Kroniki kryminalne, Michael Connelly

Motto:

Specjalizuję się w opisach śmierci. Żyję z niej. Buduję na niej karierę zawodową. Traktuję ją z pasją i precyzją przedsiębiorcy pogrzebowego – zachowuję powagę i okazuję współczucie w obecności żałobników, przemieniam się we wprawnego rzemieślnika, kiedy zostaję sam. Zawsze uważałem, że kiedy ma się do czynienia ze śmiercią, najważniejsze jest utrzymanie pewnego dystansu. To naczelna zasada. Nie można dopuścić do spotkania z nią oko w oko.


[z powieści Poeta, przeł. Bogumiła Nawrot]



WPROWADZENIE:
OBSERWUJĘ DETEKTYWÓW

Chwila. Jedna chwila decyduje o wszystkim. Obserwuję pracę detektywów już od ponad trzydziestu lat, a zaczęło się od wydarzenia, które trwało jedynie krótką chwilę. Najlepsze fragmenty moich książek mają źródło w prawdziwych sytuacjach, a wszystkie te sytuacje rozegrały się w mgnieniu oka; były tak sugestywne, że moja wyobraźnia nie potrafiła się im oprzeć. Dręczą mnie czasem obsesyjne spekulacje: co by było, gdybym jako szesnastolatek, jadąc nocą samochodem, nie wyjrzał w pewnej chwili przez okno? Gdybym kiedyś nie zobaczył, jak detektyw zdejmuje okulary? Gdyby moja pierwsza w życiu podróż do Los Angeles wypadła dzień później albo gdybym nie odebrał telefonu od naczelnego, który dzwonił, żeby wysłać mnie do Hollywood Hills, żebym sprawdził zgłoszone morderstwo?
Spróbuję to wyjaśnić. Opiszę wam kilka takich chwil.
Kiedy miałem szesnaście lat, pracowałem na ostatniej zmianie na zmywaku w hotelowej restauracji w mieście Fort Lauderdale na Florydzie. Zamykali późno. Gary i patelnie używane od samego rana trzeba było namoczyć, odszorować i wypłukać do czysta. Często zdarzało się, że trzeba było tam siedzieć do późna w nocy.
Pewnego razu wracałem z roboty. Jeździłem wtedy volkswagenem garbusem. Ulice wyludnione, niemalże całkowicie puste. Zatrzymało mnie czerwone światło. Byłem wykończony i marzyłem tylko o jednym: dojechać do domu. Na skrzyżowaniu nie stał żaden inny samochód, a z przeciwka i z boków też nic nie jechało. Zaczęło mnie korcić, żeby przeskoczyć na czerwonym. Rozejrzałem się, czy w pobliżu nie widać gdzieś gliniarzy. Zerknąłem w prawo, potem w lewo. I wtedy nagle coś zauważyłem.

Chodnikiem biegł jakiś facet. Pędził, ile sił w nogach w stronę plaży, tam, skąd przed chwilą przyjechałem. Wysoki, mocno zbudowany, nosił brodę, a gęste włosy miał długie do ramion. Od razu wiedziałem, że to nie jest amator sportu, który wyszedł sobie pobiegać. Ten człowiek uciekał – przed czymś albo przed kimś. Był ubrany w dżinsy i flanelową koszulę w kratę, a na nogach miał ciężkie buty za kostkę, nie tenisówki ani trampki. Zapomniałem o czerwonym świetle i zacząłem go obserwować. Zobaczyłem, jak w biegu ściąga koszulę (pod spodem miał T-shirt z jakimś nadrukiem) i zawija w nią przedmiot, który kurczowo ściskał w dłoni. Nie zwalniając prawie wcale, schował koszulę razem z tym czymś w krzaczastym żywopłocie rosnącym wzdłuż chodnika i popędził dalej.

