206 kości: fragment

Rozdział 13

Po powrocie do miasta przekąsiliśmy lunch w jakiejś La Belle Province. Apetyt mi nie dopisywał. Chusteczki odświeżające i płyn odkażający załatwiły sprawę tylko połowicznie. Chciałam umyć włosy i wyszorować dłonie, żeby usunąć brud spod paznokci. Ale Ryan był stanowczy. Często wyłaził z niego babciny rys i upierał się, żebym jadła, kiedy akurat miałam na to najmniejszą ochotę.
Zamówił poutine, quebecki przysmak, który jakoś nigdy do mnie nie przemawiał. Weźcie frytki, posypcie je serem i całość zalejcie pozbawionym smaku brązowym sosem pieczeniowym. Pychota.Ja zamówiłam zupę z zielonego groszku i sałatę.
Bezpośrednio z restauracji pojechaliśmy do Édifice Wilfrid-Derome w dzielnicy Hochelaga-Maisonneuve na wschód od centre-ville. Laboratoire des sciences judiciaires et de médecine légale zajmuje dwa najwyższe piętra budynku w kształcie litery T, biuro koronera mieści się na jedenastym, a kostnica i sale sekcyjne w podziemiach. Reszta należy do SQ.Ryan pojechał niestrzeżoną windą na czwarte piętro. Ja wsiadłam do zastrzeżonej, obsługującej tylko LSJML, biuro koronera i prosektorium.
W każdy dowolny dzień powszedni w pracowniach, pokojach i korytarzach roiłoby się od ubranych na biało naukowców i laborantów. Tego popołudnia z zakładzie było cicho jak w grobie. Niech żyją wolne soboty.
Przeciągając przez czytnik kartę identyfikacyjną po raz czwarty od momentu wejścia do budynku, przeszłam przez szklane drzwi oddzielające skrzydło sądowo-medyczne od reszty dwunastego piętra i ruszyłam korytarzem z pokojami po jednej stronie i pracowniami po drugiej. Mikrobiologia. Histologia. Patologia. Odontologia antropologiczna.
Podczas mojego pobytu w Chicago ramy okienne, regały, obudowy szafek i lodówki uległy transformacji. Każde miejsce pracy odzwierciedlało cukierkową wizję jego dekoratora. Plastikowe zielone girlandy, koronkowe płatki śniegu z serwetki, Święty Mikołaj z workiem prezentów, reniferami i saniami.
Na moim biurku walały się papiery, a mój telefon mrugał. Ignorując histeryczne czerwone światełko automatycznej sekretarki, wsunęłam torebkę do szuflady i skierowałam się do umywalni.
Wykąpana i przebrana w chirurgiczny fartuch wróciłam do laboratorium po formularze protokołów, miarkę i podkładkę do pisania z klipsem. Potem wsiadłam do windy oferującej ten sam ograniczony wybór kierunków: LSJML, koroner, prosektorium.
W podziemiach, za kolejnymi zamykanymi elektronicznie drzwiami, przez całą długość budynku biegnie korytarz. Po lewej stronie mieści się pracownia rentgenowska i cztery sale sekcyjne, trzy z pojedynczymi stołami, jedna z dwoma. Po prawej są suszarki, stanowiska komputerowe oraz wózki i misy na kółkach do transportu próbek do różnych pracowni na górze.
Przez małe szklane okienka w drzwiach poszczególnych pomieszczeń widziałam, że tu także nic się nie dzieje. Ani śladu fotografów policyjnych, laborantów sekcyjnych czy medyków sądowych. Niektóre z tablic informacyjnych udekorowano świątecznie podobnie jak pracownie kilka pięter wyżej.
Nie ma to jak święta, pomyślałam ponuro, żałując, że nie jestem w domu z Katy i Birdiem.
Poszłam prosto do salle d’autopsie numer cztery – mojej sali ze specjalnym systemem wentylacji zainstalowanym z myślą o zgniłkach, topielcach, mumiach i innych tego typu źródłach wonności.
Podobnie jak w pozostałych salach, w czwórce znajdują się podwójne drzwi, za którymi mieszczą się komory chłodnicze. Małe białe kartki oznaczają obecność tymczasowych lokatorów.
