Szczodre gody: fragment

Volker Klüpfel, Michael Kobr

Szczodre gody

Korytarz prowadzący do „Królewskich Term” sprawiał teraz zupełnie inne wrażenie niż poprzednio, przypominał raczej kryptę – ściany wymurowane z surowego kamienia wyglądały w bladym świetle lamp awaryjnych jak katakumby, które kiedyś zwiedzał, będąc na pielgrzymce w Rzymie. Gdy doszli do gabinetu masażu, gdzie na specjalnej leżance umieścili zwłoki, komisarz trzy razy przeżegnał się w myślach. Przez kilka sekund po prostu stali bez słowa – trzy blade twarze skupione wokół jednego martwego ciała, po czym Langhammer, który chyba najbardziej nad sobą panował, zabrał głos.
– Proszę nas teraz zostawić – powiedział i wskazał drzwi. Masażysta skinął głową i nic nie mówiąc, opuścił pomieszczenie – wyglądał przy tym, jakby mu ulżyło, że może już odejść. Nie mniejszą ulgę odczuwał komisarz, który z największym trudem starał się trzymać fason. Właśnie zamierzał zamknąć za sobą drzwi, kiedy usłyszał stanowcze „Stać!”, wypowiedziane głosem doktora. Odwrócił się powoli. Czego on jeszcze chce?
– Panie Langhammer, czy nie możemy porozmawiać o tym później? – zapytał. Nie wiedział, co właściwie miał na myśli, gdy powiedział „o tym”.
Lekarz spojrzał na niego ze zdziwieniem. Wyraźnie nie rozumiał, o co chodzi.
– Chciałem powiedzieć, później. Potem. Sami.
Langhammer rozejrzał się.
– Nie widzę tu nikogo oprócz nas.
Kluftinger przełknął ślinę.
– Tak, tak, jasne, to znaczy... bez trupa.
– Ach tak, oczywiście, ale to trochę potrwa, bo najpierw musi mi pan asystować.
– Rozumiem, to idę... – Komisarz zamarł z ręką na klamce. Czy rzeczywiście usłyszał to, co myślał, że usłyszał? Słowa wypowiedziane przez doktora potrzebowały kilku sekund, żeby dotrzeć do jego świadomości, i właśnie dotarły, czym spowodowały, że na czoło wystąpił mu zimny pot. Zanim zdążył wymyślić jakąś wymówkę, doktor, który nagle przed nim wyrósł, zamknął drzwi i powiedział:
– Rękawiczki.
„Za późno!”, odbijało się echem w głowie Kluftingera niczym wołanie o pomoc. „Za późno!” Wpadł, znalazł się w pułapce.
Z trupem.
I doktorem Frankensteinem.
– Rękawiczki, proszę – powtórzył Langhammer, tym razem nieco dobitniej.
Kluftinger skinął mechanicznie głową i naciągnął rękawiczki, które podał mu doktor.
– Ostrożnie, łatwo je rozerwać – wyjaśnił i zapalił światło. Zrobiło się tak jasno, że Kluftinger aż się wzdrygnął, a następnie, odwróciwszy się, zaczął czegoś szukać.
– Potrzebuje pan czegoś? – spytał doktor.
– Tak, ale nie mogę znaleźć... o, jest! – Komisarz wyciągnął mały, biały skrawek materiału ze skórzanej torby Langhammera, i trzymał go za dwa sznureczki.
– I co to ma być?
– No, maska.
Langhammer uniósł jedną brew, czego Kluftinger jeszcze nigdy u niego nie widział.
– Nie potrzebujemy masek.
– Nie?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno! Raczej go nie zainfekujemy.
– Ale... z powodu... zapachu.
– Trup nie pachnie, to znaczy... jeszcze nie.
Chcąc, nie chcąc, komisarz musiał odłożyć maskę, chociaż czułby się lepiej, mając na nosie jakiś materiał. Ciężkim krokiem ruszył w stronę doktora, lecz po drodze zauważył niewielką buteleczkę stojącą obok leżanki i postanowił do niej podejść. Odkręcił ją, powąchał i pierwszy raz od co najmniej godziny delikatnie się uśmiechnął.
– Co to takiego? – zaciekawił się doktor.
– Olejek do masażu. Mentolowy.
Doktor znów podniósł jedną brew, co komisarz już zdążył znienawidzić, chociaż świadomie zarejestrował to dopiero po raz drugi.
– Wie pan, nie sądzę, żeby skurcze były teraz jego największym problemem – powiedział doktor i znacząco spojrzał na zwłoki.
