Hak: fragment

Hak

Jeffery Deaver

Człowiek, który chciał zabić siedzącą obok mnie młodą kobietę, jechał kilometr za nami przez sielski krajobraz pól bawełny i tytoniu, okrytych wilgocią czerwcowego poranka.
W lusterku wstecznym mignął fragmencik samochodu, poruszającego się w spokojnym tempie w szeregu aut i prowadzonego przez mężczyznę, który na pozór niczym się nie wyróżniał spośród setki kierowców na autostradzie, gdzie niedawno wymieniono nawierzchnię.
– Panie Fallow? – zaczęła Alissa, po czym, tak jak nakłaniałem ją przez ostatni tydzień, poprawiła: – Abe?
– Słucham.
– Jest tam jeszcze? – Zauważyła, jak zerkałem w lusterko.
– Tak. Nasz ogon też – dodałem, żeby ją uspokoić. Za mordercą, trzy samochody dalej, podążał mój protegowany. Nie był jedyną osobą z naszej organizacji biorącą udział w akcji.
– W porządku – szepnęła Alissa. Trzydziestokilkuletnia kobieta ujawniła ciemne sprawki pewnego kontrahenta rządowego, który współpracował z wojskiem. Przedstawiciele firmy stanowczo twierdzili, że nie doszło do żadnych nadużyć i że nie mają nic przeciwko śledztwu, mimo to przed tygodniem dokonano zamachu na życie Alissy, a ponieważ byłem właśnie w Forcie Bragg z jednym z dowódców, Departament Obrony wezwał mnie, żebym ją chronił. Jako szef organizacji rzadko pracuję w terenie, ale prawdę mówiąc, chętnie wyrwałem się poza mury. Zwykle spędzałem co dzień dziesięć godzin za biurkiem w naszym biurze w Alexandrii. W zeszłym miesiącu częściej zostawałem tam na dwanaście i czternaście godzin, bo koordynowaliśmy ochronę pięciu informatorów z przestępczości zorganizowanej, aby później przekazać ich programowi ochrony świadków, w którego ramach mieli się poddać operacjom plastycznym.
Dobrze było znowu znaleźć się w siodle, choćby tylko na tydzień.
Wcisnąłem przycisk szybkiego wybierania, dzwoniąc do swojego protegowanego.
– Tu Abe – powiedziałem do zestawu słuchawkowego. – Gdzie on jest?
– Jakieś osiemset metrów za wami. Porusza się dość wolno.
Cyngiel, którego tożsamości nie znaliśmy, siedział za kierownicą nijakiego, szarego hyundaia sedana.
Jechałem za pięcioipółmetrową ciężarówką z wymalowanym na boku napisem „PRZEDSIĘBIORSTWO PRZETWÓRSTWA DROBIOWEGO CAROLINA”. Wóz był pusty i prowadził go jeden z naszych transportowców. Przed ciężarówką jechał taki sam samochód jak ten, który prowadziłem.
– Trzy kilometry do wymiany – powiedziałem.
Odbiór wiadomości potwierdziły cztery głosy przez cztery bardzo zaszyfrowane urządzenia komunikacyjne.
Rozłączyłem się.
Nie patrząc na Alissę, powiedziałem:
– Będzie dobrze.
– No… – szepnęła. – Sama nie wiem. – Zamilkła i utkwiła wzrok w bocznym lusterku, jak gdyby człowiek, który chciał ją zabić, był tuż za nami.
– Wszystko idzie zgodnie z planem.
Kiedy niewinni ludzie znajdą się w sytuacji wymagającej obecności i ochrony kogoś takiego jak ja, najczęściej reagują zdumieniem i strachem. Trudno jest uświadomić sobie nagle własną śmiertelność.
Ale zapewnianie zagrożonym ludziom bezpieczeństwa to praca jak każda inna.
Często mówiłem o tym swojemu protegowanemu i innym w biurze, prawdopodobnie grając im na nerwach powtarzaniem drętwym tonem w kółko tego samego. Mówiłem o tym jednak dlatego, że nigdy nie wolno zapominać. To normalna robota ze swoimi sztywnymi procedurami, których uczymy się tak samo jak chirurdzy opanowujący zasady precyzyjnego krojenia ciała albo piloci opanowujący sztukę utrzymywania w powietrzu ton metalu. Uczymy się technik, które doskonalono przez całe lata i które działały.