Ale nie musiałam tam wchodzić. Ofiara z Oka leżała na noszach przy drzwiach. Spod pokrowca wystawały dokumenty.
Szybki rzut oka upewnił mnie, że szczątkom przypisano już sygnatury LSJML i kostnicy, a Hubert wypełnił prośbę o konsultację antropologiczną.
Zaczęłam od wpisania stosownych danych do protokołu badania antropologicznego. Numéro de morgue: 38107. Numéro de LSJML: 45736. Coroner: Jean-Claude Hubert.
Enquêteur: Lieutenant-détective Andrew Ryan, Section des crimes contre la presonne, Sûreté du Québec. Nom: Inconnu. Nieznane.
Następnie napisałam datę i krótko przedstawiłam okoliczności znalezienia zwłok.
Rzuciłam podkładkę na blat, znalazłam aparat i sprawdziłam, czy akumulator jest naładowany. Wyciągnęłam plastikowy fartuch z jednej z szuflad, parę rękawiczek i maskę z drugiej i je nałożyłam. Przebrana i gotowa ustawiłam nosze z boku stołu sekcyjnego przyśrubowanego do podłogi na środku pomieszczenia.
Na wszelki wypadek zrobiłam kilka fotek zamkniętego pokrowca, potem otwartego ze szczątkami w środku. W kadrze zmieściły się też biustonosz i majtki złożone w kostkę i umieszczone w rogu.
Sprawdziłam metki bielizny, ale nadruk był sprany i zupełnie nieczytelny. Zmierzywszy obwód talii i piersi i wykonawszy jeszcze kilka fotek, rozłożyłam ubranie na blacie.
Po tych wstępnych czynnościach zaczęłam układać szkielet. Jeszcze na miejscu zdarzenia, robiąc inwentaryzację szczątków, rozdzieliłam części prawe od lewych, więc teraz szło szybko, dopóki nie dotarłam do kości dłoni i stóp. Ponieważ proces ich dokładnego rozróżnienia jest tak potwornie nużący, tylko je policzyłam i zapakowałam do torebek. Każdy dorosły ma pięćdziesiąt sześć paliczków. Kciuki i paluchy mają po dwa człony, bliższe i dalsze, a reszta palców po trzy: podstawne, czyli bliższe, środkowe i paznokciowe, czyli dalsze.
Najpierw oddzieliłam paliczki dłoni od członów palców stóp. Bułka z masłem dla les premiers. Człony palucha mają charakterystyczny kształt i są masywniejsze od tych kciuka.
Sytuacja przedstawia się inaczej w przypadku palców wskazującego, środkowego, serdecznego i małego. Ich paliczki są większe niż człony palców stóp. Mają także bardziej płaskie powierzchnie dłoniowe i bardziej zaokrągloną stronę grzbietową, a ich trzony są krótsze i mniej spłaszczone na powierzchniach bocznych.
Paliczki pierwszego szeregu na końcu bliższym, czyli tak zwanej podstawie, mają poprzecznie wydłużony dołek, który łączy się z główką kości odpowiednio śródręcza lub śródstopia. Na bloczkach, czyli końcach dalszych, znajdują się dwa kłykcie. Członki drugiego szeregu mają dwa wklęśnięcia na podstawie i dwa kłykcie na bloczku. Paliczki trzeciego szeregu mają podwójny dołek na końcu bliższym i tak zwaną guzowatość paznokciową, czyli zwężający się szpic na końcu dalszym.
Odkładając na bok dwadzieścia osiem paliczków dłoni, posortowałam człony palców stóp według pozycji. Następ126 nie zidentyfikowałam poszczególne części od drugiego palca do piątego. Potem oddzieliłam paliczki prawe od lewych.
Rozumiecie już, co mam na myśli, mówiąc o potwornie nużącym zajęciu?
Kiedy w końcu uporałam się ze stopami, plecy mnie bolały od zgarbionej pozycji, a twarz swędziała od ochronnej maski. Właśnie przeciągałam się, prostując ramiona nad głową, kiedy wydało mi się, że usłyszałam ruch gdzieś na korytarzu.
