Polina Daszkowa, Dla Nikity

Nika spłaca dług

Znakomicie skonstruowana, pasjonująca historia kobiety, która przed laty podjęła niewłaściwą decyzję życiową i teraz pragnie spłacić dług wobec swojego dawnego ukochanego. Gdy dowiaduje się o nagłej śmierci Nikity - obecnie znanego pisarza, który podjął się napisania biografii jej męża, wpływowego polityka, Nika podejmuje prywatne śledztwo. Wyrusza do Moskwy, gdzie - narażając się na wielkie niebezpieczeństwo - poznaje całą prawdę o Nikicie. Przy okazji odkrywa, że jej mąż jest zamieszany w potworne zbrodnie. Akcja powieści toczy się na ciekawie zarysowanym tle społeczno-politycznym współczesnej Rosji, ukazując bezwzględne mechanizmy walki o władzę, powiązania polityki ze światem przestępczym, manipulacje psychologiczne dokonywane na ludziach przez rozmaite sekty religijne. 

Polina Daszkowa (ur. 1960) to pseudonim literacki Tatiany Poliaczenko. Po studiach filologicznych,  w latach 90. kierowała działem literackim gazety "Ruskij Kurier". Ma w dorobku 17 książek. Już pierwszy kryminał, Кровь нерожденных (1996), przyniósł jej sporą sławę. Jej powieści przetłumaczono na niemiecki i francuski, a dwie zostały zekranizowane. Daszkowa uchodzi za „królową rosyjskiego kryminału obyczajowego” i ma na swoim koncie ponad 40 milionów sprzedanych egzemplarzy.


Dla Nikity
Polina Daszkowa
Videograf II
Wydanie I
Premiera: 29 maja 2009
Ilość stron: 312


Fragment książki:

Agencja detektywistyczna „Garantija” zajmowała parter starej willi leżącej przy jednej z przecznic Arbatu. Na podwórku, za kutą żelazną bramą stało kilka eleganckich zagranicznych samochodów. Jegorowod razu zorientował się, że interes kwitnie. Nowiuteńkie meble biurowe i wyposażenie, zadbani, eleganccy ludzie.

„Bandyci – pomyślał smutno Iwan Pawłowicz – tyle pieniędzy mają w dzisiejszych czasach jedynie bandyci. Nie powinienem był tu przychodzić.Tak mnie wycyckają, że do końca życia będę spłacał długi”.

– Dzień dobry – uśmiechnęła się do niego ładna sekretarka. – Czym mogę panu służyć?

– Moja żona i synowie trafili do sekty – wyjaśnił ponuro Jegorow –i chciałbym się czegoś dowiedzieć o tej sekcie.

– Czy ktoś polecił panu nasze biuro? Czy też trafił pan do nas z ogłoszenia?

– Przychodzę z polecenia. – Iwan Pawłowicz wręczył jej wizytówkę adwokata. – Powiedziano mi, że nie żądają państwo zbyt wiele za swoje usługi.– Tak, nasze ceny są rozsądne – sekretarka uśmiechnęła się. – Jedną chwilkę. – Chwyciła za słuchawkę i śpiewnym głosem powiedziała doniej: – Feliksie Michałowiczu, jest tu ktoś do pana.


W przytulnym, małym gabinecie, za staroświeckim dębowym biurkiem siedział starszy, korpulentny pan, z ryżawą bródką i rudymi lokami okalającymi różowawą łysinę. Pachniał drogim płynem po goleniu.–

Proszę wejść do środka. – Tłuścioch nieco się uniósł i podał mu dłoń. – Feliks Michałowicz Wiktiuk, prywatny detektyw.

Jegorow uścisnął tłuściutką dłoń i przedstawił się.
– Bardzo mi miło, Iwanie Pawłowiczu, Proszę usiąść. Zamieniam się w słuch. – Jego głos był miękki, zamszowy. Przyglądał się Jegorowowi tak łagodnie i z takim współczuciem, że temu od razu zrobiło się łzawo. Iwan Pawłowicz zarysował grubasowi swój problem. Ten zaś słuchał z zamyślonym uśmiechem, nie przerywając mu i bezgłośnie bębniąc pulchnymi palcami po blacie. Gdy Jegorow skończył, Wiktiuk kiwnął zadowolony i zapytał miodowym głosem:
– Proszę mi powiedzieć, Iwanie Pawłowiczu, dlaczego pan uważa, że to sekta?

– A co innego? – zapytał skonsternowany Jegorow.

– Proszę się nie denerwować. Postaramy się panu pomóc.
– Wcale się nie denerwuję. Chcę wiedzieć, co się dzieje z moją rodziną. A to, że wpadła w szpony sekty, nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości. Muszę się dowiedzieć, kto nią kieruje lub kto ją finansuje oraz w czyim interesie jest mącenie w głowach mojej żonie i dzieciom.
– I wcale się pan tym nie denerwuje. – Wiktiuk uśmiechnął się przymilnie.

