Umarli tańczą: fragment

Umarli tańczą

Piotr Głuchowski

FRAGMENT 1

- Chcę panu opowiedzieć o moich rodzicach. Od początku. Mieli na imię Barbara i Hubert, zostali zamordowani… tutaj, w Toruniu, dwunastego sierpnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku, pisałam…
– Wiem, czytałem, to się stało na Polnej.
– Znaleźli ich ciała w tym opuszczonym forcie.
– Czyli te ciała nie zostały spalone? Bo zrozumiałem, że pani ich poszukuje.
– Tak. Od wielu lat. Teraz nawet bardziej… mi zależy. Ja sama rodziców nie widziałam, to znaczy: nie widziałam po śmierci. Oni zniknęli. Zniknęły… zwłoki. Byłam jeszcze mała. Później opowiedziała mi wszystko moja ciotka z Brodnicy. A potem szukałyśmy ich obie. I wszędzie się okazywało, że nie ma akt.
– No właśnie. To mnie bardzo zaciekawiło. Co to znaczy: nie ma?
– Z archiwum pogotowia zniknęły, w prosektorium papiery się spaliły, archiwum firmy pogrzebowej też spłonęło. Może pan sam sprawdzić. Seria pożarów – i zawsze płonie akurat ta część, gdzie jest to, czego szukam…
Iwona z każdym zdaniem zaczyna mówić coraz szybciej. Szept momentami zamienia się w cichy głos.
– Próbowałam rozmawiać z ludźmi, ciotka też próbowała, bo przecież nawet nie dostała zawiadomienia o pogrzebie ani nic. Ona… nawet mnie musiała szukać, nie chcieli jej powiedzieć, w którym domu dziecka jestem. Byłam na wsi. To nie był dom dziecka właściwie, tylko taki przytułek dla upośledzonych. Wszystko wygląda tak, że… no, ja wiem jak to brzmi… że ktoś celowo… Schowali mnie, sierotę, tak, by nikt nie znalazł. I coś zrobili z ciałami. Też je schowali albo do czegoś ich użyli.
– Jacy oni?
– Nie wiem. Chyba jakaś organizacja… Bo kto miałby tyle możliwości? Czy pan mi wierzy?
– Słucham?
– Niech pan da rękę.
Dłoń Iwony – przez bladą skórę wyraźnie prześwitują błękitne żyły – jest sucha, chłodna i bardzo delikatna. Nadgarstek i dwa palce ma owinięte plastrem.
– Czy pan mi wierzy?
– Wierzę.
– Ale nie jest pan łatwowierny?
– Wręcz przeciwnie.
– To dobrze, bo ja już nie będę szukała nikogo innego. Albo pan to jakoś… nie wiem jak… nagłośni, i wtedy ktoś się odezwie, może kogoś ruszy sumienie, albo… – Iwona uśmiecha się smutno. – Widzi pan… Gdyby nie ciocia, prosta kobieta, to bym niczego nie wiedziała: miałam jedenaście lat, gdy rodzice zginęli. To był dla mnie taki szok, że prawie kompletnie straciłam pamięć. Przez lata nie mogłam sobie przypomnieć nawet tego, jak wyglądali. Dosłownie. Oglądałam ich zdjęcia i było tak, jakbym widziała zupełnie obcych ludzi… A potem zaczęłam sobie to wszystko odtwarzać. Tak jak po amnezji… ze strzępków. Gdzie rodzice mieszkali, kim byli, gdzie i kiedy ich ostatni raz widziano, co się właściwie stało. Znalazłam tylko jeden poważny ślad, notatkę w „Nowinach”. Było tam napisane, dosłownie panu mówię: „na działkach huczy”, w tym sensie że plotka się rozchodzi, bo odkryto ciała, zginęli tacy i tacy, może od uduszenia, a może od ran, milicja wyjaśnia i szuka sprawców. „Do sprawy wrócimy”. Ale potem, a ja wszystkie numery „Nowin” w bibliotece w Brodnicy sprawdziłam, nic a nic już nie napisano. Muszę panu jeszcze powiedzieć najważniejsze. Nie wiem, czy nie mieszam, bo jest już tyle wątków i różnych dziwnych spraw… Spotkałam kobietę, Danutę Tomaszewską. Chyba panu pisałam, że chociaż ona nie jest moją krewną, to zupełny przypadek, zbieg nazwisk…
– Pisała pani.