Zerknęłam na zegar na ścianie: osiemnasta czterdzieści.
Wyjrzałam przez drzwi, rozglądając się na obie strony.
Ani żywej duszy.
Wróciłam do stołu.
– Nie ma to jak dobra impreza w sobotę – szydziły moje własne neurony gdzieś z głębi mózgu. – Tra-la-la. – Piosenka zabrzmiała posępnie w pustym pokoju.
Jeszcze raz się przeciągnęłam i zabrałam do kości ręki.
Podstawny, środkowy, paznokciowy.
Sortowałam paliczki, kiedy usłyszałam stłumiony brzęk metalu o metal.
Znowu wyjrzałam na korytarz.
Znowu nikogo nie zobaczyłam.
Może drukarka się załączyła. Albo lodówka.
Duch przyszłych świąt Bożego Narodzenia wpadł skopać komuś tyłek?
Obolała i lekko fiksująca odwróciłam się do paliczków. Chciałam uporać się z tym jak najszybciej. Pojechać do domu, zjeść kolację, może przeczytać jakąś dobrą książkę. Coś Alexandra McCalla Smitha. Albo Nory Roberts. Jakąś historię zupełnie odległą od tego równoległego świata śmierci.
Wtedy dotarło do mnie, że nie mam samochodu, bo przyjechałam z Ryanem. Będę musiała telepać się metrem.
Cholera.
A na zewnątrz było pewnie z bilion stopni poniżej zera.
Cholera. Cholera. Szlag.
Pracowałam dalej, ale humor robił mi się coraz bardziej wisielczy. Przypomniałam sobie, że w mieszkaniu nie ma nic do jedzenia. Mogłam co najwyżej liczyć na mrożony tourtière.
No i samotność. Birdie był w Karolinie Północnej. Katy podobnie. Ponieważ miałam siedzieć w Montrealu, Ryan zabrał do siebie Charliego.
A gdzie się teraz podziewa Ryan? Prawdopodobnie biesiaduje gdzieś z przyjaciółmi. A może grzeje się przy kominku ze swoją eks.
Zaklinał się niby, że on i Lutetia to już przeszłość. Ale czy aby na pewno?
Bez znaczenia. Już i tak po herbacie.
Naprawdę?
Oczy mnie piekły, plecy coraz bardziej dawały się we znaki. Musiałam się skoncentrować.
Mimo woli przez głowę przemknęły mi słowa piosenki.
I’ll have a blue Christmas without you…
Omiotłam oczyma salę. Żadnej skarpetki czy radosnego Świętego Mikołaja w zasięgu wzroku.
Byłam sama w prosektorium dziesięć dni przed Bożym Narodzeniem.
Będę sama w domu.
Pieprzyć to. Obiecałam sobie, że rano zadzwonię do Ryana i poproszę o zwrot ptaka. Lepsze towarzystwo papugi niż siedzenie w czterech ścianach samotnie jak palec. Może zaśpiewamy razem jakąś kolędę albo dwie.
– Cztery ćwierkające ptaszki, trzy francuskie kokoszki… – zanuciłam.
Pieprzyć lametę i ostrokrzew. Jak to mówił Dickens? Będę obchodzić Boże Narodzenie w sercu. Dobrze. Pójdę za radą starego dobrego Charliego.
O, chwila.
Charlie i Charlie.
Wcześniej jakoś nie zauważyłam tej zbieżności.
Charlie, moja papuga. Charlie, moja stara miłość z liceum, teraz prawnik w Biurze Obrońcy Publicznego hrabstwa Mecklenburg w Charlotte.
Ledwo zaczęliśmy się spotykać, kiedy pod koniec listopad wyjechałam z Karoliny Północnej do Montrealu. Poza tym, Bogiem a prawdą, pierwsza randka nie wypadła za dobrze.
Oględnie mówiąc. Mocno popiłam, żłopiąc merlota litrami, a potem zlewałam gościa przez tydzień.
Wyobraziłam sobie, jak teraz wygląda: wysoki jak koszykarz, cynamonowa skóra, oczy koloru bożonarodzeniowej lamety.
