Zapłatą będzie śmierć: fragment

Inge Löhnig

Zapłatą będzie śmierć

czwartek, 8 maja

Bezszelestnie odsunął przesłonę i przez wąską szparę zajrzał do wnętrza piwnicy. Lampa naftowa rzucała mdłe światło. Jej płomień zatańczył, muśnięty lekkim podmuchem, wprawiając mroczne cienie w ruch. Naciągnął na twarz kominiarkę – ostrożności nigdy dosyć. Drzwi skrzypnęły cicho, gdy je otwierał. Sięgnął po tacę i wszedł do lochu, z którego buchnęło stęchlizną i wilgotnym chłodem.
Zastygł na moment w bezruchu, by upewnić się, że chłopiec na łóżku polowym śpi. Przyciągnął nogą skrzynkę, postawił na niej tacę z kanapką i bananem, a potem poluzował nakrętkę termosu – dzieciak na pewno obudzi się głodny i spragniony. Lewy nadgarstek malca skuwały kajdanki, przymocowane drugim końcem do łańcucha. Delikatny naskórek na przegubie był zdarty do krwi.
Jak urzeczony przywarł wzrokiem do tego miejsca; na widok zaognionych brzegów rany przeszedł go dreszcz. Nie spuszczając dziecka z oczu, wyjął z kieszeni spodni pęk kluczy i zacieśnił obręcz kajdanek. Obraz śpiącego chłopca obudził wspomnienia. Wizje dręczyły go, osaczały, jego serce biło nierównym rytmem, a skóra pokryła się cuchnącym potem. Musi się otrząsnąć. Nie teraz!
Na chwilę zamknął oczy. Skupił się na swojej misji i poczuł nagłą siłę, wzbierającą jak wzburzona rzeka. Zjawy ustąpiły, puściły go wolno. Wiedział, że wszystko, co robi, powiedzie się. Zrozumieją przesłanie. A nawet jeśli nie – odruchowo dotknął krtani – niech się stanie ich wola. Ostatecznie to nie zależy od niego. Odetchnął i nie mógł się już powstrzymać. Opuszkami palców przesunął po jasnych włosach chłopca, zaróżowionych od snu policzkach i szramach na podbródku. Zadrapania już się zasklepiły. Tylko w jednym, wilgotnym miejscu ranę pokrywała ropa. Mężczyzna cofnął się nagle, poczuł dławiące torsje. Prędko wytarł dłoń papierowym ręcznikiem.
Oczy chłopca zadrgały niespokojnie pod zamkniętymi powiekami, westchnął ciężko i przekręcił się na plecy. Wkrótce się obudzi. Gorycz środka nasennego rozpuszczonego w kakao była wyczuwalna, ale mały i tak je wypije, gdy tylko poczuje pragnienie. Niech śpi, tak będzie lepiej. Bynajmniej nie dlatego, żeby nie krzyczał – i tak nikt go tu nie usłyszy – ale lepiej, by spał, niż był świadomy tego, co się z nim dzieje. Może w ten sposób uniknie koszmarów, dręczących go do końca życia. Raz jeszcze pogłaskał chłopca po jasnych włosach, ledwie je muskając. Miał nadzieję, że to będzie długie życie. To jednak nie było już w jego mocy.

* * *

Agnes stała na schodach, obejmując Michaela.
– Dzięki za pomoc, braciszku.
– Pamiętaj, że pierwszy sen w nowym miejscu się sprawdza. Zatem miłych snów, tak jest? – Mrugnął do niej figlarnie, próbując zatuszować troskę. – Wpadnę do ciebie po powrocie z Londynu.
– Nie martw się. Ze mną wszystko w porządku – odparła. – Udanego lotu. I pokaż im tam, kto jest najlepszy! – Łagodnie pchnęła go w dół schodów.
– Na pewno poradzisz sobie sama?
Pokiwała głową.
– Michael, mam trzydzieści pięć lat. Czasy, kiedy bałam się ciemności, już dawno minęły.