Iwona milczy przez chwilę. Robert domyśla się, że poczuła się słabo. Właściwie powinien wstać i wyjść, może przecież przyjść jutro, ale historia zaczyna go wciągać. Lekko ściska rękę leżącej.
– Niedobrze?
– Dobrze, dobrze.
– Może chociaż przyniosę wody?
– Nie trzeba. Niech pan posłucha… Szukałam dokumentów z prosektorium. Były w podziemiach starego Urzędu Wojewódzkiego, tutaj, w Toruniu. Pomagał mi je odszukać taki miły pan i kiedy się okazało, że akta spłonęły, powiedział mi, że nie ja jedna… nie ja jedna mam pecha czy coś takiego. No i tak od słowa do słowa… Dał mi telefon tej pani Danuty, też Tomaszewskiej. Wtedy jeszcze nie było komórek, długo nie mogłam jej odnaleźć, a potem się okazało, że mieszka w Sępólnie Krajeńskim – to był po prostu inny numer kierunkowy i dlatego… Czy ja nie mówię chaotycznie?
– Troszeczkę, ale nadążam. Spokojnie.
– Jej mama, tej drugiej Tomaszewskiej, miała na imię Elwira. Takie dziwne imię… może dlatego dobrze zapamiętałam. Została uduszona i powieszona tak strasznie… za nogi na drzewie w Lesie Olek. Pan wie, gdzie to jest?
– Przy drodze z Torunia do Chełmna.
– Ale blisko samego Torunia. Właściwie jeszcze w mieście. Wie pan, dlaczego ja mówię o lesie?
– Ponieważ Olek jest niedaleko od Polnej.
– To właściwie ten sam las. Dokładnie sprawdziłam na mapie. Będzie może czterdzieści minut pieszo od jednego do drugiego miejsca. Spotkałam się z tą panią Tomaszewską. Powiedziała mi, że nie ma nigdzie jej grobu. Grobu tej powieszonej. Jej mamy. Elwiry. Przepraszam, że tak mieszam.
– Nadążam. Naprawdę.
– W innych różnych szczegółach też się okazywało, że… sytuacja tej Danuty Tomaszewskiej jest prawie całkiem taka sama jak moja. Ją też chcieli oddać do przytułku. No i jeszcze zbieżność nazwisk. Czy to pana interesuje?
– Tak. Nawet bardzo. Ma pani jeszcze ten numer telefonu do Sępólna?
– Oczywiście. Mam wszystko… mam w domu. Pan mnie nie podejrzewa, że zmyślam, prawda?
– Nie, skądże.
– Na początku patrzył pan na mnie… trochę jak na wariatkę.
– Może jest pani przewrażliwiona, ale to zrozumiałe w tej sytuacji. Ja patrzyłem z troską, bo te wszystkie kroplówki, aparaty wokół… Po prostu współczuję. Niech pani nie zwraca uwagi na moje spojrzenia, tylko mówi, jeżeli nie jest pani jeszcze za bardzo zmęczona.
– Nie jestem. Musiałam odbić się od tylu różnych… bałwanów, złych ludzi, leniwych – i prokuratorów, i policjantów, i innych. Wpadłam przez to wszystko w… – Zaczyna szlochać.
– Niech pani nie płacze, nie trzeba, ja słucham.
Widząc łzy na jej policzku, Robert czuje coś dziwnego. Jak gdyby płakała nie obca kobieta, ale jego własne dziecko. Wyciąga rękę, by otrzeć jej policzki wierzchem dłoni, ale w połowie ją cofa.
Iwona zaczyna szybko mrugać powiekami. Rzęsy ma bardzo długie i gęste, jak małe pędzelki.
– Przepraszam. – Próbuje się uśmiechnąć.– Widzi pan, co się ze mną dzieje. Ale nie jestem wariatką. Bo niech pan sam powie, czy panu nie przyszłoby do głowy, że to jest jakiś spisek, skoro znikają ciała i akta? Te podpalenia, te podobieństwa i to samo nazwisko… Jeżeli ja jestem wariatką, to gdzie są groby?
