Letarg: fragment

Letarg

Thomas Enger



Wrzesień 2007

Wydaje mu się, że otacza go ciemność. Nie wie tego na pewno, bo nie jest w stanie otworzyć oczu. Może ziemia pod nim jest zimna. Może mokra.
Wydaje mu się, że pada deszcz. Czuje coś na twarzy. Może to już spadł śnieg. Pierwszy śnieg.
Jonas kocha śnieg.
Jonas.
Pomarszczone marchewki na białych obliczach pełnych trawy i ziemi. Nie, nie teraz. Wołaj, nie możesz tak leżeć.
Próbuje podnieść prawą rękę, ale ona go nie słucha.
Dłonie. Czy w ogóle jeszcze są? Kciuk. Kciuk się porusza.
Tak mu się wydaje.
Skóra jak cienkie, kruche płatki. Wszędzie dookoła płomienie.
Tak gorąco. Twarz rozpływa się jak ciasto naleśnikowe
na rozgrzanej patelni.
Jonas kocha naleśniki.
Jonas.
Ziemia drży. Głosy. Cisza. Taka cudowna cisza. Czy nie
możesz mnie zamknąć w kapsule? Ty, który na to patrzysz?
Wszystko będzie dobrze. Nie bój się. Będę z tobą.
Cichnący śmiech. Pozbawiony oddechu. Pozwól mi sobą
głęboko odetchnąć.
Ale gdzie ty jesteś?
Tam. Jesteś tam. A byliśmy tu. Ty i ja.
Jonas kocha to „ty i ja”.
Jonas.
Horyzonty. Deszcz fleszy na bezkresnym niebieskim zwierciadle. Plusk przecina szklaną taflę. Żyłka z haczykiem opada.
Zimne deski pod stopami. Zaklejone oczy.
Wszystko będzie dobrze. Nie bój się. Będę z tobą.
Stopa na balustradzie. Stoi stabilnie.
Tak mu się wydaje.
Puste ręce. Gdzie jesteś? Przewiń do tyłu, tak cię proszę, przewiń do tyłu!
Ściana ciemności. Wszystko dookoła jest tylko ciemnością. Śpiewne dźwięki się zbliżają. Udaje mu się otworzyć jedno oko. To nie jest śnieg. To
nie jest deszcz. Wokół tylko ciemność.
Nigdy wcześniej nie widział ciemności. Nigdy nie widział tego, co się w niej mieści. Ale teraz widzi.
Jonas bał się ciemności.
On kocha Jonasa.
Jonas.

Czerwiec 2009

Jasne loki są mokre nie tylko od krwi.
Ziemia rozdziawiła paszczę i próbowała ją połknąć. Widać jedynie głowę i górną połowę ciała. Otacza ją wilgotna ziemia, tak jakby była samotną różą na smukłej łodydze.
Krew z cienkich podłużnych ran na plecach spłynęła niczym łzy po smutnym policzku. Nagie plecy wyglądają jak obraz.
Mężczyzna małymi krokami wchodzi do namiotu i rozgląda się na wszystkie strony. Zawróć, mówi sobie. To nie ma nic wspólnego z tobą. Po prostu zawróć, wyjdź, wracaj do domu i zapomnij o tym, co widziałeś. Ale nie potrafi tego zrobić. To niemożliwe.
– Ha-halo?
Tylko las mu odpowiada szumem gałęzi. Mężczyzna robi kolejny krok. Powietrze jest duszne, lepkie. Zapach coś mu przypomina. Ale co?
Dzień wcześniej nie było tu żadnego namiotu. Dziwna lokalizacja. Dla kogoś takiego jak on, kto codziennie wyprowadza psa na niedużym płaskowyżu Ekebergsletta, widok dużego białego namiotu był zbyt intrygujący, by
mu się oprzeć. Po prostu musiał zajrzeć do środka.
Szkoda, że się nie powstrzymał.
Dłoń jest osobno. Leży luzem przy ramieniu, jakby oderwała się w nadgarstku. Głowa zwisa bezwładnie na bark. Znów rzucają mu się w oczy jasne loki, wśród nich czerwone pozlepiane kosmyki. Wyglądają jak peruka.
Mężczyzna podchodzi z boku do młodej kobiety, ale gwałtownie przystaje. Wstrzymuje oddech aż do bólu.
Żołądek zaczyna się kurczyć, szykując się do wyrzucenia z siebie porannej kawy i banana, ale mężczyźnie udaje się powstrzymać odruch. Cofa się powoli, mruga, żeby jeszcze raz się jej przyjrzeć.
Jedno oko wystaje poza oczodół. Nos jest spłaszczony, jakby wgnieciony w czaszkę. Szczęka połamana, pokryta ciemnoczerwonymi plamami. Z dziury w czole spłynęła czarna, gęsta krew, zalewając oczy i grzbiet nosa. Z dolnej
wargi zwisa ząb na nitce zakrzepłej krwi. Kilka zębów leży też na trawie, tuż przed kobietą, która kiedyś miała twarz.
Teraz ta twarz jest zmiażdżona.
Ostatnim szczegółem, jaki Thorbjorn Skagestad zapamięta, zanim potykając się, wybiegnie z namiotu, jest lakier na paznokciach. Krwistoczerwony.
Tak samo jak ciężkie kamienie leżące obok kobiety.

