów zaczął pożerać mnie wzrokiem – jak wtedy w filharmonii. W tym momencie zrozumiałam, że estońskie oczy weszły w konflikt z umysłem: jaa, jaa, jaa – podszeptywały oczy, mitte, mitte, mitte – podpowiadał rozum. – „Nie. To jest niemożliwe”.

Niezwykłą siłą woli Olew Kiwi zapanował nad swoimi żądzami. Po czym ponownie się do mnie zwrócił.

– Widziałem panią dzisiaj w filharmonii – wybełkotał. – Chyba mi się nie zdawało?

– A może się pan tak rozglądać po sali w czasie koncertu? – zapytałam wymijająco.

– To nie tak... – pstryknął palcami, dobierając odpowiednie wyrażenie.

– ...Ujrzałem panią, ponieważ... ponieważ chciałem ujrzeć...

I nie dokończywszy, znów wziął butelkę zbawiennej „Miralve” (zamówionej, tak à propos, na mój rachunek) i wlał w siebie kolejny kieliszek.

– To miejsce, które pani zajmowała...

– Zawsze zamawiam bilety właśnie na to miejsce – w lot zrozumiałam podpitego wiolonczelistę. Stas mógł być ze mnie dumny.
– Maania – wymamrotał żałosnym głosem.

„Całkowicie się z tobą zgadzam, mój drogi”.

– Mówił pan coś? – zapytałam ze współczuciem i położyłam mu dłoń na rękawie.

Pierścionek, który tkwił na moim palcu, wyprężył swój kamień niczym paw pióra. Dość efektowny kamień, ale tylko kamień, banalny i nie całkiem szlachetny szmaragd. Na dodatek niedbale oszlifowany. Ale jego cudowne pojawienie się wywołało u Olewa prawdziwy szok. Nawet wiadomość o szturmie tallińskiego ratusza przez rosyjski oddział specjalny (a co w tym czasie robiło NATO?!) nie wywarłaby na Estończyku takiego wrażenia. Dość brutalnie chwycił moją dłoń i o mało nie zerwał z niej pierścionka. Wyraźnie zaczynało mu brakować powietrza.

– Skąd to pani ma? – wyszeptał, ledwie ruszając zsiniałymi wargami.

– To rodzinna pamiątka – odpowiedziałam zgodnie z idiotycznymi wskazówkami Stasa. – Prezent od matki. Niech mnie pan puści, proszę. To boli...

Jego rozpaczliwe, obłąkane palce rozluźniły uchwyt.

– Maania – znów powtórzył. – Jak pani powiedziała, że ma na imię?

– Warwara. Waria.

To nie było to, co chciał usłyszeć.

– To nie może stanowić pamiątki rodzinnej. Przynajmniej nie pani... Ten pierścionek podarowałem swojej żonie.

Zaciął się i przeniósł spojrzenie z mojej ręki na swoją. Podążyłam za jego wzrokiem. Na jego małym palcu ładnie prezentował się pierścionek. Męski odpowiednik mojej „pamiątki”. Kamienie były prawie identyczne.

– Chciała, żebyśmy zawsze o sobie pamiętali – Kiwi zauważył mój wzrok.

Przeraziłam się nie na żarty. Nie miałam już żadnych wątpliwości, cwaniak Stas podłożył mi prawdziwą świnię. Świnię z dodatkiem indyczego gulgotania. Olew zapewne za chwilę wezwie tu na pomoc otyłego goryla. I oskarży mnie o kradzież pierścionka. Może nawet posądzą mnie, że dopuściłam się zbezczeszczenia zwłok po to, aby zakosić biżuterię jego żonki.
Łatwo się domyślić, co nastąpi później...

– Niech mnie pan puści... Jeśli pan natychmiast nie przestanie, zawołam kierownika hotelu – syknęłam, zdrętwiała ze strachu. I, po chwili milczenia, dodałam: – Pan chyba zwariował...

Dzięki Bogu, moje ostatnie zdanie podziałało na niego otrzeźwiająco.

Estończyk puścił moją rękę, odsunął się ode mnie i zakrył twarz dłońmi. Biedak...

– Vabastama ... Przepraszam... Niech mi pani wybaczy... Nie wiem, co we mnie wstąpiło... Przepraszam...

Przepraszałby tak jeszcze całe wieki, pociągając nosem i przeskakując z jednego języka na drugi – postanowiłam mu więc przerwać.

– Nic się nie stało, panie Olewie... – po raz pierwszy zwróciłam się do niego po imieniu.

– Pani wie, jak mam na imię? – podniósł głowę i spojrzał na mnie nieufnie.

Rusz łepetyną, durnoto! Bo się zaraz wkopiesz.

– Oczywiście. Wiolonczela jest moim ulubionym instrumentem. Nie opuszczam żadnego koncertu. – Boże, wybacz mi to kłamstwo!