Kiedy zmieniły się światła, zawróciłem. Uciekający mężczyzna był kilka budynków przede mną. Jechałem powoli, obserwując go uważnie. Widziałem, jak znika za drzwiami baru Papuga. Znałem tę knajpę, chociaż nie od środka – byłem jeszcze za młody. Kojarzyłem ją, ponieważ często widywało się przed nią długi rządek motocykli. Nie raz i nie dwa przyglądałem się bykowatym facetom, którzy wchodzili tam na jednego, dwa albo więcej. Wiadomo było, że w takim miejscu trzeba mieć oczy z tyłu głowy.

Minąłem Papugę, nie zatrzymując się, a po chwili znów zawróciłem. Zaparkowałem garbusa przy żywopłocie, rozejrzałem się i szybko wysiadłem. Poszperawszy w krzakach, wyciągnąłem zwiniętą w kłębek koszulę. Wydała mi się dziwnie ciężka. Odrzuciłem kraciastą flanelę. W środku był pistolet.

Poraził mnie strach i nagłe uderzenie adrenaliny. Błyskawicznie zawinąłem broń z powrotem i schowałem tam, gdzie była. Wskoczyłem do samochodu i już mnie nie było.
Ale po jakimś czasie przystanąłem obok budki telefonicznej. Zadzwoniłem do domu. Odebrał ojciec. Opowiedziałem mu o swoim odkryciu, o wszystkim, co widziałem i co zrobiłem, a on powiedział, żebym przyjechał po niego. Mieliśmy zadzwonić na policję, a potem razem wrócić tam, gdzie znalazłem broń.

Piętnaście minut później czekaliśmy we dwóch obok żywopłotu. Podjechały dwa radiowozy, błyskając niebieskimi kogutami. Zrelacjonowałem policjantom całe wydarzenie i swój w nim udział. Pokazałem, gdzie jest ukryty pistolet. Dowiedzieliśmy się od nich, że niedaleko doszło do napadu z bronią w ręku. Napadnięty człowiek otrzymał postrzał w głowę, a mój brodacz był podobny z opisu do poszukiwanego napastnika.

Następne cztery godziny spędziłem na dochodzeniówce. Przesłuchanie goniło przesłuchanie, a detektywi maglowali mnie bez końca, zwłaszcza jeden, burkliwy i zasadniczy aż do bólu. Od niego dowiedziałem się, że napadnięty człowiek walczy o życie i że nie wygląda to najlepiej, czyli może się skończyć tak, że to ja będę jedynym świadkiem. Na podstawie rysopisu uciekającego mężczyzny, który podałem policjantom, z baru Papuga wyciągnięto kilku brodatych, długowłosych facetów w koszulkach z nadrukami i zawieziono na komisariat. A tam odbyło się okazanie i to ja stanąłem za weneckim lustrem. Jedyny świadek. Miałem wskazać bandytę, który postrzelił człowieka.
Był jednak pewien problem. Nie złapali go. To działo się nocą, ale ulica była dobrze oświetlona. Przyjrzałem się dokładnie facetowi, który schował broń w krzakach, a teraz już wiedziałem: uciekł do Papugi i zdążył się ulotnić, zanim przyjechała policja, żeby urządzić obławę na mężczyzn pasujących do mojego opisu.