– Mam doświadczenie, widzę przecież, że znajduje się pan w skrajnie stresującej sytuacji. I od razu chcę pana uspokoić: w tym, co tu właśnie od pana usłyszałem, nie widzę nic strasznego. Pana żona i dzieci nie są w żadnej sekcie. To, jeśli pan chce wiedzieć, rodzaj kółka zainteresowań lub grupy terapeutycznej, nic więcej. Joga, nowe teorie w zakresie odżywiania,hartowanie, dbanie o zdrowie – to jest teraz w modzie. Co się zaś tyczy kobiety w czerni, która rzekomo pana znokautowała i wyrzuciła –przez jego usta przemknął drwiący uśmieszek – wybaczy pan, ale proszę jeszcze raz na siebie spojrzeć: zdrowy, silny mężczyzna, pilot, miałby zostać znokautowany przez jakąś damę?
– Proszę posłuchać! – Jegorow stracił cierpliwość. – Nie pozwolę się zwodzić! Dzieci nie chodzą do szkoły, głodują, a pan twierdzi, że to normalne? Zostałem znokautowany i wyrzucony. A pan chce mi wmówić, że to moja wyobraźnia?
– No jasne, naturalnie – uśmiechnął się Wiktiuk. – Jestem z panem. Proszę, uspokójmy się i razem zastanówmy, co robić.

– Nie jestem tu po to, żeby mnie pan pocieszał – posępnie zauważył Jegorow i poczuł, że się czerwieni. – Jeśli mi pan nie wierzy i nie chce się zająć moim przypadkiem, to proszę od razu mi o tym powiedzieć.

–Ależ, Iwanie Pawłowiczu, dlaczegóż miałbym nie chcieć? Dowiem się o tej grupie wszystkiego. Tylko zajmijmy się konieczną dokumentacją i w krótkim czasie otrzyma pan potrzebne informacje. Nie będzie to dużo kosztować.

– Dobrze. Dziękuję. Zajmijmy się więc tymi papierami.
Jegorow nie znał się na umowach. Zaczął czytać liczne punkty i podpunkty traktujące o jego prawach i obowiązkach, spostrzegł jednak, że jego oczy błądzą tylko po niezrozumiałych literach, jak po hieroglifach.

– Czy coś jest tu dla pana niejasne? – zapytał Wiktiuk uczynnie.

– Nie, dlaczego? Wszystko gra.

Podpisał w oznaczonych krzyżykami miejscach, zapłacił za pokwitowaniem i wyszedł na świeże powietrze. Przy bramie zatrzymał się na krótko, żeby zapalić papierosa, jednak zapalniczka zastrajkowała. Wystraszony przez wyjący klakson, w ostatniej chwili odskoczył na bok. Nowiusieńkiec iemnoczerwone volvo skręcało w bramę. W końcu Jegorow zapalił papierosa, porządnie się zaciągnął, co trochę go uspokoiło i obejrzał się za autem, które właśnie przejeżdżało obok. Volvo zaparkowało. Potężny, niewysoki mężczyzna w krótkim kożuszku pospiesznie zmierzał w kierunku wejścia. Jegorow zamarł z papierosem w ręku. Nie wierzył własnym oczom. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności.Ten człowiek mógł mu pomóc bardziej niż jakikolwiek prywatny detektyw.

– Grisza! Grigoriju Pietrowiczu, proszę poczekać!

Rusow stanął jak wryty.

– Witaj, Iwan. Zupełnie cię nie poznałem. Co ty tu robisz? – Jego twarz nie wyrażała ani radości, ani zdziwienia. Mechanicznie uścisnął Jegorowowi rękę i spojrzał na zegarek.

– Grisza, jak to dobrze, że cię spotykam! – powiedział Jegorow. – Posłuchaj,mam problem. A ty pracujesz w Ministerstwie Oświaty, prawda?
– No, prawie – przytaknął Rusow. – Jaki problem? O co chodzi?

– Rozumiesz, moja Oksana zaczęła totalnie świrować, trafiła z dziećmi do jakiejś idiotycznej sekty i nie mogę jej z niej wyciągnąć. Zaangażowałem już prywatnego detektywa – wskazał głową w kierunku szyldu przy wejściu.

– Wybacz, Iwan, strasznie się spieszę – Rusow skrzywił się nerwowo. – Miło było cię znowu widzieć, ale wybacz, nie mam czasu, stary. Tutajmasz moją wizytówkę, zadzwoń. – Poklepał Jegorowa po plecach i wręczył mu niezwykle elegancką kartę wizytową, po czym wszedł do budynku. Ciężkie dębowe drzwi zamknęły się za nim bezgłośnie. Jegorow dokładnie przyjrzał się wizytówce. Złote wytłaczane litery,
z jednej strony po rosyjsku, z drugiej po angielsku. „Rosyjskie Ministerstwo Oświaty. Grigorij Pietrowicz Rusow, wiceminister, przewodniczący komisji współpracy z alternatywnymi stowarzyszeniami kulturalnymi i medycznymi” – przeczytał Jegorow i jeszcze bardziejsię ucieszył. Teraz wszystko będzie dobrze. Grisza miał znajomości. Nie byli co prawda bliskimi przyjaciółmi, ale w końcu wspólnie dorastali. A przed dwudziestu pięciu laty razem przybyli z Siniedolska, żeby zawojować Moskwę.