Ostatnie słowo wypowiada bardzo głośno, a potem milknie. Dziewczynka leżąca na drugim łóżku porusza się i mruczy coś przez sen. Robert nic nie mówi. Mija pół minuty. Iwona wraca do szeptu:
– Niech pan nie zwraca uwagi na mój stan, to nie ma żadnego… żadnego znaczenia, szczególnie teraz, kiedy pan się jednak pofatygował…
– Rozmawiała pani z telewizją?
– Tak, z Wisłą, potem z Kujawami. Ale oni mnie oszukali. Udawali, że chcą wyjaśnić, co się stało z moimi rodzicami, a potem wyszło na jaw, co właściwie robią: program o ludziach z obsesjami, z urojeniami… Miałam być w nim bohaterką z zasłoniętymi oczami. Chcieli mnie ośmieszyć za pięćset pięćdziesiąt złotych. Tyle mi zaproponowali. Po czymś takim może już nigdy nie zwróciłabym się o pomoc do żadnego dziennikarza, ale mama coraz częściej mi się śni. Tata nie, tylko mama. Idzie po tych starych torach przy Polnej i tak dziwnie, nierówno stawia nogi. Momentami podskakuje jak przy grze w klasy albo…
– Chwila ciszy.
– Albo co?
– Nie… nieważne. Przecież to tylko sen.
– Niech pani opowie do końca.
– Mama idzie, a potem wchodzi w las, jeszcze przez chwilę ją widzę między drzewami, aż nagle potyka się i znika. Jakby zapadła się pod ziemię. Zostaje po niej krzyż w lesie. Z brzozy. Taki jak na filmach o partyzantach. Nawet teraz widzę go wyraźnie w wyobraźni. Dużo czasu spędziłam przez ostatnie lata w tamtym miejscu. Chodziłam po torach od Polnej aż do fabryki Towimor i z powrotem. Dwadzieścia kilometrów. Wchodziłam w las, małe ścieżki, zarośnięte jeziorko tam jest… ale nie ma żadnego krzyża. Chodziłam nawet zimą przez tory, paliłam znicze, ludzie mnie zaczepiali, myśleli, że to po jakimś dawnym wypadku kolejowym albo że chodzi mi o Smoleńsk… A mnie się czasem wydaje, że mama żyje. Że to była jakaś mistyfikacja, że rodzice wiedli podwójne życie, byli agentami wywiadu amerykańskiego czy coś takiego… Albo że jakieś osoby skądś przysłano do Polski pod tymi samymi nazwiskami… może po to, żeby szukać ukrytych majątków z wojny. I potem one wróciły do siebie, za granicę… A może ojciec został zamordowany wraz z inną kobietą, tylko ona miała dokumenty mamy? Bo dlaczego mama w tym śnie chciała mi jakby coś przekazać? Ale co? Że mam poszukać krzyża? – Pauza. – Teraz już na pewno pan pomyślał, że wariatka.
– Pomyślałem, że jest pani bardzo dzielna.
– Bez lekarstw chyba bym się tutaj rozlała przed panem i spłynęła po łóżku.
Uśmiech.
Robert chce powiedzieć, że wie doskonale, co to znaczy depresja, ale nie mówi nic. Milczenie wydaje mu się teraz ważniejsze od słów.
– Czy pan jest dobrym człowiekiem?
– Chciałbym w to wierzyć, chociaż czasami trudno.
– Trudno wierzyć, czy trudno być dobrym?
Nie odpowiada. Patrzy uważnie w jej oczy i teraz jest już całkiem pewien, że są doskonale czarne. Nie ma różnicy między źrenicą i tęczówką. Może to efekt zażywania lekarstw? Cisza trwa teraz minutę, może dłużej. Ale to nie jest cisza krępująca.

 

FRAGMENT 2

Gdyby ktokolwiek zapytał, dlaczego dwaj młodzieńcy, Sasza i Mitia, znaleźli się – tak pechowo dla siebie – w nieodpowiednim miejscu, nieodpowiednim czasie i nieodpowiednim stanie, należałoby odpowiedzieć: wszystko przez głupi przypadek.