Nie wiedzieć czemu, ta wizja nie poprawiła mi humoru.
Dlaczego tkwię w podziemiach i mozolę się nad kośćmi. Czego mam szansę dokonać tego wieczora? Nie zdołam potwierdzić tożsamości. Hubert nie zadał sobie trudu dostarczenia dokumentacji medycznej Christelle Villejoin.
– Chujek pewnie żłopie gdzieś ajerkoniak pod jemiołą i czeka na całusa.
Teraz już użalałam się nad sobą na serio.
– Dwa żółwiowe gołębie…
Westchnąwszy, wzięłam do ręki kolejny paliczek.
Obie powierzchnie stawowe były zbite i wyświechtane, ich krawędzie otoczone falbanką narośli. Zapalenie stawów. Ruszanie tym palcem musiało piekielnie boleć.
Przed oczyma znowu stanęła mi ta sama wizja co w lesie. Starsza kobieta stojąca boso w bieliźnie nad własnym grobem.
Obraz płynnie przeszedł w drugi. Ujrzałam twarz babci w dniu, w którym zgubiła się w centrum handlowym South Park. Wyraz paniki w jej oczach. Ulgę, gdy mnie zobaczyła.
Poczucie winy skutecznie przepędziło autoużalanie.
So this is Christmas – zanuciłam Lennona – …and what have you done?
Umieściłam paliczek we właściwym położeniu.
Wybierałam kolejny, kiedy ciszę brutalnie przerwał dźwięk mojej komórki. Podskoczyłam, paliczek wypadł mi z rąk.
Zerknęłam na zegar. Dwudziesta dziesięć.
Przeniosłam wzrok na wyświetlacz.
Ryan.
Zdejmując jedną rękawiczkę, chwyciłam aparat i odebrałam.
– Brennan.
– Gdzie jesteś?
– Gdzie ty jesteś?
– Dzwoniłem do ciebie na stacjonarny do mieszkania. – Czyżbym słyszała irytację w jego głosie?
– Nie ma mnie tam.
Zapadło milczenie. Nasłuchiwałam, ale nie wyłowiłam z tła żadnych dźwięków.
– Jesteś jeszcze tutaj? – spytał.
– Moja odpowiedź wymagałaby znajomości twojej obecnej lokalizacji. – Podniosłam paliczek i położyłam go na stole.
– Siedzisz w kostnicy, tak?
– Formalnie rzecz biorąc, nie. Jestem w sali sekcyjnej. I nie siedzę.
Wiedziałam, że z racjonalnego punktu widzenia moje niezadowolenie nie ma nic wspólnego z Ryanem. Ale ponieważ akurat znalazł się na linii strzału, więc obrywał.
– Jest sobota wieczór – powiedział.
– Jeszcze tylko jedenaście dni, żeby obkupić się tanio przed świętami.
Puścił mimo uszu mój sarkazm.
– Ślęczysz tam od piętnastej.
– I?
– Usiłujesz ustalić tożsamość tej ofiary z Oka?
– Nie, robię staruszce sweter na drutach.
– Potrafisz być kolosalnym wrzodem na dupie, Brennan.
– Praktyka czyni mistrza.
Cisza.
– Co w tym jest takiego pilnego, że nie może poczekać jeden dzień?
– Kiedy skończę inwentaryzację szkieletu, będę mogła skonstruować profil biologiczny i zbadać uraz. Wtedy ewentualnie zabiorę tyłek na szerokość geograficzną, gdzie rtęć w termometrach nie zamarza.
– Jadłaś coś?
Pytanie tylko nakręciło moją już niemałą irytację.
– Skąd to nagłe zainteresowanie moją dietą?
– Jadłaś?
– Tak – skłamałam.
– Chcesz, żebym podrzucił cię do domu?
Chciałam.
– Nie, dzięki.
– Pada śnieg.
– Radocha dla cholernego świata – powiedziałam.
– Siedzę na górze.
– Czyli nie jestem jedyną frajerką bez prywatnego życia.
– Czego trzeba, żebyś ze mną pojechała? – spytał cierpliwie.