Robota…
Oczywiście nie miałem też żadnych wątpliwości, że cyngiel, który właśnie jechał za nami z zamiarem zamordowania siedzącej obok mnie kobiety, również traktuje swoje zadanie jak zwykłą pracę. Był równie poważny jak ja, uczył się procedur tak samo pilnie jak ja, miał wysokie IQ i wysoki poziom praktycznego sprytu, miał także nade mną przewagę: jego działań nie krępowały takie ograniczenia jak mnie – wynikające z konstytucji i praw zgodnie z nią stanowionych.
Mimo to wierzę, że walka po słusznej stronie ma swoje zalety. W ciągu lat pracy nigdy nie straciłem żadnego obiektu. I nie zamierzałem stracić Alissy.
To zwykła robota, dlatego trzeba zachować spokój chirurga, spokój pilota.
Alissa oczywiście nie była spokojna. Oddychała ciężko, skubiąc mankiet bluzki i patrząc na rozłożystą magnolię, którą właśnie mijaliśmy. Drzewo wysforowało się z lasu hikor czy kasztanowców na skraju dużego pola bawełny falującego białym puchem. Niespokojnie okręcała na przegubie bransoletkę z brylantami, którą podarowała sobie na ostatnie urodziny. Zerknęła na ozdobę, a potem na dłonie, wilgotne od potu, po czym położyła je na granatowej spódnicy. Pod moją opieką Alissa nosiła wyłącznie ciemne rzeczy, ale ten kamuflaż nie wynikał z tego, że była celem zawodowego mordercy, lecz z powodu nadwagi, z którą borykała się od wieku dojrzewania. Wiedziałem o tym, bo razem jadaliśmy posiłki i miałem okazję widzieć tę walkę z bliska. Sporo mówiła o swoich zmaganiach z jedzeniem. Niektórzy podopieczni nie potrzebują lub nie chcą kumplostwa. Inni, jak na przykład Alissa, chcą w nas widzieć przyjaciół. Nie bardzo nadaję się do takiej roli – znów z powodu swojej sztywności – ale staram się w nią wejść i na ogół mi się udaje.
Minęliśmy tablicę. Zjazd był za dwa kilometry.
Praca wymaga prostego i sprytnego planu. W tej branży nie wolno być reaktywnym i choć nie cierpię słowa „proaktywność” (jako przeciwieństwo czego, „antyaktywności”?), dobrze oddaje kluczową cechę naszej roboty. W tym wypadku, aby dostarczyć Alissę całą i zdrową do prokuratora, przed którym miała złożyć zeznanie, musiałem wciągnąć do gry cyngla. Ponieważ mój protegowany śledził go od wielu godzin, wiedzieliśmy, gdzie jest i moglibyśmy go zdjąć w każdej chwili. Gdybyśmy to jednak zrobili, jego zleceniodawca wynająłby po prostu kogoś innego, żeby dokończył zadanie. Chciałem zatrzymać go na drodze przez większą część dnia – na tak długo, żeby Alissa zdążyła dotrzeć przed oblicze prokuratora federalnego i przekazać mu dostatecznie dużo informacji, a tym samym zażegnać grożące jej niebezpieczeństwo. Po spisaniu zeznania cyngiel nie będzie już miał powodu jej eliminować.
Zgodnie z planem, jaki opracowałem razem ze swoim protegowanym, miałem wyprzedzić ciężarówkę z przedsiębiorstwa drobiowego. Cyngiel doda gazu, żeby nie stracić nas z oczu, ale zanim się zbliży, ciężarówka i ja równocześnie zjedziemy z autostrady. Z powodu łuku drogi i zjazdu, który specjalnie wybrałem, cyngiel nie będzie mógł zobaczyć mojego samochodu, ale zauważy wóz pozorantów. Potem Alissa i ja okrężną trasą pojedziemy do hotelu w Raleigh, gdzie czeka prokurator, a samochód pozorantów dotrze do gmachu sądu w Charlotte, trzy godziny drogi stąd. Zanim napastnik się zorientuje, że jechał za fałszywym celem, będzie za późno. Zadzwoni do dyspozytora – swojego zleceniodawcy – i najprawdopodobniej zamach zostanie odwołany. Wtedy wkroczymy, aresztujemy cyngla i spróbujemy wytropić dyspozytora.
Do zjazdu miałem mniej więcej półtora kilometra. Od ciężarówki z kurczakami dzieliło mnie około dziesięciu metrów.
Spojrzałem na Alissę, która bawiła się teraz złotym naszyjnikiem z ametystami, który dostała od matki na siedemnaste urodziny. Cena prezentu przekraczała możliwości finansowe rodziny, ale naszyjnik miał być nagrodą pocieszenia za brak zaproszenia na bal z okazji zakończenia roku szkolnego. Ludzie zwykle sporo zdradzają osobom, które ratują im życie.