Późnym rankiem wyjechali ze Szczuczyna, spod Rejonowego Domu Kultury, gdzie wypili po piwku, a potem, dalej, normalnie – drogą na Lidę. Tak jak zazwyczaj, zaczęli wódkę już za ostatnimi chałupami. I tak jak najczęściej, Sasza pierwszy się urżnął. Najpierw zaczął śpiewać, a potem rozpiął Mitce czerwoną koszulę i trochę gładził go po piersi, wreszcie wetknął mu rękę w dżinsy. Fakt, że luby Mitek – jak do niego w tym momencie mówił – nie miał na sobie majtek, podniecił Saszkę do tego stopnia, że od razu zaparkowali, po czym wziął koledze w usta. Było pięknie: pusta droga, przelotny deszczyk co rusz bębniący w szyberdach starej łady, Mitka naprężony jak koń, Sasza z pełną buzią. Potem dwa papierosy pod rząd. A jeszcze później powtórka – na abarot. Po niej zasnęli.
Obudzili się po godzinie, może dwóch, zapalili, wypili, zapalili i pojechali dalej.
Ale Mitka gdzieś skręcił, raz i drugi. Skończyła się wódka, trzeba było poszukać sklepu albo chociaż babuszki, a tu tylko pustka. Ostatnia miejscowość nazywała się bodaj Feliksowo, dalej nie było już nic. Kołchozowe pola pokryte chwastem, lasy, lasy, coraz więcej błota. I nagle betonowy plac, jakieś płoty, stare budynki… Krótko mówiąc: coś w oceanie niczego. Sasza był już półprzytomny, ale jeszcze by wypił, Mitia – kierowca przecież – średnio podpity, za to mocno podniecony. Poszedł szukać stróża, zaraz wrócił. Sasza nie zrozumiał, co takiego po powrocie gadał, ale chyba chodziło mu o to, że stróża nie ma, więc wódki się nie kupi, czyli nie ma co czekać na próżno, trzeba popić tym, co jest, rozumie się: płynem.
Płyn z małego, plastikowego baniaka smakował gorzej niż benzyna.
Pociągnęli po dwa spore łyki, paląc, i teraz Mitia też czuje, że go dobrze wzięło. Sasza ściąga spodnie i koszulę, kładzie się na tylnym siedzeniu, czeka, aż Mitka weźmie się za niego, ale to nie następuje, ponieważ ten, już w drzwiach samochodu, dostaje cios kamieniem w potylicę i pada na ziemię, lądując twarzą przy zabłoconej oponie łady. Człowiek, który go uderzył, jakiś staruch z blizną na czole, zagląda do wnętrza auta i długą chwilę patrzy na Saszę jak na glistę.
Sasza patrzy na niego.
Chciałby w tej chwili móc wytrzeźwieć, wyskoczyć z auta, uciec, ale poranne piwa, przedpołudniowa gorzała i ten cholerny płyn robią swoje. Dlatego chłopak nie broni się, ale sztywnieje ze strachu, gdy zamiast lubego Mitka kładzie się na nim ten dziad. Szeleszcząc ortalionem, chwyta go za szyję ręką twardą jak imadło.
Dusząc przerażonego, sapie. Sasza próbuje się wyrwać, ale to na nic. Przed oczami eksplodują mu czerwone kwiaty, potem robi się czarno i młodzieniec unosi się w powietrze. Chwilę krąży nad samochodem, obserwując przez szyberdach siebie i napastnika, pusty plac wokół, jakieś odrapane budynki wśród porośniętego chwastami pola, cztery ceglane kominy daleko z boku. Leci coraz wyżej i wyżej, trwa to bardzo długo, jakby mijały godziny i dni, ale chyba tak się mu tylko wydaje, bo gdy wraca do swego ciała, jest tam, skąd wystartował – na tylnym siedzeniu łady.
Chce się podnieść, lecz potworny ból rozrywający szyję nie pozwala mu drgnąć. Wszystko, na co potrafi się teraz zdobyć, to płytki oddech.
Nie widzi, słyszy tylko, i domyśla się, że facet w ortalionie otwiera bagażnik łady, a potem coś do niego pakuje. Wraca, siada za kierownicą, odwraca głowę i spogląda na sparaliżowanego wciąż Saszę. Otwartą dłonią wymierza mu siarczysty policzek, potem jeszcze jeden. Sasza zaczyna płakać. Mężczyzna uderza go jeszcze dwa razy, pięścią w usta i w skroń. Drugie uderzenie jest tak mocne, że bity znów traci przytomność. Nie widzi już i nie słyszy, jak Antoni Filipowicz Suchynin zapala silnik, który początkowo nie chce zaskoczyć.