– Proszę? Nie, to dla mnie – mówiąc to, oderwał sobie sztuczne wąsy, wziął kilka kropel olejku na palec i wtarł je pod nos. Widział to kiedyś w jakimś filmie, gdzie przeprowadzano obdukcję zwłok znajdujących się w stanie dość zaawansowanego rozkładu i żeby zneutralizować odór, używano właśnie olejków eterycznych. Z kolei jeden z kolegów opowiadał mu, że robili to samo, kiedy montowali klimatyzację w pewnej firmie zajmującej się utylizacją odpadów zwierzęcych w Kraftisried . Czyli musi to być jakaś sprawdzona metoda, pomyślał komisarz.
– Robimy tak w Policji – wyjaśnił, odpowiadając na sceptycyzm widoczny w oczach doktora.
– Czyżby? – spytał tamten, nie kryjąc zainteresowania.
– Tak, tak, takie są... przepisy. Powinien pan...
– Sam nie wiem, mam problemy ze skórą. Zasze dostaję wysypki po...
Kluftinger nie miał akurat teraz ochoty na rozmowę o krostach Langhammera.
– To zwyczajny olejek do masażu, więc nic się nie stanie – uspokoił go.
– No, jeśli pan tak mówi. I jeśli robicie tak w Policji – powiedział doktor, umieszczając na palcu kilka kropli, które następnie wsmarował sobie pod nosem, tak że oczy zaszły mu łzami. – Uuu, mocne to draństwo.
– Ja prawie nie czuję.
– Fakt, szybko przechodzi. To tylko pierwsze wrażenie, bo uwolniły się drogi oddechowe. – Mówiąc to, doktor odwrócił się do zwłok. Chwilę im się przyglądał, a następnie powiedział przez ramię: – Rozebrać.
Kluftinger wzruszył ramionami i zdjął swoją marynarkę.
– Nie siebie, trupa.
Komisarz przełknął ślinę. Przebywanie w tym pomieszczeniu i asystowanie doktorowi to jedno. Ale żeby rozbierać nieboszczyka.
– Ale po co? Podwińmy mu rękawy i po sprawie.
Ta propozycja spotkała się jednak z dezaprobatą.
– Kluftinger, mój drogi, można by pomyśleć, że boi się pan zmarłych.
– Ja? Nie wiem, skąd taki pomysł. Śmierć to, że tak powiem, moje drugie imię – odparował komisarz, demonstracyjnie ściągając brwi, przy czym sam zauważył, że jego głos zabrzmiał nieco zbyt teatralnie. Poza tym stwierdził, że ostatnie zdanie było jednak niewypałem.
– To dobrze. Proszę mi zatem pomóc.
Doktor pochylił się nad ciałem Weissa, uniósł jego tułów i poprosił Kluftingera, aby go przytrzymał, podczas gdy sam rozpiął mu koszulę. Komisarz przez cały czas znajdował się w objęciach zmarłego, więc z obrzydzeniem odwrócił głowę.
– Ależ z pana numer, widzę, że naprawdę go pan polubił. Śmiało, niech się pan nie wstydzi – zakpił doktor, po czym rozległ się metaliczny odgłos aparatu w telefonie komórkowym.
Przerażony komisarz gwałtownie się odwrócił.
– Czy właśnie zrobił pan zdjęcie?
– Ja?
– Tak, pan. Czy zrobił pan nam... znaczy mi, zdjęcie?
– Niechże pan da spokój. Proszę lepiej rozebrać zwłoki.
Prośba doktora spotkała się z niemal natychmiastową reakcją komisarza, choć najpierw na poziomie myśli. Żeby zyskać na czasie, zdjął zmarłemu zegarek, drogi, jak sądził, bo ciężki. Następnie zabrał się do jego stóp, to znaczy rozsznurował i ściągnął buty. Langhammer nawet nie próbował mu pomóc, tylko – odwrócony tyłem do komisarza – pochylał się nad jakimiś instrumentami. Kluftinger westchnął i zdegustowany zdjął trupowi spodnie. Bielizną niech lepiej zajmie się doktor.
– Tfu, niech to diabli, no coś podobnego! – wykrzyknął nagle Kluftinger.
– Co się stało? – Langhammer odwrócił się zaciekawiony.
Komisarz patrzył na zwłoki szeroko otwartymi oczami.
– On nie ma bielizny.
– I co z tego?
– To trochę perwersyjne, nie?
– Tak pan uważa? Ja też nie noszę.