Zabrzęczał mój telefon.
– Tak? – powiedziałem do swojego protegowanego.
– Obiekt przesunął się do przodu, jakieś dwieście metrów za ciężarówką.
– Jesteśmy prawie na miejscu – odrzekłem. – Do roboty.
Szybko wyprzedziłem ciężarówkę przedsiębiorstwa drobiowego i wcisnąłem się w lukę między nią a wozem pozorantów. Za kierownicą siedział człowiek z naszej organizacji; fotel pasażera zajmowała agentka FBI przypominająca Alissę. W biurze mieliśmy trochę zabawy podczas wybierania kogoś, kto by zagrał mnie. Mam okrągłą głowę, uszy odstające o parę milimetrów bardziej, niżbym sobie życzył, i sztywne rude włosy. Jestem niewysoki. Dlatego trzeba było poświęcić godzinę czy dwie na przeprowadzenie szybkiego konkursu na najbardziej elfowatego pracownika, który miał się wcielić we mnie.
– Podaj status – powiedziałem do telefonu.
– Zmienił pas i trochę przyspieszył.
Woli nie tracić mnie z oczu, pomyślałem.
– Chwileczkę… chwileczkę – usłyszałem.
Musiałem przypomnieć swojemu wychowankowi, żeby uważał na niepotrzebne wtręty; treść rozmowy telefonicznej była szyfrowana, ale można było wykryć sam fakt nawiązania łączności. Zapamięta tę lekcję.
– Zbliżam się do zjazdu… Uwaga, skręcamy.
Wciąż jadąc z prędkością ponad dziewięćdziesięciu na godzinę, zjechałem na prawy pas i pokonałem łuk osłonięty gęstymi drzewami. Ciężarówka siedziała mi na zderzaku.
– W porządku, obiekt nawet nie popatrzył w twoją stronę – zameldował mój protegowany. – Namierzył pozorantów i zaraz zwolnił do przepisowej prędkości.
Na skrzyżowaniu z drogą numer 18 zatrzymałem się na czerwonym świetle, a potem skręciłem w prawo. Ciężarówka skręciła w lewo.
– Obiekt dalej trzyma się trasy – ciągnął mój protegowany. – Chyba wszystko idzie zgodnie z planem. – Miał opanowany głos. Zwykle nie angażuję się emocjonalnie w pracę, ale jest w tym lepszy ode mnie. Rzadko się uśmiecha, nigdy nie żartuje i prawdę mówiąc, niewiele o nim wiem, choć współpracujemy, często bardzo blisko, już od kilku lat. Chciałbym to zmienić – pozbawić go tego ponuractwa – nie ze względu na pracę, bo naprawdę jest bardzo dobry, ale po prostu wolałbym, żeby czerpał więcej przyjemności z tego, co robimy. Dbanie o bezpieczeństwo innych może dawać satysfakcję, a nawet radość. Zwłaszcza gdy chronimy rodziny, co zdarza się całkiem często.
Poleciłem mu, żeby informował mnie na bieżąco, i zakończyłem połączenie.
– Czyli jesteśmy bezpieczni? – spytała Alissa.
– Jesteśmy bezpieczni – odparłem, przyspieszając do osiemdziesiątki przy ograniczeniu do siedemdziesięciu na godzinę. Piętnaście minut później kluczyliśmy drogą, która miała nas doprowadzić na obrzeża Raleigh, gdzie na zeznanie Alissy czekał prokurator.
Niebo przykrywały chmury, a krajobraz nie zmieniał się tu pewnie od kilkudziesięciu lat: parterowe domy, szopy, przyczepy i samochody w stanie terminalnym, które dzięki odrobinie szczęścia i troskliwej opiece wciąż funkcjonowały. Na stacji benzynowej sprzedawano gatunek paliwa, o którym nigdy nie słyszałem. Psy leniwie kłapały zębami, goniąc pchły. Kobiety w postrzępionych dżinsach pilnowały gromadki potomstwa. Mężczyźni o twarzach naznaczonych zamiłowaniem do piwa i o wystających brzuchach siedzieli na werandach, nie czekając na nic. Najprawdopodobniej dziwili się na widok naszego samochodu – w którym siedzieli ludzie z gatunku rzadko widywanych w tej okolicy: mężczyzna w białej koszuli i ciemnym garniturze oraz kobieta z elegancką blond fryzurą.