Henning Juul nie wie, dlaczego siedzi akurat w tym miejscu.
Deski są twarde. Popękane. Niewygodne. Ale on i tak zawsze tu siada. Właśnie tutaj. Między rzędami ławek pnących się pod górę ku budynkowi klubu sportowego na Dalenenga rośnie psianka. Wokół trujących jagód krążą trzmiele. Deski są wilgotne. Henning wyczuwa to pośladkami.
Po powrocie do domu będzie musiał się przebrać.
Ale nie wie, czy starczy mu sił.
Kiedyś siadywał tu z papierosem. Teraz już nie pali. Nie ma to żadnego związku ze zdrowiem ani z rozsądkiem. Chociaż jego matka ma POChP*. Nie. Żałuje, że nie może palić. Biali cieniutcy przyjaciele zawsze są w dobrym humorze, kiedy przychodzą z wizytą, ale nigdy nie zostają długo. On po prostu nie może. Nie jest w stanie.
Na ławkach przysiadło jeszcze kilkoro innych ludzi, ale w pewnym oddaleniu. Mama piłkarza, która siedzi na dole blisko boiska pokrytego sztuczną trawą, patrzy na niego, lecz szybko przyciąga wzrok do siebie. Przywykł już do
tego, że ludzie mu się przyglądają, udając, że wcale nie patrzą. Wie jednak, że zastanawiają się, kim jest, co mu się stało i dlaczego tu siedzi. Ale nikt nie pyta. Nikomu nie starcza odwagi.
Nie ma im tego za złe.
Kiedy słońce jest już zmęczone, Henning wstaje i odchodzi.
Powłóczy nogą. Lekarze mówili, że powinien na niej stawać jak najbardziej naturalnie, ale nie potrafi. Za bardzo go boli. A raczej nie boli.
On wie, czym jest prawdziwy ból.
Ciągnąc nogę za sobą, dochodzi do parku Birkelunden, mija świeżo odrestaurowany i świeżo upstrzony gryzmołami grafficiarzy pawilon. Krzyczy mewa. W Birkelunden jest mnóstwo mew. Henning ich nienawidzi. On także.
Ale lubi Birkelunden.
Nierównym krokiem przechodzi obok ułożonych w pozycji horyzontalnej par, gołych brzuchów, puszek ze spienionym piwem, dymu z wypalonych jednorazowych grilli. Jakiś staruszek koncentruje się i rzuca srebrzystą kulę ku innym srebrzystym kulom na żwirze, tam gdzie źrebak z brązu wyjątkowo ma spokój od dzieci. Staruszek pudłuje.
Cały czas pudłuje.
Mamy ze sobą wiele wspólnego, myśli Henning.
Pierwsza kropla deszczu spada, kiedy Henning zagłębia się w Seilduksgaten. Kilkoma krokami zostawia za sobą zgiełk dzielnicy Grünerlokka. Nie lubi hałasu. Nie lubi też sklepu Chelsea ani parkingowych, ale cóż on może na to
poradzić. Na Seilduksgaten jest dużo parkingowych. Nie wie, czy któryś z nich kibicuje Chelsea, ale Seilduksgaten to jego ulica.
Lubi Seilduksgaten.
Wcale nie broni się przed kroplami deszczu, które lekko uderzają go w głowę. Już wchodzi w słońce świecące nad starą fabryką płótna żaglowego, od której ulica wzięła nazwę. Mruży oczy, żeby zobaczyć kontury tego, ku czemu
zmierza. Ku niebu wyciąga się gigantyczny żółty dźwig. Stoi tu już całą wieczność. Za nim chmury wciąż są ciemne.
Henning zbliża się do skrzyżowania, na które z prawej strony wpada Markveien, i myśli, że jutro wszystko może się zmienić. Nie wie, czy on sam wysnuł tę myśl, czy też ktoś umieścił mu ją w głowie. Ale może nic się nie zmieni. Co najwyżej głosy i dźwięki będą inne. Może ktoś będzie
wołał, może ktoś zaszepcze. Może wszystko. Może nic. Zaś pomiędzy jednym a drugim istnieje świat na wstecznym biegu. Czy ja jeszcze do
ciebie należę, pyta w duchu. Jest dla mnie miejsce? Mam siłę, żeby z powrotem wydobyć słowa, wspomnienia i myśli, które są we mnie gdzieś głęboko zakopane?
Nie wie.
Wielu rzeczy nie wie.
Otwiera kluczem drzwi do mieszkania. Pokonał trzy długie kondygnacje schodów, na których kurz unosi się nad brudem wrośniętym w drewno. To odpowiednie przejście do jego domu. Mieszka w norze. Nie ma nic przeciwko
temu. Uważa, że nie zasługuje na duży przedpokój, na szafy przepastne jak centra handlowe, na kuchnię, w której szafki i szuflady wyglądają jak świeżo podlany wodą lód na lodowisku, na biały montaż, który sam się czyści, na delikatne podłogi zapraszające do wolnego tańca, na
ściany pokryte klasyką i encyklopediami. Nie zasługuje na zegar w drewnie, na designerski świecznik Lilia od Georga Jensena ani na narzutę ozdobioną piórkami kolibra. Jemu wystarczy łóżko 90 na 200 centymetrów, lodówka i miejsce, w którym mógłby usiąść, kiedy zapada ciemność. Bo ona
już zapada.
Za każdym razem, kiedy zamyka za sobą drzwi, ma wrażenie, że coś jest nie tak. Oddycha szybciej, robi mu się gorąco, ręce zaczynają się pocić. W przedpokoju tuż przy drzwiach z prawej strony stoi drabinka. Rozstawia
ją, wspina się, z zielonej zniszczonej półki na kapelusze zdejmuje torbę Clasa Ohlsona i wyciąga z niej pudełko z bateriami. Sięga do czujnika dymu, wydłubuje starą baterię i zastępuje ją nową.
Sprawdza. Widzi, że działa.
Oddycha już spokojniej i schodzi z drabinki. Nauczył się lubić czujniki dymu. Polubił je tak bardzo, że ma ich aż osiem.
(...)

Wydawnictwo Czarne, styczeń 2012