* * *


Ileż to razy zdarzało się pisarzowi, Wiktorowi Godunowowi, poczuć wraz ze swoimi bohaterami kosmiczny oddech śmierci! Jakże często wymyślonym przez niego postaciom bicie własnego serca wydawało się ogłuszającym hukiem, kiedy wiedzieli, że każde z tych uderzeń może być ostatnie! Jednak Wiktor Godunow zawsze miał w zanadrzu jakieś sprytne posunięcie, które ratowało jego bohaterom życie.
Ale teraz musiał ratować samego siebie, żywego i wyczerpanego człowieka, przemoczonego przez majowy deszcz do suchej nitki. Jednak poza bezcelowym błądzeniem po sennej Moskwie nic nie przychodziło do głowy najpoczytniejszemu autorowi kryminałów w Rosji. Miał w stolicy wielu znajomych i przyjaciół, do których mógłby zadzwonić lub ich odwiedzić, u których mógłby przenocować. Jednak Nikita wiedział, że zleceniodawca mordercy zna krąg jego przyjaciół. Taką wizytą naraziłby na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i innych. Zimno mu było po nieprzespanej nocy i oczy same mu się zamykały. Rozejrzał się i spostrzegł, że znajduje się na Sretence. Dokładnie przed tanim bistro. Przez okno widział, jak dziewczyna w czerwonym fartuszku i dżinsowym wdzianku przekręca tabliczkę na drzwiach. „Otwarte” –widniało na tabliczce. Wszedł do środka. Dziewczyna uśmiechnęła się i powiedziała wesoło:

– Dzień dobry.
– Dobry – odparł Nikita.

– Czego pan sobie życzy? Mamy kiełbaski z ziołami i kanapki z łososiem. Ale łosoś jest bardzo słony, więc odradzam. Jak pan chce, to usmażę jajka na bekonie.

– Tak, chętnie – uśmiechnął się.

– Kawy?
– Tak, mocnej, jeśli można.

Usiadł przy stoliku i przyglądał się, jak chuda dziewczyna, której nie znał, przygotowuje dla niego śniadanie. I nagle uświadomił sobie, że nie ma powodu do zmartwienia. Już od dłuższego czasu planował, żeby kupić sobie notebooka. Teraz był właściwy moment. Pieniądze, na szczęście, wziął ze sobą. A gdzie znajdzie dach nad głową, to się jeszcze okaże. Na miesiąc mógłby wynająć pokój, w dzisiejszych czasach to nie problem. Najważniejsze, żeby doprowadził do końca to, co zaczął i z powodu czego teraz może stracić życie. Musiał ich ubiec.

Dziewczyna postawiła na stole skwierczącą patelnię. Po tym, jak wypił dwie filiżanki mocnej słodkiej kawy, poczuł się znacznie lepiej. Oparł się odprężony, zapalił papierosa i zamknął oczy.


– Ma pan krew na ustach – powiedziała dziewczyna i położyła przy nim wypisany ręcznie rachunek. – Wycieka spod plastra, i to mocno.

– Wiem – dotknął policzka. – Zaciąłem się przy goleniu.

Barmanka przyglądała mu się coraz bardziej przenikliwie i zrobiło mu się nieswojo. To miła dziewczyna i przyrządziła mu znakomite jajka sadzone, ale absolutnie niewskazane było, żeby rozpoznała pisarza Wiktora Godunowa. Zapłacił i szybko wyszedł z bistro, wyciągnął z kieszeni przydymione okulary i nasunął głęboko starą zamszową czapkę. Po kilku wywiadach dla telewizji i kolorowych pisemek coraz częściej był rozpoznawany. Czasami go to bawiło, czasami irytowało. Terazw każdym razie zupełnie mu było nie na rękę. Im mniej ludzi zwróci na niego uwagę, tym lepiej. A przecież nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, że ten wysoki, blady, pochylony ze strachu i zmęczenia człowiek z plastrem na policzku, w postrzępionych dżinsach, zdartych adidasachi z ogromną torbą z taniego skaju na plecach, to słynny autor kryminałów, Wiktor Godunow.

W dziale komputerowym księgarni „Globus” rozpoznano go jednak.
– Czy to pan, czy nie pan? – zapytał go młody sprzedawca.

– Prawdopodobnie to ja – Nikita roześmiał się szyderczo, przyglądając się notebookowi firmy Toshiba, który kosztował dwa tysiące dolarów i ważył zaledwie dwa i pół kilo. Płaski, mały przedmiot ze sporym monitorem.