Komisarz popatrzył na doktora ze zgrozą. Mówił poważnie, czy tylko żartował, żeby go zdenerwować? Nie zwietrzywszy jednak podstępu, uzmysłowił sobie, że od „doktorka", jak go w myślach nazywał, dzieli go tylko cienki materiał, o czym już pewnie nigdy nie zapomni. Na dodatek ten człowiek siedział bez bielizny na jego sofie. Ciekawe, co powiedziałaby Erika, gdyby się o tym dowiedziała.
– Tymczasem może pan porobić zdjęcia – powiedział nagle doktor i podsunął pogrążonemu w myślach Kluftingerowi swoją komórkę. – Wystarczy tu nacisnąć – dodał i przystąpił do obdukcji.
Komisarz niezdecydowanym wzrokiem spojrzał na telefon, który trzymał w ręce. Zadanie, które miał wykonać, było mu raczej na rękę, ponieważ pozwalało zachować pewien dystans, mimo to widok doktora, który przyjmował nad zwłokami wszelkie możliwe i niemożliwe pozycje, nie był zbyt przyjemny, więc Kluftinger przy każdym zdjęciu z obrzydzeniem odwracał głowę, myśląc a to o kwiecistej łące, a to o górskich szczytach.
Wreszcie lekarz zakończył obdukcję, którą raz po raz okraszał całkowicie zbędnymi zdaniem Kluftingera uwagami typu „wrośnięty paznokieć lewej stopy” albo „lekka asymetria tułowia”, i wyciągnął rękę po aparat.



– Do licha, żebym miał chociaż grupę rozpoznawczą – zaklął komisarz Kluftinger.
– Słucham, mój drogi? Nie może pan czegoś rozpoznać? Chętnie panu pomogę! – doktor Langhammer zjawił się w pokoju tak nagle, że Kluftinger nawet go nie zauważył.
– Co? Nie, miałem na myśli profesjonalną grupę rozpoznawczą, nie pana. Chodzi o to, co laicy, partacze i ludzie telewizji nazywają zabezpieczaniem śladów. To pojęcie jest dla pana pewnie bardziej jasne. Zakładam, że zna je pan nawet po angielsku, prawda?
– A więc chodzi o PRD, trzeba było tak od razu! – odparł Langhammer. – Jeśli mnie pamięć nie myli, to będzie Police Records Department. W każdym razie mogę być PRD!
PRD! Kluftinger był na siebie wściekły, że nie wykazał się konsekwencją i jednak nie wysłał doktora razem z paniami na basen. Tymczasem Langhammer wyciągnął zza pleców mały kuferek. Komisarz nie wierzył własnym oczom – był to taki sam kartonowy kuferek, w jakim jego syn przechowywał swoje ulubione kasety z Pumucklem , których potem musieli słuchać w samochodzie. Jedyna różnica polegała na tym, że kuferek Langhammera był zabezpieczony folią. Doktor postawił go na biurku, żeby wypakować zawartość. Wtedy Kluftinger zauważył na nim złote litery. Podszedł nieco bliżej i... zdębiał. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy przeczytał: „Kuferek detektywa”.
Pokręcił tylko głową i z niedowierzaniem patrzył raz na doktora, raz na zabawkowy kuferek. Czy ktoś się tu z kogoś nabija?
– Dostałem pod choinkę od matki! Gdy usłyszała, że mam grać komisarza...
Kluftingerowi dosłownie odjęło mowę.
– Kuferek jest świetnie wyposażony i wszystko działa.
Langhammer pospiesznie go otworzył, żeby sprawdzić zawartość. Jednocześnie półgłosem komentował swoje poczynania. Kluftinger słuchał go, kręcąc głową.
– A więc, co my tu mamy, aha, lupę detektywa, podręcznik detektywa, pędzelek z proszkiem do zdejmowania odcisków palców i... no, gdzież to jest... aha, tutaj, papier bazowy i taśma klejąca do kompletu. A tu: torebka na dowody rzeczowe. Pięknie. O, nawet plastikowa fajka! Jak miło! Rękawiczki i... prawdziwy przebój! – Langhammer przerwał na chwilę, a następnie uroczystym tonem powiedział: – Czapka Sherlocka Holmesa! – Potem założył na głowę śmieszną tweedową czapkę z podniesionymi i związanymi na czubku nausznikami, która była na niego o wiele za mała – w końcu był to dziecięcy rozmiar! Następnie otworzył niewielki pojemnik, wziął do ręki coś na kształt pędzla do golenia z plastikowym uchwytem i zabrał się za „opylanie” znajdujących się w pokoju mebli i innych przedmiotów. Czapkę w każdym razie zaraz zdjął.