Zostawiając za sobą dzielnicę domów, wjechaliśmy na drogę przecinającą pola. Ujrzałem krzewy bawełny zrzucające włókna jak popcorn i pomyślałem, że sto pięćdziesiąt lat temu tę ziemię pokrywał taki sam biały kobierzec; kiedy człowiek był na Południu, często przypominał sobie wojnę secesyjną i ludzi, w których imieniu ją toczono.
Zadzwonił telefon, który zaraz odebrałem.
W głosie mojego protegowanego wyraźnie brzmiał niepokój.
– Abe.
Zesztywniały mi ramiona.
– Skręcił z autostrady? – Tym się nie martwiłem; zjechaliśmy ponad pół godziny temu. Cyngiel musiał być już co najmniej sześćdziesiąt kilometrów od nas.
– Nie, ciągle jedzie za pozorantami. Ale coś się stało. Rozmawiał przez komórkę. Kiedy się rozłączył, dziwnie się zachowywał. Ocierał twarz. Podjechałem bliżej, na dwie długości samochodu. Wyglądał, jakby płakał.
Zacząłem szybciej oddychać, zastanawiając się nad możliwymi przyczynami. Spośród różnych scenariuszy na plan pierwszy wybijał się najbardziej wiarygodny i niepokojący: a jeśli cyngiel podejrzewał, że użyjemy podstępu i postanowił zrobić to samo? Zmusił kogoś, kto go przypominał – jak elfowaty człowiek w naszym wozie – żeby za nami jechał. Rozmowa telefoniczna, której świadkiem był mój protegowany, mogła się odbyć między kierowcą a prawdziwym sprawcą, który wziął jego żonę albo dziecko jako zakładnika.
To z kolei oznaczało, że prawdziwy cyngiel był gdzie indziej i…
W naszą stronę śmignęła jakaś biała plama. Z podjazdu pustej, zrujnowanej stacji benzynowej po lewej na drogę wypadł ford pikap. Osłoniętą rurami maską uderzył w nasz wóz od strony pasażera i zepchnął nas przez kępę wysokiego zielska wprost do płytkiego jaru. Alissa wrzasnęła, a ja jęknąłem z bólu. Usłyszałem jeszcze głos swojego wychowanka, który wołał mnie po imieniu, a potem wystrzeliła poduszka powietrzna, posyłając telefon i zestaw głośnomówiący w głąb samochodu.
Stoczyliśmy się z półtorametrowego zbocza i mało efektownie zatrzymaliśmy się na mulistym dnie płytkiej rzeczki.
Och, zaplanował atak doskonale i zanim zdążyłem odpiąć klamrę pasa bezpieczeństwa, żeby się dostać do broni, walnął w okno z mojej strony młotkiem do polo, roztrzaskując szybę i ogłuszając mnie. Wyszarpnął mi glocka i schował do kieszeni. Zwichnięte ramię, pomyślałem, mało krwi. Wyplułem odłamek szkła i spojrzałem na Alissę. Też była oszołomiona, ale chyba nie odniosła poważniejszych obrażeń. Cyngiel nie miał w ręku pistoletu tylko młotek, więc przemknęło mi przez myśl, że miałaby szansę przedrzeć się przez zarośla i uciec. Niewielką szansę, ale zawsze. Musiałaby jednak ruszać natychmiast.
– Alissa, biegnij w lewo! Uda ci się! Biegnij!
Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi i wypadła z samochodu.
Spojrzałem na drogę. Zobaczyłem tylko białego forda zaparkowanego na poboczu, tak jak kilkanaście innych pikapów, które widziałem po drodze – w pobliżu rzeczki, gdzie można było na przykład złapać parę żab na przynętę. Samochód doskonale zasłaniał widok od strony drogi. Tak samo postawiłbym pikapa, żeby osłonić własną ucieczkę, pomyślałem ponuro.
Cyngiel sięgał przez okno, żeby otworzyć moje drzwi. Z bólu zmrużyłem oczy, ciesząc się w duchu, że zwleka. Alissa mogła zyskać na czasie i pokonać większą odległość. Znając dokładnie nasze położenie dzięki GPS-owi, moi ludzie zawiadomią policję, która zjawi się tu za piętnaście czy dwadzieścia minut. Alissie mogło się udać. Błagam, pomyślałem, odwracając się w stronę płytkiego koryta rzeczki, którym powinna uciec.
Alissa nie zamierzała jednak nigdzie biec.
Stała obok samochodu ze spuszczoną głową i rękami założonymi na obfitym biuście, z twarzą zalaną łzami. Czyżby odniosła większe obrażenia, niż przypuszczałem?
