Kwadrat zemsty: fragment

Kwadrat zemsty

Pieter Aspe

Telefon zadzwonił, kiedy Pieter Van In dopiero od pięciu minut był pod prysznicem. Zaklął pod nosem, ale bynajmniej nie zamierzał się śpieszyć. Spokojnie poczekał, aż woda dokładnie spłucze mydło pod pachami. Następnie symbolicznie wytarł stopy o gumową matę. Z ciałem parującym jeszcze od gorącej wody stanął przed lustrem i pokręcił głową ze współczuciem. Niewyraźny obraz, jaki pokazał się w lustrze, trudno było nazwać przyjemnym.
Z pełnym rezygnacji westchnieniem zawinął się w swój stary szlafrok kąpielowy w kratę.
Była niedziela, za piętnaście dziewiąta. Słońce nieśmiało zaglądało przez nieokreślonego koloru zasłony. Przez osiem lat jego nałogowego palenia nabrały dość osobliwej patyny. Jeśli oczywiście można tak nazwać nikotynowy osad. Sufit i tapety koloru pożółkłej kości słoniowej też nie wyglądały lepiej. Kiedyś były białe.
Van In powlókł się na dół. Uporczywy dzwonek rozbrzmiewał nadal. Schody ze zwykłego bukowego drewna łączyły jego sypialnię z salonem na parterze. Tu właśnie stał jedyny aparat telefoniczny. Van In nienawidził tych urządzeń w sypialni. Zanim podniósł słuchawkę, zapalił jeszcze papierosa.
— Van In, słucham — warknął do słuchawki.
— Halo? Mówi De Kee, dzień dobry panu.
Trudno o większą ironię, niż kiedy w niedzielę rano telefonuje przełożony i wita nas słowami „dzień dobry”.
— Bardzo przepraszam, że dzwonię tak wcześnie.
Ironia jego przełożonego nie znała dziś granic. Van In łapczywie zaciągnął się dymem. Już wiedział, że coś się szykuje.
— Właśnie zadzwonił do mnie Ludovic Degroof. Wie pan, o kogo chodzi?
— Tak, wiem — potwierdził Van In spokojnie. Hitlera też wszyscy znają, chciał powiedzieć.
— Dobrze. To teraz proszę uważnie posłuchać, co powiem.
 Na początek De Kee poskarżył się Van Inowi, że Degroof wyrwał go telefonem z łóżka, i że cała ta sprawa jest mu bardzo nie w smak.
— Przed paroma godzinami jeden z naszych nocnych patroli odkrył włamanie u jego syna, jubilera ze Steenstraat — objaśnił De Kee. — Pewnie zadaje pan sobie pytanie, czemu zawracam panu głowę jakimś tam banalnym włamaniem, i to jeszcze w niedzielę rano.
Van In zadawał sobie pytanie, czemu ktoś zawraca głowę naczelnikowi De Kee jakimś banalnym włamaniem, i to w niedzielę rano.
— Problem w tym, że sprawa jest delikatna — ciągnął De Kee. — Z pierwszych pobieżnych oględzin wynika, że niczego ze sklepu nie wyniesiono. Sprawca podobno rozpuścił całą biżuterię w pojemniku z wodą królewską. Ghislain Degroof, jubiler, potwierdza, że w ten sposób zniszczono całą jego kolekcję kosztowności.
De Kee przerwał na chwilę.
Pierwszy papieros, który zazwyczaj miał tak niepowtarzalny smak, drapał Van Ina w gardło, tak że aż się rozkaszlał.
— Halo? Panie Van In?
— Chwileczkę, panie naczelniku — wyrzęził Van In. Chyba najwyższy czas rzucić to palenie.
W głosie De Kee dało się wyczuć lekką irytację, kiedy mówił:
— Gdyby nie to, że Deleu jest na urlopie, oczywiście nie zawracałbym panu tym głowy. Ale chyba sam pan rozumie, w tej sytuacji musimy zaangażować człowieka z dużym doświadczeniem, zwłaszcza mając do czynienia z kimś takim jak Degroof.
Deleu był zięciem De Kee. Swego czasu Van In wprowadzał go w tajniki pracy w policji.
— Oczywiście, panie naczelniku — powiedział Van In niemal uniżenie.
Deleu zwyczajowo dostawał wszystkie najgłośniejsze sprawy. Kiedy zawalał śledztwo, a to udawało mu się zawsze, wkraczał Van In i sklejał wszystko z powrotem do kupy. Tym razem De Kee nie miał już wyjścia i musiał zwrócić się bezpośrednio do niego.
— Więc zgadza się pan go zastąpić?
— Skoro trzeba.
De Kee westchnął z ulgą.
— Znakomicie, panie komisarzu — powiedział z ożywieniem. — Byłbym panu wdzięczny, gdyby możliwie szybko podjechał pan do mnie na komendę. Moglibyśmy wtedy wspólnie od razu przystąpić do działania.