Jadą niecałe dwie minuty zniszczonymi, ledwo przejezdnymi dróżkami, które przecinają pod różnym kątem teren dawnego kombinatu. Stają na chwilę przed wysokim progiem wielkiej hali, wysokiej i pustej, jeśli nie liczyć gratów, śmieci, popiołów, ludzkich żeber i wiszących tu ciągle, nadpalonych kobiecych zwłok.
Major dodaje gazu, silnik wyje, zawieszenie auta trzeszczy na progu hali, łada wtacza się wolno do wnętrza. Suchynin wysiada. Teraz porusza się szybko. Spod leżącego w bagażniku Mitii wyszarpuje lewarek, a potem koło zapasowe, które odrzuca kilka metrów za siebie. Wyciąga z auta nieprzytomnego Saszę i upycha go w kufrze obok jego przyjaciela. Podciąga kurtkę, wyjmuje zza pasa broń i strzela w czoło najpierw jednemu, a później drugiemu. Trzydziesty siódmy i trzydziesty ósmy.
Mitia, na moment przed śmiercią, otwiera oczy i usta. Krew z jego potylicy, zmieszana z krwią Saszy, rozlewa się na czarnym od smaru dnie bagażnika.
Suchynin podnosi samochód na lewarku, odkręca koła, wymontowuje radio i wewnętrzne lusterko. Przenosi wszystko w kąt hangaru, dwa razy wraca po koła, po czym staje nad zabitymi. W jednej ręce trzyma gumowy wężyk, w drugiej zielony kanister. Stawia go na ziemi, wężyk zaś chowa w kieszeni.
Otwiera składany nóż. Rozcina spodnie w kroku najpierw Mitii, a potem Saszy, któremu odkrawa jeszcze kawał nogawki. Chwilę stoi bez ruchu, wyprostowany, jakby zbierał siły, drapie się w brodę, pochyla nad kufrem i szybkimi ruchami kastruje zwłoki. Zakrwawione genitalia owija w odcięty dżins i kładzie sobie pod nogami. Szarpnięciem odrywa rękaw czerwonej koszuli Mitii, wyciera w niego dłonie. Odkręca w ładzie wlew paliwa, wpuszcza do środka wężyk, zasysa, napełnia przyniesiony zbiornik, zamyka go. Plamę paliwa wyciera oderwanym rękawem. Odstawia kanister na bezpieczną odległość, podnosi zakrwawione zawiniątko, okręca je dodatkowo tłustym od benzyny fragmentem koszuli, podpala zapalniczką i rzuca – jak pochodnię – przez otwarte drzwi na tylne siedzenie samochodu. Tapicerka zajmuje się natychmiast, a od niej niewielki, w połowie opróżniony baniak łatwopalnego płynu, który ugrzązł pod tylną kanapą.
Tego nie przewidział.
Auto miało się palić powoli, pod kontrolą, nie pierwszy to samochód z właścicielem w środku, który przyszło mu puścić z dymem. Ale teraz, w chwili gdy wypowiada pierwsze słowa formuły chrztu, potężna eksplozja rzuca go na ziemię i przy tym wywala brudne okna pod sufitem hali. Coś na ramach tych okien – może farba – zaczyna natychmiast płonąć żywym ogniem. W niebo nad kombinatem idzie czarny dym, widoczny aż po horyzont. Na podłogę obok Suchynina spadają rozgrzane, płonące fragmenty z dachu.
Major wstaje, podpierając się ręką. Jest zakrwawiony, podmuch rozerwał mu ubranie. Jakiś metalowy fragment wbił się w jego bok na wysokości przepony. Rozpina kurtkę, podciąga grubą koszulę. Boli jak diabli. Odsłania brzuch. Pęknięta skóra, pod skórą coś utkwiło. Zgrzytając zębami, wyciska z siebie czarny śmieć. Prawie przy tym mdleje. Opuszcza podkoszulek, który natychmiast czerwienieje od krwi. Trzeba się jak najprędzej wycofać. Tylko spokojnie. Wypadki przy pracy zdarzały mu się już wcześniej.