– Chloroformu.
– Dobre.
– Dzięki.
Minęła dłuższa chwila ciszy, zanim się znowu odezwał.
– Prowadzę teraz głównie sprawę sióstr Villejoin, więc przeglądałem akta. Mogę cię wprowadzić.
Milczałam.
– Zmęczenie sprzyja błędom – dodał.
Miał rację. A mi zależało na przełomie w śledztwie w sprawie zabójstwa staruszek.
Zerknęłam na rozłożony szkielet. Ze wszystkich dwustu sześciu kości tylko paliczki ręki nie zostały jeszcze ułożone na właściwych miejscach.
Nazajutrz była niedziela. Jeśli tylko nie dojdzie do jakiejś katastrofy, stół nie będzie używany. Pomieszczenie było zabezpieczone. Już wcześniej zdarzało mi się zostawiać szczątki na noc.
I byłam zmęczona.
– Za dziesięć minut spotkamy się na korytarzu – powiedziałam.
Była to decyzja, której potem gorzko żałowałam.

Rozdział 14
Ryan postawił na swoim, bo byłam zbyt zmęczona, by się kłócić. I zbyt głodna. Dotarło to do mnie, gdy przebierałam się w dresy, które trzymam w zakładzie.
Kiedy spytał mnie, na co mam ochotę, powiedziałam, co pierwsze przyszło mi na myśl:
– Ryby.
Ryan zaproponował Molivos. Przystałam. Knajpę dzielił od mojego mieszkania krótki spacerek.
Kwadrans po tym, jak się rozłączyliśmy, sunęliśmy Avenue de Lorimier w kierunku tunelu Ville Marie. Wycieraczki niczym wahadło metronomu przesuwały się w tę i we w tę po przedniej szybie. Nie była to jeszcze śnieżyca, ale sypało całkiem porządnie.
Ryan prowadził, a ja sprawdziłam maile na swoim BlackBerrym.
Amazon chciał sprzedać mi książki. Abe’s of Maine chciał sprzedać mi sprzęt elektroniczny. Boston Proper chciał mi sprzedać ubranie. Usuń. Usuń. Usuń.
Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami prosiło o wsparcie. Zgoda. Zachowaj.
Jakiś kolega chciał, żebym wystąpiła na konferencji w Turcji. Zachowaj z myślą o grzecznej odmowie.
Katy donosiła, że Pete i Summer wyjechali na tydzień na wyspy Turks i Caicos. Pytała, kiedy wrócę do Charlotte. Odpowiedziałam, że na pewno zjawię się na czas na naszą wyprawę do Belize dwudziestego pierwszego.
Otrzymałam także dwie oferty produktów mających ze stuprocentową pewnością zadowolić moje genitalia i trzy propozycje zarobienia milionów dzięki afrykańskim bankom.
Kiedy wreszcie wsunęłam aparat do etui, Ryan wyjeżdżał z tunelu na Atwater. Na rue Sainte-Catherine skręcił w prawo, potem w lewo w Guy. Nieliczni przechodnie przemykali szybko ze zgarbionymi plecami i pochylonymi głowami. Chodniki, parapety i schody były już przykryte kołderką śniegu, a na dachach samochodów i znakach drogowych tkwiły białe puszyste czapy.
Ryan zatrzymał samochód na odcinku, gdzie parkowanie było dozwolone tylko w co drugą środę od kwietnia do sierpnia między godziną czternastą a czwartą dwadzieścia siedem. Wyłącznie dla strażaków i masonów. Czy jakoś tak.
Voilà, le parking, styl montrealski.
Przeszliśmy na czerwonym przez Guy, potem ruszyliśmy w dół. W restauracji mężczyzna z dziobatą twarzą i rozbieganym wzrokiem poprowadził nas do dwuosobowego stolika.
– Dwa dni, dwie tawerny – zaśmiał się Ryan. – Czyżbym
dostrzegał podobieństwo?
Miał rację. Ten sam drewniany wystrój. Te same sieci rybackie. Te same murale ukazujące ruiny albo odziane w togi bóstwa. Z tą różnicą, że tu obrusy były w kratkę biało-niebieską.