Van In zaniemówił. Był przekonany, że naczelnik dzwoni od siebie z domu. Degroof musiał mieć jakieś bardzo mocne argumenty, skoro udało mu się sprawić, żeby naczelnik pojawił się w niedzielę rano na komendzie.
— W ciągu pół godziny powinienem być na miejscu, panie naczelniku — zapewnił.
— Świetnie. Wiedziałem, że mogę na pana liczyć — Suchy trzask oznajmił zakończenie połączenia.
Van In zaciągnął się łapczywie papierosem. No to nieźle się wkopał. Z drugiej strony przydadzą się dodatkowe pieniądze za nadgodziny. Praca w niedziele jest płatna podwójnie, a on miał już dwie zaległe raty hipoteczne.
Van In przez całą minutę gapił się w wielkie, nowoczesne lustro zamontowane na ścianie kominka. Już dawno przestał się bronić przed swoją próżnością. Niestarannie zawiązany pasek szlafroka sam się rozluźnił, widok wypukłego brzucha z zapadniętym pępkiem nie był zbyt apetyczny. Tak jak poprzednio w łazience, tak i teraz Van In wykrzywił się do swojego odbicia. I po co przez ostatnie osiem miesięcy wypruwał sobie żyły, ćwicząc bez wytchnienia? Widać jednak te pisma kobiece mają rację: facet po przekroczeniu czterdziestki zdecydowanie dziecinnieje.
Zdusił papierosa w doniczce z wynędzniałym fikusem, który rozpaczliwie starał się przeżyć. Zrzucił z ramion szlafrok i stanął bokiem przed obejmującym całą postać lustrem. Ponownie zmierzył się krytycznym spojrzeniem. Kiedy nabrał głęboko powietrza i napiął pośladki, brzuch sprawiał wrażenie płaskiego i twardego. Van In z przyjemnością przyglądał się sobie w tej pozycji, którą zdołał utrzymać przez dwadzieścia sekund. Po dopełnieniu tego rytuału, dudniącym krokiem wspiął się po drewnianych schodach do sypialni. Nie miał innego wyjścia, bo jego ubranie zostało w łazience.
— Wszystko przez to piwsko — mamrotał pod nosem, wbijając się w spodnie.
Van In specjalnie się nie ogolił, żeby De Kee miał wrażenie, że bardzo się śpieszył.
Z ulicy Vette Vispoort, gdzie mieszkał, było na komendę niecałe dziesięć minut drogi. Trzy lata temu Van In pozbył się wozu, poobijanego bmw, ponieważ jeśli ktoś w Brugii nie ma swojego garażu, to nie ma gdzie trzymać samochodu.
* * *
— Dzień dobry, panie komisarzu.
Benny Lagrou, policjant siedzący w dyżurce, rozciągnął wargi w bezzębnym uśmiechu.
— Witaj, Benny. De Kee już długo na posterunku? — spytał w przelocie Van In.
Lagrou był policjantem starej daty: moczymordą i gadułą. Pięć lat temu De Kee zdjął go ze służby na ulicy. Zazwyczaj siedział w dziale rzeczy znalezionych, zwanym przez wszystkich Syberią.
— A co, dzwonił do pana w sprawie tego napadu na Steenstraat? — spytał wymijająco.
— Długo już tu jest? — ponowił pytanie Van In.
Lagrou rozejrzał się lękliwie na boki i dał Van Inowi znak, żeby podszedł.
— Wpadł tu jakieś pół godziny temu — szepnął konspiracyjnym tonem. — Coś mi się wydaje, że nie jest dzisiaj w najlepszym humorze.
— Czyli jak zwykle — odrzekł Van In.
Lagrou ponownie obnażył dziąsła w uśmiechu.
Van In pchnął drzwi i wszedł po schodach na trzecie piętro. Nikogo nie spotkał, bo dzisiaj każdy jeździ windą.
Naczelnik De Kee, były fryzjer, który dorobił się licencjatu z kryminologii, zareagował niemal jednocześnie z nieśmiałym pukaniem do drzwi:
— Wejść!
De Kee siedział za swoim biurkiem. Był niewielkiego wzrostu, jak większość dyktatorów. Na tę okazję wbił się nawet w mundur, co zdarzało się niezwykle rzadko. Najczęściej nosił drogie, szyte na miarę garnitury. Nad wyglądem De Kee skrupulatnie czuwała jego konkubina, Vera.
— Niech pan siada, Van In — powiedział bezbarwnym tonem De Kee. Patrzył na Van Ina zza swoich bezodblaskowych okularów w oprawkach z osiemnastokaratowego złota. Bardzo mu nie odpowiadało, że jego zięć jest akurat nieobecny. Wolał, kiedy Van In pozostawał w cieniu.
— Papierosa?
— Chętnie — odparł Van In.
De Kee podsunął mu paczkę playersów, kupionych w sklepie bezcłowym, ma się rozumieć. Van In bez pośpiechu zapalił jednego. De Kee przeciągnął kilka razy dłonią po swoich rzedniejących włosach. Dziecko by wyczuło, że jest pod presją. Zorientował się, że Van In mu się przygląda i gwałtownie cofnął rękę.
