Marionetki: fragment

Marionetki

Paweł Jaszczuk

Wtorek, 28 czerwca 1938

Było pięć po pierwszej, gdy Jakub Stern, wsłuchując się w pomruki ustępującej burzy, podszedł do planu Lwowa wiszącego na ścianie. Przez kilka sekund zastanawiał się, a potem wyjął z ust stalową szpilkę i wbił ją z impetem w miejsce, gdzie biała linia odginała się od okręgu i biegła zygzakiem na usypane przez ludzi wzniesienie. Przyjęta przez Horbaya podziałka nie pozwalała na dokładne wskazanie miejsca, lecz znając topografię tego terenu, dziennikarz dałby sobie uciąć rękę, że się nie myli.
To właśnie tam, u podstawy kopca Unii Lubelskiej, pod resztkami obronnych murów warowni Daniela Rurykowicza przed pięcioma dniami rozegrała się nocna scena, której niecierpliwym widzem była śmierć. Po nocy nastał słoneczny poranek i grupka gimnazjalistek, idąca w czwartek na kopiec usypany dzięki staraniom Franciszka Smolki, natknęła się na coś, co w jednej chwili zmieniło radosną lekcję w plenerze w piekło.
Po niecałym kwadransie na miejsce przybył patrol z komisariatu przy Kurkowej 23 zawiadomiony przez dwie uczennice wysłane przez nauczycielkę. Dzielnym dziewczętom i profesorce od francuskiego podziękowano uprzejmie, a sprawą zajęła się wojewódzka policja pod nadzorem samego inspektora Andrzeja Zięby.
Stern, tak jak Zięba, potrzebował w tych dniach sukcesu. Nie zadowalały go już artykuliki o pijanym szewcu, który na Zamarstynowie zadźgał szydłem niewierną kochankę, ani o pożarze składów tekstylnych na Kleparowie podpalonych najpewniej przez bankrutującego sukiennika. Jego ambicje sięgały dalej. Był przecież przez kilka miesięcy na Uniwersytecie Jana Kazimierza ekspertem kry-minalnym. Tytuł ten pochlebiał mu, bo Stern znał w swoim mieście niemal każdy dom i każde drzewo. Tu się urodził, tu kończył szkoły i tu od lat mieszkał z rodziną w willowej dzielnicy na Pohulance. I może właśnie dlatego nie potrafił sobie wyobrazić, jak mogło dojść do tego wyjątkowego mordu. Doświadczenie podpowiadało mu, że ów przymiotnik powinien być zarezerwowany do opisu szczególnie drastycznych przypadków. Ale problem polegał na tym, że kilkanaście lat prowadzenia kroniki kryminalnej w „Kurierze” sprawiło, że mu spowszedniał.
Stern musiał natychmiast zdobyć informacje od świadków. Dlatego w miniony piątek około jedenastej zjawił się pod bramą gimnazjum żeńskiego przy ulicy Krasickich 18a. Po ceremonii wręczenia cenzurek przez panią dyrektor przeprowadził niełatwą rozmowę z jedną z dziewcząt, która uczestniczyła w feralnym spacerze.
Starał się być miły. Zaczerpnął głęboko powietrza, zanim podszedł do uczennicy wskazanej mu przez uczynne koleżanki. Na początek przedstawił się i pokazał legitymację dziennikarską, potem, przybierając niemal ojcowski ton, pogratulował dziewczynce świadectwa. Panienka, o imieniu Adela, ubrana w granatową spódnicę, plisowaną bluzkę i czapkę z otokiem, wyczuła w jego słowach obłudę i, zaczerwieniwszy się, rozejrzała się niepewnie. Stern jednak nie ustępował. Uśmiechał się przyjacielsko, patrzył w kasztanowe oczy łagodnie jak ksiądz i mówił o uczniowskiej odwadze oraz o obywatelskiej odpowiedzialności.
Dzierlatka w końcu się przełamała i powiedziała, że kiedy poprzedniego dnia poszła z koleżankami i panią profesor od francuskiego na wycieczkę pod Wysoki Zamek, zobaczyła burego kotka, który ukrył się przed nią w krzakach. Był przesympatyczny, więc zaciekawiona pobiegła za nim i natknęła się na mężczyznę opartego plecami o mur. A właściwie widziała tylko jego beżowe buty i jasnobrązowe spodnie, bo całą sylwetkę zasłaniał gęsty krzew bzu. Kiedy nieświadoma niczego odchyliła gałąź, sądząc, że to właściciel zwierzaka, wtedy...
Na grzeczne pytanie Sterna, co wtedy zobaczyła, Adela odpowiedziała, lejąc łzy, że ten pan w ochlapanej krwią marynarce nie miał głowy, a w jej miejscu unosił się rój obrzydliwych…