– Czy mógłbym dostać autograf? – zapytał sprzedawca, podsuwając mu Dzień lunatyka. Tego wydania Nikita jeszcze nie znał. Papierowa okładka była nowa, jednak równie idiotyczna, co poprzednie. Jakiś
młodzieniaszek dusił piękność o wybujałych piersiach. Na wcześniejszej młodzieniaszek był brunetem, a piękność blondynką. Tym razem było odwrotnie. Również pozy były nieco inne. Powieść nie zawierała ani takich postaci, ani sytuacji tego typu. Ale wydawca pewnie wie, jaka okładka przyciągnie czytelnicze masy.

– Nazywam się Siergiej – powiedział sprzedawca.
– Bardzo mi miło. – Nikita wziął od niego flamaster i napisał: „Dla Siergieja na pamiątkę, autor”.

Sprzedawca długo i wyczerpująco doradzał mu przy wyborze notebooka, demonstrując przy tym znajomość nie tylko techniki komputerowej, ale i kryminałów. Ostatecznie Nikita wyszedł ze sklepu, trzymając pod pachą właśnie ten model Toshiby, który od razu wpadł mu w oko. Siąpił kapuśniaczek. Z komputerem w walizce Nikita poczuł się o wiele spokojniejszy i pewniejszy. Teraz musiał jeszcze tylko znaleźć przystań. Teoretycznie za trzysta dolarów na miesiąc można było wynająć przyzwoitą kawalerkę na jednym z osiedli mieszkaniowych. Potrzebował lokum już dzisiaj. Telefonu nie miał, do przyjaciół nie mógł się zwrócić, nie powinien był również wspominać swojego nazwiska, pokazywać dokumentów,
musiał ukrywać twarz, żeby potencjalny wynajmujący go nie poznał i nie zadał tysiąca niepotrzebnych pytań. Nikita kupił w kiosku kilka gazet i tuzin żetonów telefonicznych, zatrzymał się w kawiarni, przestudiował ogłoszenia, podkreślił sześć, które wydały mu się najstosowniejsze i poszedł zadzwonić z automatu. Przy pierwszych dwóch numerach włączyła się sekretarka. W przypadku trzech następnych nikt nie odebrał. Dopiero przy szóstym usłyszał kobiecy głos.


– Jeśli o mnie chodzi, to choćby dziś. Wpadnij. – Kobieta mówiła mu na ty i prawdopodobnie była pijana. – No więc jedziesz aż do Sokolnik, potem w prawo... – Ze słuchawką przyciśniętą do ucha Nikita zanotował adres.

Był to brudny, na wpół zdewastowany, pięciopiętrowy budynek z wielkiej płyty. Na klatce schodowej usłyszał jakąś jazgoczącą kobietę, a kiedy wszedł na najwyższe piętro, o mało co nie wpadł na człowieczka w łachmanach, który zbiegał po kilka stopni w dół. Korpulentna młoda kobieta, z twarzą czerwoną, jakby właśnie wyszła z sauny, w obszernych zielonych, nylonowych spodniach z jaskrawoczerwonymi lampasami i w czarnym, przetykanym złotymi nitkami sweterku z krótkim rękawkiem, stała w drzwiach, podpierając się pod boki i rzucała w ślad za mężczyzną przeraźliwie soczyste przekleństwa. Na widok Nikity natychmiast zamilkła i kokieteryjnie przygładziła tlenione, cytrynowe włosy.


– To ty dzwoniłeś w sprawie mieszkania, co? Wejdź.

Nikita wkroczył do wyłożonego kartonami przedpokoju. Mieszkanie wypełniał gęsty, nieświeży zapach potu i alkoholowych wyziewów. Powietrze było tak pełne nikotynowego dymu, że zapiekły go oczy. W jedynym pokoju, całym wyłożonym czerwono-zielonymi dywanami, siedziało wokół stołu pięciu mieszkańców Kaukazu. Gdy zauważyli Nikitę, natychmiast umilkli i spojrzeli na niego badawczo.

–Myślę, że chyba źle trafiłem, proszę wybaczyć – powiedział Nikita i już chciał się wycofać po kartonach na zewnątrz.

– A gdzie tam! Dobrześ trafił – zachęciła go kobieta. – Dużo nie chcę, pięćset dolców na miesiąc. Wystarczy, że dasz swój dowód i zapłacisz czynsz za pół roku z góry.

– Nie. Szukam czegoś na miesiąc. A pięćset to stanowczo za drogo. Dziękuję. Wszystkiego dobrego.

–Za drogo? Gorzej ci? Chłopie, to super meta. Popatrz tylko: dywany, okno na podwórze, zero hałasu, metro rzut beretem, telefon, telewizor, wideo, wszystkiego możesz używać, nawet pornosy są – paplała kobieta,przytrzymując go mocno za rękę.