— Chciałbym, żeby poprowadził pan to śledztwo. Jest rzeczą najwyższej wagi, aby działał pan dyskretnie. Rozumiem przez to jak najmniejsze absorbowanie rodziny Degroof oraz zadbanie o to, aby ewentualne przesłuchania nie odbywały się na komendzie. Czy wyrażam się jasno?
— Oczywiście.
Van In wiedział, że De Kee ma wiele do zawdzięczenia Ludovicowi Degroofowi. Trzy czwarte lokalnych polityków zresztą też.
— Nie jest też niezbędnie konieczne, aby sprawca bądź sprawcy zostali złapani.
De Kee z wyraźnym trudem wypowiedział ostatnie słowa. Van In prawie się przestraszył.
— A to dlaczego, jeśli wolno spytać?
De Kee zdjął drogie okulary i potarł nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym. Van In stawiał dokładnie te pytania, które nigdy nie pojawiłyby się u Deleu. De Kee jednak nie miał wyboru. Ktoś przecież musiał objąć śledztwo.
— Mój drogi — zaczął ze słodyczą w głosie. — Pan Ludovic Degroof nie cierpi tego rodzaju rozgłosu. Jeśli znajdziesz sprawców, w porządku. Jeśli ich nie znajdziesz, też nie ma problemu. Pan Degroof prosi o sporządzenie wiarygodnego protokołu, oficjalne potwierdzenie powstania strat, a resztą już nie powinniśmy sobie za bardzo zaprzątać głowy.
Fakt, że De Kee niespodziewanie zaczął mówić do niego na „ty”, wzbudził szczególne podejrzenia Van Ina. Naczelnik surowo przestrzegał bowiem staroświeckich form zwracania się do podwładnych.
— Innymi słowy, potrzebuje nas tylko do tego, aby zgłosić szkodę w towarzystwie ubezpieczeniowym — stwierdził Van In dość ostrym tonem.
De Kee zbył tę uwagę lekceważącym machnięciem ręki.
— Jak długo już pracujesz w policji? — spytał, patrząc z rozbawieniem na Van Ina. — Osiemnaście lat? Dziewięt-naście?
— Dziewiętnaście — potwierdził Van In.
— Prawie dwadzieścia, mój drogi — poprawił go De Kee. Szczwany lis dokładnie znał jego akta i popisywanie się tą wiedzą sprawiało mu widoczną przyjemność. — Przypuszczam, że przez ten czas różnych rzeczy się naoglądałeś.
Van In skinął głową. Już parę razy słyszał tę gadkę. Przeważnie, kiedy chodziło o jakieś sprawy polityczne.
— Zdążyłeś zrozumieć, jak urządzony jest ten świat. Czasem lepiej milczeć, niż grzebać się w gównie.
De Kee znowu zaczął gładzić się po włosach. Vera akurat wczoraj ufarbowała mu je drogim preparatem. Wyłożył na to forsę bez szemrania, tak jak na nowe renault clio i apartament w Zeebrugge.
— Doskonale rozumiem, co pan ma na myśli — Van In poczuł się jak uczniak, z tym że w jego przypadku „pani psorka” była kurduplowatym, wrednym gościem.
— Mam taką nadzieję, Pieter. — De Kee włożył okulary z powrotem na nos i popatrzył na Van Ina. Lubił przewiercać ludzi wzrokiem. Wydawało mu się, że wtedy emanuje z niego autorytet.
— Umowa stoi?
Van In zwilżył wargi językiem.
— A mam jakiś wybór? — spytał.
De Kee pokręcił przecząco głową.
— Nie, nie masz żadnego.
Van In przez moment pomyślał tęsknie o swojej młodości, o niezapomnianych latach sześćdziesiątych, kiedy nie był jeszcze zmuszony do akceptowania narzuconych kompromisów. A teraz uginał się pod ciężarem alimentów i o wiele za wysokiej hipoteki.
De Kee wstał i spojrzał przez okno na plac Beursplein. Cieszył się, że ma już za sobą to, o co go proszono. Jeśli Van In spieprzy śledztwo, będzie idealnym kozłem ofiarnym. Jak się tak zastanowić, to chyba nawet dobrze się złożyło, że Deleu jest na urlopie. De Kee miał jakiś szósty zmysł, jeśli idzie o wymigiwanie się od niewdzięcznych spraw.
— To co, może podjedziemy rozejrzeć się na miejscu? — zaproponował. Rzucił okiem na wielki zegar nad drzwiami. Była za pięć dziesiąta. — Twój kolega będzie szczęśliwy, że go ktoś zluzuje.
Van In zdusił na wpół wypalonego papierosa w popielniczce i ruszył do drzwi. De Kee podniósł słuchawkę telefonu wewnętrznego i wybrał numer kantyny.
— Halo, Gerard. Już wyjeżdżamy.
Nosowy timbre głosu De Kee, wydającego to polecenie, skojarzył się Van Inowi z dźwiękiem chodzącego na wolnych obrotach miksera.