Stern ze zrozumieniem kiwnął głową. Wielokrotnie widział już fruwające nad trupami ściernice, poprosił więc dziewczynę o dalsze szczegóły, lecz ta ledwie wydukała, że nie mogła dłużej znieść tego straszliwego widoku. Poczuła nagle w żołądku okropny ścisk i odeszła na bok, by... A kiedy było po wszystkim, pojawiła się przy niej pani profesor. Usłyszała wtedy: Mon Dieu, c’est terrible! – i natychmiast zgodnie z poleceniem wróciła do reszty koleżanek.
Redaktor ponownie pochwalił uczennicę. Potem, przymilając się, zdążył wyciągnąć od niej jeszcze jeden bardzo ważny szczegół: że pozostawiony pod ścianą mężczyzna miał w butonierce białą różę, a jego dłonie były skrępowane linką. Ta ostatnia wiadomość miała dla Jakuba Sterna kapitalną wartość. Oznaczała bowiem, że zabójca (lub zabójcy) był do swego czynu przygotowany, a to raczej wykluczało działanie w afekcie.
Ile czasu potrzeba na dopracowanie szczegółów, wybranie pory dnia i sprawdzenie miejsca? Godzinę, dzień, a może cały tydzień? W jaki sposób należy zbliżyć się do ofiary? Czy uderzyć ją znienacka, a może siedzieć zaczajony w krzakach i czekać, aż się wreszcie pojawi? Gdzie trzymać linkę i czy wcześniej należy ją odmierzyć? Czy skrępować dłonie przed dekapitacją, jak nakazywała logika, czy może, przeciwnie, użyć linki dopiero wtedy, gdy mężczyzna wyzionie ducha?
Stern skonstatował nie pierwszy raz, że wymyślanie metody uśmiercenia przypomina pisanie scenariusza filmowego, który ożywiają obsada, no i oczywiście scenografia: oświetlenie, kostiumy, rekwizyty, a wśród nich ten najważniejszy – narzędzie zbrodni. Wcale jednak to go nie pocieszyło, gdyż znowu musiał odtworzyć czyjś cholerny plan.
Przypomniał sobie jeszcze krótkie spięcie z profesorką od francuskiego. Chuda i wysoka jędza w rogowych okularach niespodziewanie wyrosła obok niego na szkolnej alejce, wrzeszcząc: Va-t’en! Va-t’en! – jakby chciała wydrapać mu oczy. Zrobiło się niezgorsze zamieszanie. Nadbiegł woźny z miotłą, po nim wuefista i reszta grona nauczycielskiego. Dziewczynka zaczęła głośno szlochać, a kobieta gardłowała, że wezwie policję, i wyzwała go od starych zboczeńców. Gdy wuefista o posturze zapaśnika Pytlasińskiego podwinął rękawy koszuli, Stern posta-nowił się ewakuować.
Po przyjściu do swojej dziennikarskiej kuchni w redakcji natychmiast upichcił z uzyskanych wiadomości wyborną potrawę. Połączył naiwną młodość z ohydną śmiercią. Wymyślił śpiew gimnazjalistek, co ubarwiło scenkę i spotęgowało grozę chwili. Opisał burego kotka, kwitnący dziki bez i wreszcie oparte o mur zwłoki. Nie pominął też plam krwi na szutrowej alejce, a także roju brzęczących much. Podał nawet inicjały bohaterki, zachowując dla siebie wiadomość o krepującej ręce lince.
Wstał zza biurka, przeciągnął się i podszedł do okna. Machina ruszyła i nic nie mogło jej zatrzymać. Wiedział, że dopóki nie wykryje mordercy, dopóty nie będzie mógł spokojnie żyć: rozmawiać z żoną, bawić się z dziećmi, spać, jeść ani wykonywać tysiąca innych prozaicznych czynności. Czuł stalową obręcz zaciskającą mu się wokół skroni, otworzył więc okno i wpuś­cił do środka powietrze rześkie po gwałtownej burzy. Oddychał głęboko i patrzył. Urzekała go panorama miasta. Daleko na horyzoncie tonął w zieleni opisany przez niego kopiec, na wprost w ostrym słońcu bielała wyniosła wieża ratuszowa, a nieco w prawo, na szczycie katedry łacińskiej promieniał pozłacany krzyż. Jakub Stern opuścił wzrok. Na ulicy parowały kałuże, a ludzie stojący na przystanku strzepywali parasole i wychodzili spod drzew, widząc nadjeżdżające od strony placu Mariackiego żelazne cielsko tramwaju.
Stern, korzystając z nieobecności Wilgi, wyjął papierosa z papierośnicy, przetoczył go między palcami, po chwili zapalił od starego wysłużonego ronsona i zaciągnął się kojącym dymem. Kto jak kto, ale on nie powinien być zbyt wrażliwy. Miał za sobą przecież wystarczająco długi trening w redakcji. Obejrzał w tym czasie dziesiątki rozkładających się zwłok, napisał o nich tysiące zdań (za które dostał poniżające honoraria), więc teoretycznie nie powinien go martwić jeszcze jeden rozkawałkowany denat. Patrząc na zapalniczkę, stwierdził z żalem, że tym razem nie pójdzie tak łatwo. Zbiegiem okoliczności znał ofiarę.

Wydawnictwo Prószyński, styczeń 2012