Willi Renn, szef grupy rozpoznawczej w Kempten, prawdopodobnie już dawno skręciłby mu za to kark, ale Kluftinger był zbyt osłupiały, żeby interweniować. Langhammer, niemiłosiernie pyląc, sunął przez pokój i raz po raz za pomocą taśmy klejącej zdejmował odciski, które jedne obok drugich układał na biurku. Potem usiadł i zaczął opisywać odciski pisakiem do folii, który również był w kuferku.
– Panie Kluftinger, mógłby pan na chwilę podejść?
Pytanie doktora wyrwało Kluftingera z osłupienia.
– O co chodzi?
– Niech mi pan pokaże swoje dłonie! – zażądał doktor i chwyciwszy komisarza energicznie za lewą rękę, zaczął przez lupę wpatrywać się w opuszki jego palców. Kiedy Kluftinger chciał cofnąć dłoń, Langhammer tak mocno ścisnął go za przegub, że komisarz aż poczuł ból.
– Już? Wystarczy? – spytał oburzony i gwałtownie uwolnił rękę z uścisku doktora.
– No przecież muszę móc odróżnić pańskie odciski palców od innych! – odparował tamten. – Jeżeli odmawia pan współpracy, rzuca pan na siebie podejrzenie.
– Pan... powinien... ja... – Kluftinger nie mógł złapać oddechu. – Niech pan lepiej zajmie się czymś pożytecznym i poszuka odcisków na fiolce! – Dopiero wypowiedziawszy to zdanie, komisarz zauważył, że oficjalnie zwrócił się do Langhammera o pomoc, przez co nadał mu pewne kompetencje.
Doktor uczynnie wstał z krzesła, palcami w rękawiczkach podniósł fiolkę, nałożył na nią czarny proszek i stwierdził, że nie ma na niej żadnych odcisków.
– Na pewno?
– Zdecydowanie. Moim zdaniem, ktoś je wytarł!
– Co pan nie powie. Byłoby jednak lepiej, gdybym to JA mógł wyciągać wnioski. A teraz, gdyby był pan tak uprzejmy, podniósł z podłogi szklankę i schował ją do jednego z pańskich worków na mrożonki...
– Do torebki na dowody rzeczowe. Ale dlaczego?
– Jak to, dlaczego?
– No, dlaczego mam chować szklankę? Na pewno są na niej taktylne ...
– Nie ma nic taktylnego. Coś jest z tą szklanką nie tak, ale jeszcze nie wiem co. W każdym razie proszę ją zapakować i nic z nią nie robić! – odparł, upierając się, komisarz nieco szorstkim tonem.
– Dobrze, już dobrze! Niech pan nie będzie takim Zampano ! – odpowiedział zrzędliwie doktor. Spełnił jednak prośbę komisarza.
– Jedyne, co moglibyśmy jeszcze ewentualnie zrobić, to odciski palców na szklance.
Langhammer popatrzył na niego z niedowierzaniem.
– Jako to zrobić odciski palców na szklance?
– O rany, czy panu wszystko trzeba tłumaczyć? Moglibyśmy sprawdzić, czy na szklance są jakieś odciski palców.
– Ale ja przecież mówiłem, że na pewno są na niej taktylne...
– A tak, na pan rację... taktylne, sam nie wiem! – mruknął Kluftinger.
Kiedy tak patrzył na Langhammera, musiał przyznać, że gość nie był taki głupi, ale prędzej dałby sobie odciąć język, niż mu to powiedzieć. Po nałożeniu proszku okazało się, że na szklance rzeczywiście były odciski palców. Coś się jednak nie zgadzało. Komisarz nie wiedział co, ale coś było nie tak. Langhammer już miał nakleić swoją taśmę, kiedy komisarz zawołał:
– Stop!.
Doktor znieruchomiał.
– Nie wiem dlaczego, ale proszę nie zdejmować odcisków. Zostawimy szklankę tak, jak jest. Te odciski są jakieś dziwne. Może pan ją ostrożnie zapakować?
Langhammer skinął głową i wręczył komisarzowi torebkę wyposażoną w rodzaj plastikowego zamka.
– Włóżmy ją po prostu do szafki nocnej do czasu, aż będziemy jej potrzebować – zaproponował komisarz.
– Nie, lepiej będzie, jeśli schowamy ją u mnie w sejfie.
Komisarz oddał mu szklankę. Dziwił się, że współpraca z doktorem układa się jak dotąd całkiem nieźle.