– Momencik. Słuchaj no, tak się nie bawimy. – Dwóch ludzi Kaukazu wstało od stołu. Mieli oczy zaczerwienione od alkoholu; Nikita bezpardonowo odepchnął zagradzającą mu drogę na korytarz kobietę, wypadł z mieszkania i rzucił się schodami w dół, szybciej niż człowieczek przed nim. Również za nim potoczyła się seria soczystych przekleństw. Na śmierdzącym podwórzu nieco odsapnął. Deszcz przestał padać, jednak niebo nadal było czarne, a wiatr chłostał Nikitę w twarz i wyginał w jego stronę lipy. Nikita pomyślał, że zaraz pewnie lunie, ale nie miał siły pobiec. Powlókł się w stronę metra. Ogarnęła go całkowita apatia, chciał po prostu wrócić do domu, wziąć gorący prysznic i pójść spać – obojętnie, co miałoby się stać. Do metra był ładny kawałek, więc zaszedł do podejrzanie wyglądającej knajpy. Siedziała w niej przy obiedzie grupa budowlańców w roboczych kombinezonach. Nikita podszedł do kontuaru.


– Macie zupę? – zapytał kobietę za ladą.

– Dobry barszcz. Podać?

– Tak. A wódkę?

– Stolicznaja.

– Poproszę setkę.

Nikita usiadł przy narożnym stole, możliwie jak najdalej od hałaśliwych budowlańców, z przyjemnością napił się wódki, zagryzł czarnym chlebem i zamieszał łyżką w barszczu. Wtedy załoskotało obok niego wiadro i mokra szmata z plaskiem spadła na ziemię. Chuda dziewczyna w brudnym białym kitlu wycierała podłogę dokładnie pod stołem Nikity, omijając jego nogi, potem odstawiła szczotkę i przejechała śmierdzącą ścierą po stole.

– Proszę posłuchać – odezwał się Nikita – właśnie jem, jak można zauważyć. A ta szmata niemiłosiernie cuchnie.

– Ej, gołąbeczku – zajazgotała mała – ja tylko wykonuję swoją pracę, ścieram stoły, kiedy mi pasuje, jasne? A ścierka jest czysta, więc nie może śmierdzieć. Mój Boże – Rakitin, to ty?


* * *


Domowego telefonu na wizytówce Rusowa nie było. Tylko służbowy. A na ten Jegorow nie mógł się dodzwonić. Rusow najwyraźniej rzadko bywał w swoim gabinecie.

– Proszę zadzwonić za godzinę – powiedziała uprzejmie sekretarka.
– Dzisiaj Grigorij Pietrowicz już nie przyjdzie – poinformowała go, gdy zgłosił się po godzinie – a jutro leci do Belgii.

– Czy nie mogłaby mi pani podać numeru domowego? – zapytał Jegorow.– Jestem jego krajanem, przyjacielem z dzieciństwa.
– Wybaczy pan, ale skoro Grigorij Pietrowicz nie uznał za konieczne podanie tego numeru, to i ja nie mam prawa...

Od uśmiechniętego detektywa Wiktiuka też nie dowiedział się Jegorow niczego więcej. Dzwonił codziennie i zawsze słyszał to samo: „Proszę się nie martwić. Pracujemy nad tym”. Za każdym razem, kiedy wracał z rejsu, nie wiedział, czego bardziej się bać – ujrzenia ziemistych twarzy żony i dzieci oraz znoszenia ich lodowatego milczenia, czy tego, że cała trójka gdzieś zniknie. Gdyby Guru i ludzie, którzy za nim stali, byli zainteresowani pieniędzmi, wtedy Oksana wszelkimi sposobami próbowałaby je wydobyć od męża. Sama od dłuższego czasu już nie pracowała, zajmowała się wyłącznie domem i dziećmi. Zarobki pilota wystarczały im na życie. Biżuterii ani innych drogich przedmiotów nie posiadali, najwartościowsze było mieszkanie. Ale o lokum, jego zamianie, Oksana nie pisnęła nawet słówkiem. Pewnego dnia zauważył na piersi Fiedki, zaraz pod wystającym obojczykiem,czarny tatuaż, wpisaną w okrąg pięcioramienna gwiazdę.
– Co to jest, synku?

– Znak wtajemniczenia – odparł chłopiec głuchym głosem.

– Ale to przecież boli, a poza tym, to ci zostanie na całe życie. Bardzo ciężko usunąć taki tatuaż. Zobacz tylko, całą skórę masz podrażnioną, mogłeś dostać zakażenia. 

Chciał objąć syna i poczuł, jaki jest straszliwie wychudzony. Przez chwilę Jegorow miał wrażenie, że chłopiec wtulił się w niego, jakby w ścianie lodu pojawiła się jakaś rysa.

–Słuchaj, synku, obaj wyjedziemy stąd na jakiś czas – wyszeptał gorączkowo.– Tak nie można żyć, musisz wrócić do szkoły, musisz się normalnie odżywiać.
– Tatusiu, boję się – wyszeptał Fiedka.