Przy stoliku, przy którym rozsiadła się załoga Kiwi, na dobre zaczęto się niecierpliwić. Poplecznicy mistrza dawali coraz rozpaczliwsze sygnały swojemu pryncypałowi. Usiłowali go przywołać stukaniem widelcami, kieliszkami i spinkami do serwetek. Jeden z nich przewrócił nawet krzesło. Wszystko na nic. Kiwi ani drgnął. W końcu oddelegowali do nas jednego spośród siebie. Posłaniec – obrzydliwy facet z opuszczonymi ramionami (jak nic, ukrywający się pedał) – zbliżył się do nas i wymamrotał coś z szacunkiem po estońsku. Ogólny sens jego wypowiedzi był mniej więcej taki: „Olew, cholera jasna, czekamy na ciebie! W mordę, to po prostu chamstwo! Do jasnej cholery, kazać czekać takiej ilości osób i, kurde, siedzieć przy stole z tą rosyjską zdzirą! Do diabła!”. Posłałam blondwłosemu pedałowi pełne wdzięczności spojrzenie. Historia z uwiedzeniem Olewa Kiwi coraz mniej mi się podobała. Nawet obiecana przez Stasa podwyżka nie była już tak atrakcyjna. W zasadzie to przecież wystarcza mi moja prowizja, a w najgorszym wypadku zawsze mogę zgłosić się na konduktora w tramwaju. Wszystko jest lepsze od grzebania w tajemniczej przeszłości rozhisteryzowanego Estończyka i wyciągania na wierzch jego brudów. Tym bardziej, że w naszej rodzinie jest już jeden specjalista od brudnej roboty.

Jeśli teraz wiolonczelista wstanie i sobie pójdzie, to będę uważać tę historię za najlepsze szybko zakończone ekscesy miłosne w moim życiu. Tak że, sorry, Stasik.

Niestety, ten cholerny Kiwi nie wstał i nie poszedł sobie. Przeciwnie, obrzucił pedałowatego posłańca potokiem estońskich obelg, dorzucając kilka soczystych rosyjskich przekleństw. Nawet ja poparłam w duchu takie inwektywy: nieźli są ci Czuchońcy, jednak czegoś nauczyli się od Wielkiego Brata...

Facet poddał się i wycofał, pozostawiwszy po sobie zapach śledzia. Ale ja, w przeciwieństwie do niego, nie zamierzałam się poddawać.

– Pańscy znajomi są chyba niezadowoleni...

– Proszę nie zwracać na nich uwagi... pani Wario – wymówił moje imię powoli i pieszczotliwie, przyzwyczajając się do nowego połączenia liter.

– Na mnie już czas.

– Już pani wychodzi? – jego głos zadrżał niczym struna podczas finału I suity G-dur J. S. Bacha. Zerwał się z miejsca.

„Biedactwo” – pomyślałam po raz kolejny.

– Tak – na potwierdzenie swoich słów zaczęłam zbierać się do wyjścia.

– Dziękuję za koncert. Był pan wspaniały... Jak zawsze.

– Ale... pani przecież wyszła już po pierwszej części.

„Aha, czyli cały czas mnie obserwowałeś? Nieźle”.

Jednak Stas wiedział, co robi, kiedy rozstawiał wnyki: to się nazywa polowanie na żywca.

– Ale przecież pani wyszła – nie dawał za wygraną Estończyk. – Dlaczego pani wyszła?

– Wystarczyło mi to, co usłyszałam – chlapnęłam bez namysłu. – Pańska muzyka rozrywa mi serce.

Moje na wskroś fałszywe i zaprawione służalczym pochlebstwem wytłumaczenie było szyte grubymi nićmi, ale Olew Kiwi chętnie się na nie nabrał. I nie przejawiał najmniejszej chęci, żeby się ze mną rozstawać.

– Lubi pani wiolonczelę?

Zadrżałam, ale zdołałam się opanować.

– Wydaje mi się, jakby w tym instrumencie uwięziona została dusza Stwórcy – Chryste Panie, skąd ja wzięłam taką gadkę? Szybko przeanalizowałam w głowie wszystkich swoich klientów, zatrzymałam się na Leszyku i z miejsca przypomniałam sobie, skąd pochodzi to zdanie.

„Wydaje mi się, jakby w tym instrumencie uwięziona została dusza Stwórcy” – w taki właśnie górnolotny sposób wyrażał się Leszyk o swoim członku. Ale Olew Kiwi nie znał biednego Leszyka, a już tym bardziej jego członka – dlatego też moja wypowiedź zrobiła na nim odpowiednie wrażenie: docenił piękno sformułowania.

– Nie mogę pozwolić pani odejść... tak po prostu...

– Naprawdę na mnie już czas...

/mat.wyd./