Jeszcze w Polsce, gdy przygotowywał jedno ze spotkań, zaczepiło go trzech pijanych. Poradził sobie, ale pojawili się ludzie, zobaczyli go, musiał się ukryć w lesie, zupełnie nieprzygotowany. Błąkał się długo, sądził, że puścili za nim obławę, biegł kilkanaście kilometrów po lasach, nocą zgubił drogę, zasnął, nie wrócił rano do jednostki. Znalazła go, śpiącego, dziewczyna. Sama się przedstawiła: Alina. Piękne, czyste, rosyjskie imię, rzadkie u Polek. One się zwykle nazywają Halina, Malina albo jakoś tak.
Miała może osiemnaście, może dwadzieścia lat, wzięła go za człowieka chorego, chciała pomóc. Gadała i gadała. Próbował być dobry. Odpędzał ją. Zorientowała się, że jest Rosjaninem i żołnierzem. Bystra. Pytała po rosyjsku, czy zdezerterował. Czy chce uciekać na Zachód? Oferowała schronienie. Niby wykształcona, ale głupia. Lecz nie zła. Nie była pełna grzechu. Musiał ją zabić, zakopać i długo po tym czuł w sobie zły osad. Cierpiał. Właśnie po niej, a nie z powodu śledztwa po samowolnym oddaleniu, nie z powodu karnego raportu i fatalnego przeniesienia za Ural, nie z powodu złamanej kariery. Z tym akurat mogło być gorzej. Mogli go przecież uznać za dezertera, za szpiega… Biorąc pod uwagę jego przeszłość i wyszkolenie, mogli go dla pewności posadzić w jednym z tych miejsc, z których się już nie wychodzi. Odpuścili. Była już pierestrojka, głasnost, wszystko w kraju trzeszczało, nawet bezpieka rozglądała się głównie za pieniędzmi.
Miał sporo szczęścia, że wymknął się systemowi. Ale tamto zabójstwo stało się zbrodnią, która zaciążyła na czystości jego pracy, uczyniła ją mniej doskonałą. Od opuszczenia Afganistanu nie zdarzyło mu się zabić przypadkowej osoby. Ginęli tylko wybrani do Wybielenia. I zawsze modlił się, żeby przed chrztem zyskać pewność co do wyboru. Tamta Alina, niewinna dziewczyna, została zadrą, niezapłaconym rachunkiem, za który – wiedział to – przyjdzie zapłacić. Czyżby teraz?
Jego praca wymaga opanowania setek szczegółów. Zdarzały się potknięcia. Lecz tym razem w hali kombinatu pozostało dużo, zdecydowanie za dużo śladów. Elementy samochodu z odciskami palców to gówno. Jego odciski leżą głęboko, w najtajniejszych wojskowych kartotekach. Byle milicjant z Mińska ich nie dostanie. Została gdzieś fajka, której szukać nie ma już czasu, lecz to też żaden ślad. Trzeba natomiast zająć się wózkiem.
Jęcząc z bólu, odrywa tabliczkę rejestracyjną. Drżącymi rękami odpina dwukółkę od motoroweru i podpala jedną z jej opon, a potem, parząc sobie dłonie, drugą. Wózek z głowy. Teraz liczy się czas. Chowa rejestrację za pazuchę. Kręcąc pedałami i przeklinając na cały głos, odpala silniczek i rusza motorkiem po betonowej nawierzchni. Wyjeżdża z hali, dodaje gazu na potrzaskanym fabrycznym chodniku. Rozpędza się tak bardzo, jak to tylko możliwe. Jeszcze krótkie spojrzenie za siebie – słup dymu jest bardzo duży. To jego przedostatnia myśl.
Ostatniej nie da się już wyrazić słowami.

FRAGMENT 3

Mimo rannej pory sopocka plaża jest już pełna przyjezdnych. Biegają, grają w piłkę, siedzą na piasku, czytając kolorowe tygodniki i gazety. Pierwsi amatorzy opalania rozkładają pstrokate ręczniki, choć słońce jeszcze nie grzeje. Ale będzie prażyć mocno, bo prognozy są doskonałe.
Nie dla Eligiusza.
Słońce w tym mieście oznacza tłok, zgiełk, dym spalin i wszystko, za czym on nie przepada.
Lubi zieleń na drzewach słodki zapach kwitnących wzdłuż plaży dzikich róż, lubi jasne poranki, uwielbia kosić mały trawnik przed domem, po prostu lubi swój Sopot.
Ale nie może się doczekać listopada, kiedy ta stonka odfrunie we własne strony.