– Nie bój się, maleńki, po prostu już tam nie pójdziesz. – Jegorow przytulił głowę chłopca do piersi, jednak Fiedka wyrwał się.

– Boję się, kiedy ciebie słucham, tatusiu. Ty niczego nie rozumiesz. Jesteś żywym trupem. – Fiedka podniósł głowę i Jegorow zobaczył w jego niebieskich oczach lodowatą pustkę.


Następnego dnia Iwan Pawłowicz udał się pod adres widniejący na wizytówce Rusowa. Strażnikowi pilnującemu drzwi szacownej instytucji nie przyszło do głowy, żeby zatrzymać wysokiego mężczyznę w mundurze pilota. Jegorow wszedł na piętro i zapytał pierwszej lepszej panienki o biuro Rusowa.

– W tym korytarzu, po prawej.

Przedsionek był pusty. Jegorow podszedł do drzwi biura, ale były zamknięte. Na biurku sekretarki rozdzwonił się telefon. Iwan Pawłowiczo druchowo rzucił się, żeby odebrać. Ma się rozumieć, nie zrobił tego, zauważył jednak na biurku otwarty terminarz. Zdążył jeszcze przeczytać wpis na ten dzień: 19:30, rest. WEST, Shanli, od. sala.

– Co pan tu robi? – zawołał oburzony głos. W drzwiach stała korpulentna blondyna z tacą pełną mokrych odwróconych filiżanek.
– Dzień dobry. – Jegorow uśmiechnął się, wyszedł zza biurka i usiadł na krześle. – Grigorija Pietrowicza znowu nie ma, jak widzę? Nic to. Nie szkodzi. Poczekam. Jesteśmy umówieni.

– Umówieni? – sekretarka schowała naczynia do małej oszklonej szafkii zajęła miejsce za biurkiem.
– Naturalnie.

– Na kiedy?

– Na jedenastą – skłamał Jegorow bez zmrużenia oka.

– A jak pan się nazywa?

Jegorow przedstawił się. Sekretarka naskrobała coś w kalendarzu.

– Ale Grigorij Pietrowicz dziś nie przyjdzie.

– Mam inne informacje – Jegorow wesoło mrugnął okiem.

– Momencik – sięgnęła po telefon i wybrała numer, przypuszczalnie

osobisty numer Rusowa, cyfr jednak Jegorow nie zdołał ustalić.

– Grigoriju Pietrowiczu, jest tu ktoś do pana, niejaki Jegorow. Mówi, że jest z panem umówiony na jedenastą. Tak, oczywiście.

Jegorow zerwał się z miejsca i wyrwał jej słuchawkę.– Nie ruszę się z miejsca, dopóki nie przyjdziesz.

– Uspokój się, Iwan – odparł spokojny, ochrypły baryton. – Wybacz, stary, ale mam młyn jak cholera, padam z nóg. Musimy się spotkać, bez dwóch zdań, wiem, że masz problemy, ale chcę cię wysłuchać w spokoju, a nie w jakiejś gonitwie. Przyszły tydzień, pasuje?

– Przyjdziesz jeszcze dziś do pracy czy nie? – Jegorow nie odpuszczał.

– Czekam na ciebie. Nie przyszedłem na pogaduchy, mam poważnyproblem. Oksana trafiła do sekty i jeszcze wciągnęła w to dzieci.
– Iwan, dziś nie da rady, na bank. Posłuchaj, powiedzmy przyszły tydzień, co? Zostaw Marinie swój numer, oddzwonię.

Iwan oddał dudniącą słuchawkę sekretarce, podyktował jej swój prywatny numer i opuścił biuro, przekonany, że Rusow nigdy do niego nie zadzwoni. W domu poszukał w książce telefonicznej numeru restauracji „WEST”. Było ich aż trzy, na różnych końcach miasta. Zadzwonił do wszystkich trzech.


– Dzień dobry, chciałbym potwierdzić rezerwację na dzisiaj wieczór, dziewiętnasta trzydzieści. Oddzielna sala. Na nazwisko Rusow. Nie? To proszę poszukać pod Shanli.