Detektywi nie byli zachwyceni. Dla nich było jasne, że złapali tego, kogo trzeba. Uznali, że po prostu boję się wskazać właściwą osobę. Nie udało mi się ich przekonać. Burkliwy detektyw maglował mnie całymi godzinami, ale i tak skończyło się nieprzyjemnie. Mój ojciec zażądał, aby mnie zwolniono i opuściłem posterunek ze swiadomością, że zdaniem burkliwego wycofałem się ze strachu. Wiedziałem, że się myli, ale to bynajmniej nie było dla mnie pocieszenie. Postąpiłem uczciwie, ale mimo to czułem się tak, jakbym go osobiście zawiódł.
Po tym, co przeszedłem tamtej nocy, zacząłem czytywać lokalną gazetę. Stało się to moim rytuałem. Początkowo szukałem tylko informacji na temat tamtego napadu. Postrzelony człowiek przeżył, ale żaden z detektywów, którzy ze mną rozmawiali, nie odezwał się już więcej. Zacząłem się zastanawiać, jak idzie śledztwo. Czy ustalili tożsamość sprawcy? Może go złapali? Obudziła się też we mnie fascynacja kronikami policyjnymi i postaciami detektywów tropiących przestępców. Południowa Floryda to było dziwne miejsce. Pieniądze z narkotykowego biznesu płynęły szeroką strugą przez całe wybrzeże. Wszędzie szybkie łodzie i szybkie samochody. Przemytnicy kupowali domy w najlepszych dzielnicach. Przemoc na porządku dziennym. W kronikach policyjnych zawsze było co czytać.

Złapałem bakcyla. Zacząłem pochłaniać powieści sensacyjne oparte na faktach autentycznych, a potem – kryminały. Odkryłem Josepha Wambaugh i Raymonda Chandlera. I w końcu postanowiłem, że sam będę pisał. Chciałem pracować w gazecie jako autor kronik policyjnych. Obserwować, poznawać pracę detektywów, żeby kiedyś móc pisać o nich książki. A wszystko to dlatego, że w pewnym momencie swijego życia wyjrzałem przez okno samochodu.


Wiele lat później wróciłem na tamtą dochodzeniówkę. W to samo miejsce, gdzie spędziłem kilka długich godzin i rozczarowałem kilku detektywów. Ale wróciłem już jako reporter. Reporter współpracujący z policją. Miałem odtąd bywać na tym wydziale niemalże codziennie. Moja praca polegała na prowadzeniu kroniki przestępstw popełnianych w mieście.

Burkliwy detektyw wciąż jeszcze był na swoim miejscu. Lata, które upłynęły od naszego pierwszego spotkania, zmiękczyły go nieco. Początkowo omijałem faceta z daleka; nie poznał mnie zresztą. W końcu jednak przedstawiłem się i przypomniałem mu tę noc sprzed lat, tak samo jak wtedy obstając twardo przy swoim: bandyta, który postrzelił człowieka, nie wpadł w Papudze. Uciekający długowłosy brodacz, którego widziałem, zdołał prysnąć. A burkliwy i tym razem mi nie uwierzył. Nadal był przekonany, że wycofałem się ze strachu.

Przez kilka kolejnych lat często bywałem na dochodzeniówce, ale nigdy nie udało mi się przekonać tego detektywa. Bolało mnie to, ale nie dałem się zniechęcić. I właśnie z tym wydziałem śledczym wiąże się kolejny ważny moment w moim życiu.

To była drobnostka, ale być może najważniejsza ze wszystkich drobnostek, z którymi zetknąłem się jako autor powieści kryminalnych. Jest ona tutaj opisana, w artykule otwierającym niniejszy zbiór.

Redakcja mojej gazety wystosowała wiele oficjalnych próśb do władz departamentu, a negocjacje z udziałem samego naczelnika policji trwały długo, ale wreszcie otrzymałem na czas jednego tygodnia dostęp do policjantów z wydziału zabójstw. Pełny i nieograniczony. Dostałem własny pager, co oznaczało, że będę otrzymywał wezwania równocześnie z funkcjonariuszami. Miałem opisać życie na tym wydziale z perspektywy współpracownika.