Dzisiaj spał fatalnie. Niby nic nowego, od lat nie przespał całej nocy. Dwa–trzy razy do toalety, do tego nad ranem tabletki – te, które trzeba łykać co osiem godzin. Tym razem jednak noc była gorsza od tych zwyczajnych, czyli złych. Obudził się z niejasnym przeczuciem, że coś niedobrego dzieje się w Toruniu i że to ma związek z nim samym.
Można ten niepokój logicznie wytłumaczyć.
Po pierwsze wytrącił go z równowagi pogrzeb Janusza Kobierskiego – mimo że darował sobie stypę, i tak zobaczył tam za dużo twarzy, o których chciałby zapomnieć. Po uroczystościach cmentarnych, ze zniczem w podręcznej torbie, wybrał samotny spacer do krzyża pokuty.
Może właśnie to było niepotrzebne. Po drugie, dzień po pogrzebie zadzwonił do niego Mieczysław, jeden z najstarszych kumpli. Nie było go na cmentarzu, od lat już nie wychodzi z domu. Eligiusz nigdy za nim nie przepadał. Gdy odwiedzał kolegów z resortu, do Mieczysława nie zaglądał. W pierwszej chwili zdziwił się, skąd tamten w ogóle ma jego sopocki numer telefonu, ale nie spytał. Rozmowa była zbyt krótka i aż zanadto dziwna. Mie-e-etek, jak go nazywali w dawnych czasach ze względu na jąkanie, zaczął od ubolewań nad bezsensowną, jak to określił, śmiercią Janusza. Potem ponarzekał na swój własny stan zdrowia, wreszcie przeszedł do rzeczy.
– Nasi po-posprzątali m-mu dom.
Eligiusz nic na to nie odpowiedział. Posprzątali – to dobrze. Trzeba sprzątać po sobie. Rzecz oczywista. Pomilczał dłuższą chwilę, zastanawiając się, po co tamten mu to w ogóle mówi. Wyjaśnienie przyszło od razu. Lekko speszony Mie-e-etek wydukał:
– Było pr-ra-rawie wszystko.
Zapytał, co znaczy prawie, ale na to Mieczysław już nie odpowiedział. Wystękał jeszcze coś w rodzaju po-po-pożegnania i rozłączył się pierwszy.
Było prawie wszystko – zatem czegoś nie było.
Czego?
Eligiusz przez lata był jednym z najlepszych śledczych właśnie dlatego, że zwracał uwagę na najbardziej znikome poszlaki. Ktoś powiedział przez pomyłkę coś bezsensownego, komuś coś się wydawało, ktoś coś bąknął zamyślony, a potem nie mógł sobie przypomnieć, co to było… Po jaką cholerę Mie-e-etek dzwonił? Żeby opowiedzieć, że zawieruszyły się akta którejś ze starych toruńskich spraw? One przecież są z dzisiejszej perspektywy bez znaczenia. Co można było ugrać, dawno zostało ugrane. Kto skorzystał, ten skorzystał. Nic nigdy nie wypłynęło na wierzch. Może z wyjątkiem tego jednego ekscesu w lokalnym sądzie.
Więc co by mogło wypłynąć teraz?
Głupie pytanie. Tylko jedna rzecz może niepokoić stojącego nad grobem Mie-e-tka: „Kasandra”. Przez czterdzieści lat pracy Eligiusz przerzucił wiele różnych brudów. Szantażował niewiernych mężów i żony, a potem inni szantażowali na jego rozkaz. Łamał, jak to się mówi, moralne kręgosłupy różnym przemądrzałym typkom. Organizował porwania ludzi, przyglądał się, jak biją ich wynajęte męty, asystował przy utopieniu pewnego spitego wcześniej do nieprzytomności nieszczęśnika. Nawet było mu go żal. Facet był alkoholikiem, dziwkarzem, notorycznym kłamcą, a jednak nie chciał podjąć współpracy. Zaciął się. Odnalazł w sobie godność.
Nie wiadomo: śmiać się czy płakać…
Eligiusz latami przygotowywał skomplikowane prowokacje i banalne wypadki – drogowe, górskie albo na łódkach. Mógłby napisać o tym książkę, ale tego nie zrobi. Co nie znaczy, że nie pamięta szczegółów. Może powiedzieć bez cienia wątpliwości: nie mieli nigdy sprawy tak obrzydliwej jak „Kasandra”.