– No dobrze, w takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zostawić cię na pastwę tych starych murów. – Obrzucił dom spojrzeniem pełnym krytyki, jakby obawiał się, że w nim straszy.
Jeśli naprawdę są tu jakieś duchy, to z pewnością wprowadziły się razem ze mną, pomyślała.
Michael uścisnął siostrę jeszcze raz, wsiadł do furgonetki do przewozu mebli i pomachał, ruszając. Gdy samochód, nie przestając trąbić, zniknął za zakrętem, Agnes weszła do domu i zatrzymała się w przedpokoju.
– A zatem – powiedziała głośno, wsłuchując się w echo swego głosu. – Co teraz? – Niewiele było do zrobienia. Wszystkie meble stały już na swoich miejscach. Ostatni karton został wypakowany, a nieliczne drobiazgi, które ze sobą miała, pochowane.
Weszła do swojej nowej kuchni i kolejny raz z zadowoleniem spojrzała na soczyście zielone ściany i waniliowe fronty szafek. Wiosna, początek czegoś nowego… Nalała wody do czajnika i wyjęła z szafki paczkę „Harmonii dusz”, którą kupiła w przykościelnym sklepiku z herbatą. Nie mogła oprzeć się nazwie. Oczywiście nie była aż tak naiwna, by wierzyć, że przeprowadzka i kubek herbaty przywrócą jej życiu sens, ale od czegoś musiała zacząć. Ten dzień grubą kreską odcinał pewien rozdział. Już dawno powinna była to zrobić.
Czuła ulgę i cieszyła się wolnością, jednak nie mogła pozbyć się lekkiego zawstydzenia. Wiedziała, że rodzice życzą jej dobrze, ale ani dnia dłużej nie zniosłaby opiekuńczości matki, a milczące współczucie ojca wzbudzało w niej narastającą irytację. Traktował ją jak jakąś rekonwalescentkę. Wiedziała, że nie potrafi inaczej, i nie robiła mu wyrzutów, ale jego zachowanie umocniło ją tylko w postanowieniu, by w końcu wziąć życie we własne ręce.
Woda zagotowała się i Agnes zalała herbatę, a potem zaniosła termos i kubek do salonu i postawiła na stoliku. Podeszła do okna i wyjrzała na zdziczały ogród i dalej, w kierunku jeziora. Delikatny błękit nieba przybrał świetlisty, szary odcień. Tafla wody była nieruchoma jak wylana srebrem. Agnes czuła spokój, jakby nawałnica, od ponad roku targająca nią raz silniej, raz słabiej, w końcu ucichła. Tak, pomyślała, kupno tego domu było dobrą decyzją.
Właściwie nie zamierzała ruszać tych pieniędzy. Czerpanie korzyści ze śmierci Rainera tak samo nie mieściło jej się w głowie jak dłuższe życie pod jednym dachem z rodzicami. Miała spory dylemat, gdy znalazła ten dom. Niewielka secesyjna willa o trzech szczytach położona była bezpośrednio nad jeziorem Kirchsee. Intuicja podpowiadała jej, że jeśli w ogóle mogła jeszcze rozpocząć wszystko od nowa, to tylko tutaj, w tym stuletnim domu ze skrzypiącymi podłogami i wydeptanymi schodami. Matka rzecz jasna czyniła jej wymówki, że to nierozsądne, że taki zakup doszczętnie wyczerpie jej finansowe rezerwy. „Dziecko, będziesz musiała pójść znowu do pracy”, przestrzegała, jakby wizja pracy była czymś potwornym. Zupełnie jak Rainer…
 Agnes poczuła się nieswojo. Ogarnęło ją nagłe przeczucie nadciągającego huraganu. Pospiesznie wróciła do stolika i nalała sobie herbaty. Sącząc ją powoli, omiotła wzrokiem pokój. Meble stanowiły specyficzną mieszaninę staroci i nowych sprzętów, częściowo kupionych, częściowo otrzymanych w darowiźnie od Michaela i rodziców. Brakowało jeszcze zasłon i dywanów. Na półce stało kilka płyt kompaktowych i nieliczne książki. Wszechobecna pustka nagle dotknęła ją niemal fizycznie. Może jednak to nie było jej miejsce? Agnes usiłowała stłumić powracające wspomnienie: dwa puste pokoiki, otwarte szczeblinowe okno, przez które widać było równie puste podwórze, ciasna kuchnia, nie szersza niż ręcznik kąpielowy, poobijana gazowa kuchenka… Pospiesznie zebrała długie włosy i splotła je w węzeł, który wepchnęła za bluzę. Zdecydowała się na życie na wsi i jest przekonana o słuszności tej decyzji.