Ironia zawodu dziennikarza kryminalnego – być może zresztą dziennikarstwa w ogóle – polega na tym, że najgorsze historie są najlepsze. Nieszczęścia i tragedie to sens życia reportera. Powodują, że krew burzy się od wściekłej fali adrenaliny, co grozi wczesnym wypaleniem, ale tak to już jest w tym fachu. Twój najgorszy dzień w życiu to dla dziennikarza największe święto.
Tydzień, który spędziłem na wydziale zabójstw, potwierdził to w całej rozciągłości. Ja cieszyłem się, że napiszę świetny artykuł, ale trójka ludzi zamordowanych w ciągu tych siedmiu dni nie miała bynajmniej się z czego cieszyć.
Incydent, który miał większy wpływ na moje pisarstwo niż cokolwiek innego, zdarzył się w ostatniej godzinie ostatniego dnia tego tygodnia spędzonego z ekipą wydziału zabójstw. Siedziałem wtedy w gabinecie naczelnika swojej grupy dochodzeniowo-śledczej, zadając mu ostatnie pytania i omawiając ostatnie szczegóły; potem pozostało mi już tylko zdać pager, wrócić do redakcji i zabrać się do pisania artykułu.

Sierżant George Hurt był zmęczony – w ciągu pięciu dni on i jego detektywi dostali trzy sprawy do poprowadzenia. Trzy morderstwa. W pewnym momencie zdjął okulary, żeby przetrzeć oczy. Położył szkła na biurku. Rzuciło mi się w oczy głębokie wyżłobienie na końcu zausznika. Poczułem się tak, jakbym nagle dostrzegł diament zagrzebany w piasku. Wiedziałem, skąd wziął się ten ślad.

Przez okrągły tydzień obserwowałem detektywów przy pracy i widziałem nieraz, jak sierżant Hurt zdejmuje okulary. Za każdym razem robił z nimi to samo: wkładał zausznik do ust, żeby mieć wolne ręce. Podczas oględzin miejsca zbrodni, kiedy zbliżał się do zwłok ofiary, zawsze zdejmował okulary i brał zausznik w zęby. Były to chwile pełne uroczystej powagi. Patrzył na zamordowanych ludzi okiem detektywa, ale widać też było, że to nie wszystko. Czuło się swojego rodzaju bliskość – a może to była złożona w tajemnicy przysięga? Kiedy go o to pytałem, sierżant Hurt nie chciał mówić na ten temat.

Ale teraz, widząc ten zausznik, zrozumiałem pewną rzecz. Dotarło do mnie, że za każdym razem gdy sierżant wkłada go do ust, zaciska zęby tak mocno, że orze nimi twardy plastik. Dzięki temu dowiedziałem się czegoś o tym człowieku, o jego pracy, o świecie. Ten znamienny szczegół pozwolił mi wejrzeć w jego życie. Powiedział mi wszystko, co było trzeba na temat jego poświęcenia, motywacji i podejścia do swojego zawodu. Zdawałem sobie dobrze sprawę, że w ciągu tego tygodnia zobaczyłem wiele rzeczy ważnych i istotnych dla mnie osobiście. Ta była najważniejsza ze wszystkich.
Instynkt podpowiedział mi, że jako pisarz tego właśnie mam szukać. Od tej pory w każdej postaci, jaka pojawi się w moim tekście – czy to będzie kronika policyjna dla gazety, czy powieść detektywistyczna – muszę dokopać się tego znamiennego szczegółu. Moje pisarskie życie musi być ciągłym jego poszukiwaniem. Jeśli chcę dobrze pisać, muszę w każdym nowym tekście wciąż na nowo odnajdywać okulary sierżanta Hurta.

Wtedy dopiero zaczynałem parać się literaturą. Pracowałem po nocach, nikomu nie mówiąc, co robię. Eksperymentowałem, nabierałem doświadczenia i umiejętności. Pierwszej publikacji doczekałem się dopiero po pięciu latach, które udało mi się przetrwać dzięki lekcji otrzymanej w gabinecie sierżanta Hurta. Kiedy jako nastolatek opuszczałem biuro wydziału śledczego, czułem się niezrozumiany i skrzywdzony. Teraz wychodziłem stąd świadomy celu, jaki mam w życiu i wyraźnie widziałem przed sobą drogę do niego prowadzącą.



****