– Tu podają ryby – powiedziałam. – Knajpa w Chicago serwuje jagnięcinę.
– Ja zamówiłem owoce morza.
– Bo straciłeś zdrowy rozsądek.
– Powinniśmy pojechać do Grecji.
– Aha.
– Na Mykonos jest kilka pierwszorzędnych plaż dla nudystów – mrugnął ostentacyjnie.
– Możesz sobie pomarzyć.
– O, tak.
Rozbiegane Oko przyniósł karty dań i zapytał, czego się napijemy. Ryan poprosił o Moosehead. Ja zamówiłam wodę Perrier z limonką. Kiedy otrzymaliśmy już drinki, zdecydowałam się na okonia na sposób śródziemnomorski, Ryan wybrał lucjana.
– Opowiedz o śledztwie w sprawie Villejoin – zagaiłam, żeby ominąć niebezpieczny grunt kwestii osobistych. Lub wspólnej nagości.
Uśmiech Ryana przeszedł gładko w zmarszczenie brwi. Pociągnął łyk piwa i odstawił kufel. – Anne-Isabelle miała osiemdziesiąt sześć lat, Christelle
osiemdziesiąt trzy. Obie były starymi pannami.
– Singielkami – poprawiłam.
– Słusznie. Mieszkały z rodzicami w Pointe-Calumet. Serge Villejoin umarł w sześćdziesiątym dziewiątym, Corine w siedemdziesiątym siódmym. Wtedy dom przeszedł na siostry.
Nie mogłam sobie wyobrazić, jak to jest spędzić całe życie w jednym domu. Uznałabym taką stabilizację za przygnębiającą czy dodającą otuchy? Byłam zbyt wyczerpana, by
to teraz oceniać.
– Obie pracowały jako salowe. Anne-Isabelle przeszła na emeryturę w dziewięćdziesiątym trzecim, Christelle w dziewięćdziesiątym szóstym. I od tego czasu obie damy
przebywały głównie w domu, zajmując się ogródkiem, chowając koty i robiąc na szydełku ozdóbki na organizowane przez kościół kiermasze dobroczynne.
– Jaki kościół?
– Sainte-Marie du Lac w Pointe-Calumet.
Przyniesiono nasze ryby. Skropiliśmy je cytryną, nałożyliśmy sobie fasolę i warzywa, potem zaczęliśmy w milczeniu pałaszować. Ryan przerwał ciszę.
– Jeden z kiermaszów miał miejsce czwartego maja dwa tysiące ósmego roku. W niedzielę. Normalnie siostry przeszłyby spacerkiem dwie przecznice do kościoła, ale tym
razem miały całe pudło darów, więc uczynny sąsiad zaproponował, że po nie przyjedzie. – Sięgnął do tyłu, wyciągnął z kieszeni kurtki mały notatnik w spiralnej oprawie i sprawdził nazwisko. – Yves Renaud. Czterdzieści siedem lat. Pielęgniarz w szpitalu Jewish General.
Czekałam, aż pochłonie kilka kęsów ryby.
– Według zeznań Renaud zjawił się w domu sióstr Villejoin około południa. Zdziwiło go, że dwa koty spacerują sobie swobodnie na podwórzu, bo wiedział, że nigdy nie wychodziły na zewnątrz. Zawołał, nie otrzymał odpowiedzi, zapukał do drzwi, zajrzał przez okno, ple-ple, ple-ple. W końcu nacisnął klamkę i okazało się, że drzwi frontowe są otwarte.
– Czy starsze panie przywiązywały wagę do zabezpieczenia domu?
– Renaud nie wiedział.
– Miały założony alarm?
– Nie. Renaud wszedł do holu, jeszcze raz zawołał, ale nie było odpowiedzi. Miał właśnie wyjść, kiedy w korytarzu pojawił się trzeci kot z krwią na nosie. Wtedy, już pełen złych przeczuć, rozejrzał się dokoła. Ofiara leżała w kuchni na podłodze ze zmasakrowaną twarzą.