Wszystkie inne były rodzajem gry. Elementami zmagania między porządkującym systemem i tą niechlujną ludzką magmą. Gra była raz bardziej, a raz mniej brutalna, tak jak całe zmaganie. Utrzymanie władzy, już od czasów starożytnych, wymaga ofiar. Większości z nich nie jest dane znaleźć się na kartach historii. Jeśli chodzi o jego podwórko, jedno wie: każdy, albo prawie każdy, z szantażowanych, utopionych, doprowadzonych do samobójstwa – każdy miał szansę ustąpić, współpracować, nawet zamarkować współpracę.
I uniknąć kłopotów.
„Kasandra” to było jednak coś innego.
Nie tylko ze względu na Pannę, choć dla niego przede wszystkim z tego powodu.
„Kasandra” nie pozwalała już więcej czuć się członkiem właściwej drużyny. Zakopywanie okaleczonych ludzi w lesie… Bezsensowna, ryzykowna, wstrętna operacja podyktowana strachem przed domniemanym gniewem radzieckich towarzyszy.
Leśne pochówki – pierwszy, a potem drugi, jeszcze bardziej obrzydliwy, bo połączony z rozkopywaniem tego samego miejsca – organizował Mie-e-etek.
Dlatego teraz się boisz, gnoju jeden…
Eligiusz nie pojechał za lotnisko dwadzieścia siedem lat temu. Nie mógłby patrzeć na zwłoki Panny, nawet zamknięte w brezentowym worku, w którym wróciły z medycyny sądowej. Może to ta nieobecność – karygodna, biorąc pod uwagę to, że nadzorował całą operację – kazała jego przełożonym podejrzewać, iż coś jest z nim nie tak… przynajmniej jeśli chodzi o tę sprawę. Niewykluczone też, że zdradził się wcześniej jakimś gestem albo spojrzeniem przed którymś z kolegów, a ten skwapliwie puścił informację wyżej.
Wyciągnęli go z Torunia trzy dni po drugim leśnym kopaniu, natychmiast dali w Warszawie mieszkanie, sześćdziesięcioprocentową podwyżkę, stanowisko wiceszefa departamentu i kierowcę do dyspozycji. Zestaw uciszający wątpliwości. Lecz chociaż wyrwali go tak nagle i przymusili do prawie natychmiastowego wyjazdu, to jednak spóźnili się ciut-ciut.
W ciągu siedmiu godzin ostatniego dnia czynnej służby w Toruniu zdążył spotkać się dwa razy z pułkownikiem zza muru. Przed południem napili się koniaku w pustej kawiarni Cyprys przy ulicy Kościuszki – obaj po cywilu, obaj bardzo ostrożni. Porozmawiali jak równy z równym – dwaj fachowcy od bezpieczeństwa, dwie chłodne głowy szczerze zatroskane sytuacją, która wymknęła się spod kontroli. Pułkownik był przejęty informacjami o ciałach – albo nie wiedział, co się dzieje, albo dobrze udawał. Wysłuchał wszystkiego, co Eligiusz miał do powiedzenia o krwawych szczegółach i śladach wiodących do jednostki. Tylko kilka godzin zajęło Rosjaninowi zebranie potrzebnych informacji. Na popołudniowym, krótszym spotkaniu, już bez kielicha, podał trzy nazwiska – tych, którzy we wszystkich feralnych dniach korzystali z przepustek. Dodał, że jeden z nich będzie wkrótce sądzony za jakąś poważną samowolkę.
Eligiusz nie zrobił wtedy żadnej notatki. Widzenie z człowiekiem, o którym nie wiedział nawet, czy jest z KGB, GRU, czy czegoś jeszcze innego, było operacją najtajniejszą z tajnych. W całej firmie wiedział o niej tylko jeszcze jeden pracownik, a i on nie zobaczył sowieckiego pułkownika na oczy. Warszawa miała się o wszystkim dowiedzieć rano. Ale nazajutrz przynieśli mu rozkaz zamknięcia „Kasandry”, awans i wielką butelkę szkockiej whisky. Potem były trzy dni pożegnalnego picia. Ostatnich godzin w Toruniu już nie pamięta. Nazwiska poznane w Cyprysie zapamiętał dobrze.