Otworzyły się drzwi po mojej stronie i cyngiel wywlókł mnie na ziemię, gdzie wprawnym ruchem założył mi na ręce nylonowe opaski. Potem mnie puścił i padłem w błoto o zgniłym zapachu, obok cykających świerszczy.
Opaski?, zdziwiłem się. Znów popatrzyłem na Alissę, która opierała się o samochód, nie mogąc spojrzeć w moją stronę.
– Proszę mi powiedzieć. – Zwracała się do napastnika. – Co z moją matką?
Nie, nie była oszołomiona i nie odniosła poważnych obrażeń. Zorientowałem się, że nie ucieka, bo nie ma powodu.
Nie była celem ataku.
Celem byłem ja.
Cała straszna prawda stała się jasna. Stojący nade mną mężczyzna znalazł jakiś sposób, żeby przed kilkoma tygodniami dotrzeć do Alissy i zagrozić jej, że skrzywdzi jej matkę – po to, by zmusić Alissę do zmyślenia historyjki o korupcji w przedsiębiorstwie świadczącym usługi rządowi. Ponieważ sprawa dotyczyła bazy wojskowej, której komendanta znałem, sprawca zakładał, że to ja zostanę owczarkiem wyznaczonym do jej ochrony. W ciągu minionego tygodnia Alissa przekazywała mu szczegóły na temat naszych procedur bezpieczeństwa. Nie był cynglem; był zbieraczem, którego wynajęto do wydobycia ze mnie informacji. Oczywiście – chodziło o sprawę przestępczości zorganizowanej, nad którą niedawno pracowałem. Znałem nową tożsamość pięciu świadków zeznających przed sądem.
Wiedziałem, gdzie umieścili ich ludzie z programu ochrony świadków.
Urywanym od szlochu głosem, Alissa wykrztusiła:
– Przecież mówił pan…
Ale zbieracz nie zwracał na nią uwagi. Patrząc na zegarek, dzwonił do kogoś; doszedłem do wniosku, że do podstawionego mężczyzny osiemdziesiąt kilometrów stąd, za którym jechał autostradą mój protegowany. Nie dodzwonił się. Pozorant został zapewne zatrzymany, gdy tylko przez komórkę usłyszano odgłosy naszego wypadku.
Oznaczało to, że zbieracz nie ma tyle czasu, ile by sobie życzył. Ciekawe, jak długo wytrzymam tortury.
– Błagam – szepnęła znowu Alissa. – Moja matka… mówił pan, że jeżeli zrobię, czego pan chce… Proszę powiedzieć, nic się jej nie stało?
Zbieracz zerknął na nią i jak gdyby po namyśle wyciągnął zza pasa pistolet i dwa razy strzelił jej w głowę.
Skrzywiłem się w rozpaczy.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął wymiętą szarą kopertę, otworzył ją, po czym przyklęknął obok mnie i wytrząsnął jej zawartość na ziemię. Nie widziałem, co to jest. Zdjął mi buty i skarpetki.
– Masz informacje, których potrzebuję? – spytał cichym głosem.
Przytaknąłem skinieniem głowy.
– Powiesz mi?
Gdybym wytrzymał piętnaście minut, miejscowa policja zdążyłaby tu dotrzeć, kiedy jeszcze będę żył. Przecząco pokręciłem głową.
Obojętnie, jak gdyby moja reakcja nie była ani dobra, ani zła, zabrał się do pracy.
Wytrzymaj piętnaście minut, powiedziałem sobie.
Pierwszy krzyk wydarł się z mojego gardła trzydzieści sekund później. Następny krótko potem, a później z każdym wydechem wydawałem przeraźliwy wrzask. Z oczu płynęły mi łzy, a całym ciałem wstrząsały fale przeszywającego bólu.
Trzynaście minut, przemknęło mi przez głowę. Jeszcze dwanaście…
Nie byłem pewien, ale minęło chyba nie więcej niż sześć czy siedem, kiedy wykrztusiłem:
– Przestań, przestań!
Posłuchał. I powiedziałem mu dokładnie to, co chciał wiedzieć.
Zanotował informacje i wstał. W jego lewej dłoni kołysały się kluczyki do pikapa. W prawej trzymał pistolet. Wycelował lufę automatu w środek mojego czoła i w tym momencie poczułem przede wszystkim ulgę, ogromną ulgę na myśl, że przynajmniej skończy się ból.
Mężczyzna odsunął się o krok i przymrużył oczy w oczekiwaniu na huk wystrzału, a ja zdałem sobie sprawę, że…

Hak
Jeffery Deaver
Przekład: Łukasz Praski
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 14 kwietnia 2011
Liczba stron: 448