Sala zarezerwowana była w restauracji nieopodal Czistych Prudów. Jegorow był tam o siódmej. Być może Griszka nie będzie zachwycony taką nachalnością, ale emocje kolegi były mu obojętne. Wiedział tylko jedno: ze względu na swoje stanowisko Grisza musiał mieć jakieś informacje na temat tej sekty. No bo kto, jeśli nie on? Jegorow nerwowo wypalił papierosa w ciemnej bramie, z której dobrze widać było eleganckie drzwi restauracji. Zadaszenie nad wejściem wsparte było na dwóch akwariach w kształcie kolumn, pełnych egzotycznych ryb. Część chodnika wyłożono marmurowymi płytami, które mimo zimowej pory pozostawały dziewiczo czyste. Aż do krawężnika sięgał czerwony dywan. Przy drzwiach stał czarnoskóry odźwierny w czerwonej liberii. Ciemnoczerwone volvo Rusowa zajechało po dwudziestu minutach. Jegorow wystąpił o krok z ukrycia i już chciał zagadnąć przyjacielaz  młodości, gdy nagle zamarł. Przed restauracją zatrzymał się również inny samochód, czarny mercedes, a z niego wysiadł wygolony do zera niski Azjata w sięgającym do kostek rozpiętym, ciemnozielonym, kaszmirowym płaszczu. Pod spodem miał na sobie białą koszulę i drogi ciemny garnitur. Wejście było rzęsiście oświetlone. Poza tym Iwan Pawłowicz poznałby tego niskiego człowieczka o krzywych nogach w każdym stroju. Guru i Rusow uścisnęli sobie dłonie i weszli do restauracji. Jegorow zdążył jeszcze zauważyć za kierownicą mercedesa wytrenowaną ochroniarkę. Nie wahając się ani sekundy, przebiegł przez jezdnię do restauracji.
Czarny odźwierny zastąpił mu drogę.

– Proszę wybaczyć, ale czy pan rezerwował stolik?

– Tak, tak, oczywiście.

Przed Jegorowem wyrósł opasły portier we fraku.

– Dobry wieczór. Jak pana godność?

– Jegorow.

– Wybaczy pan, ale nie mam pana na liście – stwierdził ponuro portier.

– Nie? To dziwne. Ale może znajdzie się dla mnie jakieś miejsce. Jestem sam.

– U nas nie ma wolnych miejsc. Tylko rezerwacje.

Odźwierny grzecznie odprowadził Jegorowa do wyjścia. W drzwiach pojawili się dwaj osobnicy w moro. Jegorow, chcąc nie chcąc, musiał wrócić do ciemnej bramy i zaczekać, aż Rusow i Guru się posilą. Zanim przeszedł na drugą stronę ulicy, rzucił okiem na mercedesa – był pusty. Wieczór był zimny i wilgotny, a jego lotniczy płaszcz za lekki. Zapalił papierosa, przestępując z nogi na nogę, żeby nie zamarznąć. Nagle poczuł ostry ból w karku. A potem zanurzył się w gęstą, lodowatą ciemność.

* * *

– Rakitin, ile to lat myśmy się już nie widzieli? W życiu byś mnie nie poznał, bratku! Zestarzałam się, co?

– Nie, Zinula, coś ty. Poznałbym cię, ale nie ze szmatą i nie w tym fartuchu.

– Jaasne, możesz sobie gadać!

– Kiedy naprawdę. Przecież znamy się praktycznie od kołyski. A widzieliśmy się ostatnio na pogrzebie babci Anny.

– Właśnie... Na pogrzebie. Posłuchaj, Rakitin, co u ciebie? Dlaczego jesteś taki przemoczony?– No przecież pada.


Taksówka zatrzymała się przed szarym pięciopiętrowym budynkiem. Nikita przeliczył. Weszli na kompletnie zdewastowaną, śmierdzącą klatkę schodową i wspięli się na najwyższe piętro.

– Nienawidzę tej nory – oznajmiła Zina Rieznikowa wesoło i otwarła Nikicie drzwi. – Jeśli o mnie chodzi, mogłaby się spalić.

– A gdzie byś wtedy mieszkała?
– Dostałabym nowe. Ciągle czekam na to, aż mój sąsiad pijaczyna przypadkowo zaprószy ogień. – Rozmarzona przewróciła oczami i roześmiała się. – Sama sobie nie ufam. Coś takiego zdarza się przecież na porządku dziennym: eksplozje gazowe, zwarcia.
– Prawdziwa z ciebie terrorystka – Nikita uśmiechnął się i ciężko opadł na jedyny, zdezelowany fotel.

– Jestem tylko biedną malarką. „Nie. Powiem wam tyle: taki malarz jako najemca, to coś najgorszego – żyje całkiem jak świnia... Niech Bóg broni”. No, Rakitin, szybko, z czego to?

– Portret Gogola – odparł machinalnie i uznał ten cytat za bardzo adekwatny. W malutkim pokoju panował wprost niewyobrażalny chaos.

– Świetnie – pochwaliła go Zina. – Ciągle w formie. Myślałam, że już totalnie zszedłeś na psy.

– Jak to?

– Widziałam twoje okładki. Wiktor Godunow to modny pismak. A co akurat jest w modzie? Banał, bezguście. Powiedz szczerze, po co ci to? Czy naprawdę już tylko kasa się liczy?

– Cholernie duża kasa, Zina – roześmiał się drwiąco. – Powoli osiągam poziom przeciętnego pracownika małej, niezbyt dobrze prosperującej firmy.

– Nie mów! Jesteś przecież strasznie popularny. Powinieneś zarabiać krocie.

– Żeby dużo zarabiać, to zamiast pisać książki, powinno się od rana do wieczora liczyć pieniądze. Ale piszę chętniej, a interesy przekazuję w ręce moich wydawców. Niech każdy robi swoje.