Jej spojrzenie padło na biedermeierowski sekretarzyk, prezent od rodziców sprawiony na nowe mieszkanie. Stał na nim jeszcze słoik z farbą do okien, który zapomniała sprzątnąć po odnowieniu złuszczonych miejsc. Pomyślała, że to dobre miejsce na fotografię. Poszła na górę, do sypialni, po zdjęcie w srebrnej ramce, które hołubiła jak największy skarb. Zrobiono je dwa lata temu nad Atlantykiem. Przez chwilę Agnes miała wrażenie, że czuje smak słonego powietrza, słyszy krzyk mew i śmiech Yvonne, widzi Rainera, który pomaga jej sterować jaskrawoczerwonym latawcem na wiejącej od morza bryzie. Podświadomie chciała zatrzymać tę impresję, ale wspomnienie rozpłynęło się.
Przez cały zeszły rok, gdy w długie bezsenne noce leżała w swoim dawnym pokoju w domu rodziców, a jej myśli zaczynały żyć własnym upiornym życiem, męczyło ją jedno pytanie: czy to wszystko nie było tylko snem? Może nigdy nie opuściła tego domu, nie wyszła za mąż, nigdy nie była matką? Za każdym razem musiała zapalać światło i wpatrywać się w fotografię, by nabrać pewności, że ta część jej życia była realna.
Odetchnęła głęboko, zrzucając ciężar, który zaczynał ściskać jej pierś. Ustawiła zdjęcie na nowym miejscu i spojrzała na zegarek. Minęła szósta, najwyższa pora na jogging. Weszła po schodach na górę i założyła dres. Gdy wkładała adidasy, ktoś zadzwonił do drzwi. Kto to mógł być? Nie miała ochoty otwierać. To nie był dobry moment na wymienianie uprzejmości ze wścibskimi sąsiadami. Co prawda, jeśli chciała zapuścić tu korzenie, powinna przestać się barykadować, ale przecież nie musi zaczynać już dziś. Dzwonek rozbrzmiał ponownie. Nie można wiecznie kazać człowiekowi czekać pod drzwiami, pomyślała i zeszła na dół. Jej próby zrzucenia krępującego płaszcza dobrych manier zwykle spełzały na niczym. W przedpokoju spojrzała przelotnie w lustro. Przez ostatni rok ubyło jej kilogramów. Tkwiła teraz w szczupłym, wysportowanym ciele, które jednak było jej dziwnie obce. Tylko długie jasne włosy, które tak kochał Rainer, przypominały jej ją samą z przeszłości.
Znowu zadźwięczał dzwonek. Agnes podeszła do drzwi i otworzyła je. Na schodach stała zadyszana młoda kobieta. Króciutkie, wystrzępione blond włosy sterczały na wszystkie strony z kościstej głowy.
– Szczęść Boże. Jestem Melanie Berger. Sąsiadka. – Kobieta spojrzała na Agnes oczami w kolorze rozmytego błękitu, jakby pozbawionymi rzęs. Jej nos przypominał wygięty dziób, a każde słowo podkreślała żywą gestykulacją. Przypominała spłoszoną kurę. Jej głos miał jednak przyjemny, głęboki tembr, niepasujący do drobnej, dziecięcej sylwetki. – Potrzebujemy pani pomocy. Zaginął chłopiec. Ma na imię Jakob. Dosłownie zapadł się pod ziemię. Wszyscy go szukamy.
