Bajka o Żółtym Kapturku i karuzeli życia

19:06



Rude niebo, zimny październik, jeszcze zimniejsze miasto. Tutaj się kończy Kraków A, zaczyna się Kraków C. Z pominięciem B., wszak Ruczaj swą klasą to tylko na C. Szary kwadrat hipermarketu (jedyny całodobowy w mieście, hurra!) wypluwa i wchłania coraz to nowy, zgłodniały kolorów tłumek. Autobusy przychodzą i odchodzą, także wypluwają i wchłaniają. Dowożą, wywożą, przewożą. Deprymują jak jasna cholera.

19:08


Po drugiej stronie ulicy stoi samotny tramwajowy przystanek. Szara taśma chodnika odcina cywilizację od zapuszczonych działek, chaszczy, dziczy. Innego świata. Panienka w żółtym płaszczyku drepta znudzona, tu i tam, tu i tam, tu i tam. Ma tylko parasolkę (choć kaptur u płaszcza jest, to na cóż?...), o dziwo, nie ma żadnego pakunku z marketu. Ona nie z tych.

Zerka na zegarek, ziewa. Jeszcze trochę. Pusto, chłodno, przynajmniej rześko. Obok, pod tubą z ogłoszeniami (dam pracę, zabiorę pracę, wysadzę w powietrze krakowską operę…) „ocyka” się właśnie kudłaty Dziad. Ocknąwszy się ziewa, łypie oczyma po świecie, decyduje się wstać. Ciężko, chybotliwie, śmierdząco. Przeciera oczy, nasuwa na uszy brudną czapę z pomponem. Zauważa Żółtą Panienkę, ta zauważa jego.

Dziad uśmiecha się spod osmarkanego wąsa. Panienka uśmiecha się także, bo niby czemu nie? Dziad kłania się koślawo, po czym oddreptuje w stronę działek, swojsko skubiąc się łapą po kroczu.

Panienka wyjmuje paczkę papierosów, zapala, zaciąga się smacznie. Cieplej. Papieros w taki chłód smakuje… orzechami?...

19:13


Dziad rozgarnia chaszcze, trafia na wąską ścieżkę, człapie przed siebie. Teraz mała polanka, upstrzona butelkami, nakryta suchą koroną reumatycznego drzewa. Dziad mruczy coś do siebie, być może także do drzewa. Niezdarnie gmera przy rozporku, grubymi paluchami wyjmuje zmarniałego żołnierza… Pachnie moczem, bucha para.

Wystraszony strumieniem szczur wystrzeliwuje spod drzewa, przemyka między nogami Dziada, ten zachwiał się, obsikał nogawki, zamachał wystraszony rękoma…

19:15


Szczur, spasiony, zasłużony skurwysyn, choć żwawy nad podziw, śmignął ścieżką, gałązki poszurały mu kudłaty, spękany grzbiet, prysnął traktem, wytupał na chodnik. Rozejrzał się czujnie, prychnął, a co mi tam, pieprzone menele, zawsze się muszą… Zdecydował się na przechadzkę, choć nieczęsto opuszczał swoje dominium, ale przecież w tym smrodzie urynowym to nijak, trzeba przeczekać, psiamać…

Tak dumał, zachłysnął się rześkim powietrzem, i ruszył. Minął pęciny (zgrabne, ho ho!) Żółtej Panienki, niezauważony. Przedreptał pod ogrodzeniem, wlazł na tramwajowe nory. I dalej – znów chodnik, kałuża (ciap ciap ciap), upuszczony lizak, grosik na szczęście (szczurom, co prawda, na nic), i skok z krawężnika - i parł przed siebie drogą, betonem mokrym, przepastnym…

Chrupnęło, trzasnęło, bluznęło krwią, purchawa rozbryzła się w sekundzie…

19:18


-    Właśnie żem kurwa szczura przejechał, no kurwa jego mać. – kierowca czarnego mercedesa (sygnet, złote zęby, ciemne okulary, słodki dezodorant…) basował przez komórkę, prowadząc jedną ręką. – No i słuchajże, i ten ciul jeden z drugim się jeszcze pyta, czy by im zniżki jakiej nie dać, no dasz wiarę? Ja bym im, kurwa, dał zniżkę!