– Ale to oni zbijają kokosy na twoich książkach.

– Nie tylko. Mają mnóstwo autorów. Pamiętasz jeszcze znaną odzywkę radzieckiej ekspedientki? „Was jest wiele, a ja tylko jedna”. Wydawnictw też jest mnóstwo. Silnych, naprawdę dochodowych, zaledwie garstka. Skoro potrafiły się takimi stać, to znaczy, że naprawdę znają się na rzeczy. A jeśli udaje im się przy tym pozyskać mnie za mniej, niż jestem wart, to ze mnie jest dureń, a oni są sprytni.

– Ale skoro nie robisz na tym wielkich pieniędzy, to po co to wszystko?

– A po co ty malujesz?

– Bo jestem malarką.

– A ja jestem pisarzem, więc piszę powieści.

– Kryminały. Tanią papkę! Nigdy bym nie powiedziała, Rakitin, że zostaniesz autorem kryminałów, Wiktorem Godunowem. Ja nie znam tego Godunowa i wcale nie chcę go poznać.

–A zajrzałaś kiedyś do którejś z moich książek?

– Ma się rozumieć, że nie. Nie zabieram się za taki chłam.

– Przeczytaj przynajmniej kilka stron, a dopiero potem oceń.

– Nie mam zamiaru czytać Wiktora Godunowa. Zupełnie mnie nie interesuje ten pan. Jego książki to tanie rzemiosło. Ale Nikitę Rakitina kocham całym sercem i chętnie znowu poczytam.

– Dziękuję za pamięć – uśmiechnął się Nikita. – Posłuchaj, nie znasz może kogoś, kto mógłby wynająć mieszkanie na miesiąc albo przynajmniejna dwa tygodnie?

– Komu?

– Mnie.

– Taak... – Zina chodziła w tę i we w tę po małym pokoju z rękami założonymi za głową, gwiżdżąc pierwsze akordy Marsza tureckiego. Potem nagle zatrzymała się, pytając: – Trawki?

– Nie, dziękuję.

– A ja sobie zapalę.

Wysypała tytoń z papierosa na spodek, dodała do tego rozdrobnioną trawkę i całość z powrotem wsypała do bibułki. Nikita, któremu na wyliniałym fotelu, pod zatłuszczoną pikowaną kołdrą zrobiło się ciepło, spał już prawie i miał uczucie, jakby przeniósł się w czasie piętnaście lat wstecz, a na zapchlonej leżance siedziała chuda, wyprostowana i ubrana w czarny golf jego Nika, wówczas jeszcze nie zdrajczyni, jeszcze nie żona Griszy Rusowa.

– Jutro wieczorem jadę do Petersburga. Jeśli chcesz, możesz u mnie pomieszkać. Nie będzie mnie przez miesiąc.

– Trzysta dolarów cię urządza?
– Daj spokój, Rakitin! – gwizdnęła i popukała się w czoło. – Odbiło ci?

– A jeślibym ci dał te pieniądze w prezencie, tak po prostu?

– Nogi do góry! – rozkazała Zina. – Tak – podstawiła mu stołek pod nogi. – Dopóki tu jestem, będziesz musiał spać na fotelu, przykro mi. Mam tylko tę leżankę. A pieniędzy nie wezmę. Możesz tu mieszkać, jak długo zechcesz. Nie chcę też wiedzieć, dlaczego, to bez znaczenia. Wiem, że jeśli uznasz to za konieczne, to powiesz. A jeśli nie, to nie.

– Opowiem ci – mruknął Nikita. – Ale najpierw muszę się trochę przespać.

Wystarczyło, że tylko przelotnie pomyślał o Nice i już nie mógł przestać. Nagle poczuł pragnienie, by ujrzeć ją przynajmniej we śnie. Trzydziestosiedmioletnią smukłą, surową damę z ciężkim kokiem na
karku i zimnymi, piwnymi oczami. Zdrajczynię Nikę, żonę Rusowa. Matkę syna Rusowa. Weronikę Siergiejewną Jelaginę, lekarza medycyny, chirurga urazowego. Dziewczynę Nikę, jego pierwszą i ostatnią miłość. Zanurzył się w sen jak w przepaść i miał obłąkańcze wizje. Dziesiąty już raz przeżywał bardzo realny koszmar, że strzelają do niego na Leningradzkim Prospekcie. Poza tym widział też białe wykafelkowane ściany oddziału psychiatrii dziecięcej, a na ich tle bladą jak kreda twarz chłopca, Fiedki Jegorowa, jego przeraźliwie puste, błękitne oczy i satanistyczny pentagram na zaognionej skórze pod wystającym dziecięcym obojczykiem, zaś w jego głowie kołatały się wypowiadane monotonnym głosikiem słowa: Żółty Wąwóz, Słoneczne Miasto. Nie na darmo poleciał na zachodnią Syberię, nie na darmo odszukał tam straszne miejsce, zapijaczone osiedle: Żółty Wąwóz.