Zauważyłam subtelną zmianę. Anne-Isabelle stała się teraz ofiarą. To była charakterystyczna metoda stosowana przez policjantów. Żadnych imion. Widziałam, że sprawa
bardzo poruszyła Ryana.
– Widziałeś zdjęcia? – spytałam delikatnie.
Skinął głową, potem nią pokręcił, jakby ten ruch mógł usunąć potworne obrazy.
– Pomieszczenie wyglądało jak scena z krwawego horroru.
– Znaleźliście narzędzie zbrodni?
Ryan prychnął z odrazą.
– Bydlak zatłukł ją jej własną laską.
– Czyli sprawca nie przyniósł ze sobą broni. To może wskazywać na brak premedytacji.
– Ale też na nieokiełznaną wściekłość, którą coś musiało wywołać. Każda kość twarzy była złamana. Podobnie szczęka, prawy obojczyk, większość żeber i obie kości przedramienia. Ale pewnie sama wiesz. To nie było zwykłe zabójstwo, tylko jatka.
Zamilkliśmy, choć obojgu nam nie dawało spokoju to samo pytanie. Co za potwór mógł tak zmasakrować osiemdziesięcioletnią staruszkę?
– Zakładam, że sprawdziliście tego Renauda?
– LaManche robił sekcję. W oparciu o badanie treści żołądka i zaawansowanie zmian pośmiertnych ustalił, że zgon nastąpił od dwudziestu czterech do trzydziestu godzin
wcześniej. Renaud miał wtedy dyżur od siódmej do czwartej. Współpracownicy i pacjenci potwierdzają, że był przez cały ten czas w szpitalu.
Ryan na powrót zajął się lucjanem. Obserwowałam płatki śniegu wirujące w świetle latarni na Guy za oknem za jego plecami.
Kiedy z jego ryby zostały już tylko ości, odłożył sztućce i opadł na oparcie.
– Młodsza siostra zniknęła.
– Nie zniknęła ot tak. Coś jej zrobiono. Pamiętam poszukiwania. Podniósł się straszny szum.
– Ale bez rezultatu. Nikt na ulicy niczego nie widział, niczego nie słyszał. Przeszukanie okolicy nic nie dało. Podobnie jak analiza billingów. Ofiary nie posiadały kart kredytowych, nie korzystały z komputera, więc tu nawet nie było czego sprawdzać. Jeden z sąsiadów mgliście przypominał sobie, że Christelle wspominała coś o dalszych krewnych w Beauce. Nigdy ich nie odnaleziono. Miejscowe dzieciaki dorabiały sobie u nich, odśnieżając, kosząc trawę, te sprawy.
Jedynymi znajomymi, z którymi kobiety utrzymywały kontakty, byli albo ludzie z najbliższego sąsiedztwa, albo parafianie. Wszyscy mieli alibi.
– Obiła mi się o uszy kwestia karty do bankomatu.
– To był jedyny trop. Piątego maja, mniej więcej o osiemnastej trzydzieści pobrano pieniądze z rachunku oszczędnościowego Christelle w Banku Montrealskim.
– Gdzie?
Ryan zajrzał do notatnika.
– Z bankomatu na Ontario East 4250.
– To we wschodniej części miasta, przy stadionie olimpijskim.
– Kawał drogi od Pointe-Calumet. – Czy siostry miały samochód?
– Nie.
– Kamery monitoringu zarejestrowały transakcję?
– Nie. Akurat miała miejsce trzygodzinna awaria.
Zastanawiałam się nad tym przez chwilę.
– Jeśli LaManche nie myli się co do czasu zgonu, Anne-Isabelle o osiemnastej już nie żyła.
– Owszem – rzucił cierpko. – Przez głupią usterkę techniczną straciliśmy zdjęcie sprawcy.
– A czy druga siostra też miała konto?
– Obie korzystały z tego samego rachunku.
Dopił piwo. Przez chwilę przesuwał kciukiem po zaparowanych ściankach kufla. Kiedy na mnie popatrzył, w jego oczach malowała się determinacja.
– Dorwę tego kutasa.
Kropelka pianki przylgnęła mu do wargi. Stłumiłam chęć jej wytarcia.
– Wiem – powiedziałam.