Drzewa uciekały do tyłu, niedobitki ludzi na chodnikach, po prawej bloki, goła siksa i Pietrzak reklamujący glazurę. Mercedes sunie dość szybko, pierwsze krople deszczu ciupią o szybę. Przejście dla pieszych, na nim pieszy, chłopak w czarnym płaszczu, słuchawki na uszach, na mózgu, na jelitach. I dalej, przed siebie, nie oglądając się. Pisk hamulców, jazgot klaksonu, kurwowanie kierowcy…

19:20


„A kurwuj sobie do maja…” – myśli chłopaka przebiły się przez głośną muzykę, nawet nie zadał sobie trudu, by się kierowcy wykrzywić, ot, cały świat na bakier, do piekła, na amen. Spokojnie przeszedł jezdnię, chodnikiem, z rękoma w kieszeniach, kierował się w stronę marketu. Na szczęście gówniarz ma gust, bo Pani Faithfull na empe-plejerach to rzadkość, ba, to nawet rzadziej, niż rzadkość.

„Tell me, sister morphine…” – wtórował nieskładnie, i myślał, i dumał, i usta zaciskał – „ale bym kebaba zjadł, psiamać, może mają tam gdzie? Kebaba i bronksa, o tak! Zobaczymy, coś się wybierze… Acha, musisz nie zapomnieć, żeby zupki kupić, zupki za pół złotówki, tak, tylko u nas, tralala, Tell me, Sister Morphine…”

Przeszedł przez przejście, tym razem trafił na zielone, i nici z kontestacji. Minął młoda mamusię z fajnym chłopczykiem, uśmiechnął się do niego, chłopczyk puścił nosem bańkę, słodki berbeć…

19:23


-    Mama, ja chcie na lońćki! – mały naburmusza się, wyciąga łapki, mamusia (pachną jej włosy, ba, nic tak nie pachnie, jak kobiece włosy…) szpera za czymś w torebce, mały czepia się jej nogi, grymasi bardziej.

-    Poczekaj, Szymuś, zaraz cię mama weźmie…
-    Ja chcie na lońćki, maaamaa!
-    Szymuś, no proszę cię, grzeczny bądź! O, zobacz, jak nie będziesz grzeczny, to cię panowie zabiorą, o widzisz?


19:24


Dwaj patrolowi, młodziaki sztywne, przystojne, w żółtych kamizelkach, czapkach z daszkiem i stękających buciorach, mijają mamusię z Szymusiem, uśmiechają się do niej, ona do nich; dzieciak wsadza palucha do buzi, patrzy na młodziaków (jak dorosnę, też będę patrolowcem, ho ho!), uspokaja się.

Młodziaki tymczasem komentują, bez przerwy czujni na każde zawirowanie świata, z rękoma za pasem z łzawiącym gazem, pałką i radiem.

-    Ty, a ona to fajna, no nie?
-    Taka mama, dupka w gruszkę!

I rechoczą, bo to przecież klasyk, i obaj są „happy” z grypsu, i obaj są czujni nadal.

Pada już całkiem mocno, deszcz rozpryskuje się po daszkach czapek młodziaków, młodziaki kulą się w sobie, szybszym nieco krokiem kierują się w stronę przystanku po drugiej stronie ulicy.

-    Ty, zobacz, to znowu parchaty! – jeden z nich zauważa kolebiącego się obok przystanku Dziada. Kiwają głową na rutynę roboty, przechodzą na zielonym…


19:24


Dziad zauważa żółte kamizelki, żaróweczka zapala się natychmiast. Zbiera się w sobie, obciera gębę po klasycznym rzyganku, bierze obrót, zbyt gwałtowny, ledwie utrzymuje równowagę. Kierunek krzaki, kierunek dziupla, bo chłopaki to chłopaki, a dziad lubi mieć spokój jednak, no dalejże, dalej…

Rozsuwa bujne zielsko, przepycha się ścieżką, tu za mną chyba nie wejdą, ale lepiej głębiej, zresztą i tak pada, psiamać…

Mija dominium szczura, skręca w jedna z trzech udeptanych ścieżek, teraz dziura w siatce, oj, kręci się świat, świat breka siarczyście, deszcz ciupie bardziej, bardziej…

Dziad trzeźwieje w momencie, nogi prostuje na baczność, przestaje oddychać. Oczy mu mokną po dwakroć, zachodzą mgłą. Gorąco jak nigdy, nagle, znikąd, choć dookoła zimno…

Żółty płaszcz. Bure błoto. Czerwony szal, cieknący po szyi w rozmokłą ziemię, strugą, strużką, strumykiem…

***


Ciemne niebo. Zimny październik. Ruczaj jak Ruczaj.