– I ja mam pomóc? – Pytanie tłukło się w głowie Agnes jak echo w pustym szybie windy.
– Wszyscy przeszukują domy i działki. My już skończyliśmy. Mój chłopak przyłączył się teraz do strażaków nad jeziorem. Pomyślałam, że… Ma pani sporą parcelę – powiedziała Melanie Berger, rozkładając ramiona.
Agnes wyprowadziła się na wieś, szukając spokoju i zapomnienia – i oto, co znalazła. I to już pierwszego dnia.
– Właśnie szłam pobiegać – odparła.
Kobieta wbiła w nią wzrok.
– Jakob ma zaledwie pięć lat. Może schował się gdzieś w pani domu? Drzwi były otwarte przez całe popołudnie. – Z trudem panowała nad głosem.
– Sądzi pani, że nie zauważyłabym, gdyby szwendał się tu jakiś smarkacz? Niech jego rodzice zgłoszą zaginięcie na policję. – Agnes cofnęła się o krok do wnętrza domu, jakby chciała schronić się przed nadciągającą nawałnicą.
Sąsiadka odetchnęła głośno.
– Już to zrobili. Ale trochę potrwa, zanim policja tutaj dotrze. Rodzice Jakoba odchodzą od zmysłów. Jeśli wszyscy przyłączą się do poszukiwań, prędzej go znajdziemy.
Co się ze mną dzieje? Przecież ona ma rację.
– Dobrze, niech pani wejdzie – powiedziała i wpuściła Melanie do środka.
Przeszukanie domu trwało niecałe pięć minut. Chłopca oczywiście nie znalazły. Agnes założyła sportową kamizelkę i wyszła za sąsiadką do rozległego ogrodu.
– Nie chciałam być niegrzeczna, ale nerwy mam napięte jak postronki – przeprosiła kobieta. – Jakob jest w mojej grupie przedszkolnej, jestem jego wychowawczynią.
– W takim razie jesteśmy kwita – odparła z zażenowaniem Agnes. Zachowała się poniżej wszelkiej krytyki. – Sama nie wiem, co we mnie wstąpiło.
Przeszukały ogród, wołając chłopca po imieniu, rozchylając gałęzie i chaszcze, ale na próżno. Melanie poszła w kierunku szopy, a Agnes przestąpiła próg byłej remizy, którą poprzednia właścicielka, malarka i rzeźbiarka Charlotte Niedermeyer, przerobiła na atelier.
Pomieszczenie było puste, a w powietrzu czuć było stęchliznę. Wszędzie – od kalenicy aż po połaciowe okno w skosie dachu – wisiały pajęczyny. Agnes usiadła na parapecie i zapatrzyła się w ogród, na resztki powalonego drzewa, które musiało tu leżeć już od dobrych paru lat. Kora zniknęła, a martwe drewno przybrało srebrzysty odcień. Może chłopiec też już był martwy? Agnes wzdrygnęła się. Co też przyszło jej do głowy.
Po chwili do środka weszła Melanie Berger.
– I jak? – zapytała.
– Ani śladu. – Agnes patrzyła, jak kobieta, dygocząc z zimna, oplata rękoma chude ramiona. – Mam w domu termos z herbatą. Napijemy się po filiżance? – zaproponowała.
Sąsiadka z wyraźną chęcią przystała na tę propozycję i razem ruszyły w stronę domu.
Gdy Agnes wróciła z kuchni z drugim kubkiem, Melanie Berger stała przy oknie, spoglądając na jezioro. Nalała jej herbaty i wskazała miejsce na nowej czerwonej kanapie.
– Wszyscy mówią na mnie po prostu Melli. – Wyciągnęła rękę, zanim usiadła.
Agnes zawahała się na moment, ale ujęła jej dłoń.
– Agnes. Agnes Gaudera.
– Jeszcze raz przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam, ale okropnie martwię się o Jakoba. Wyobrażam sobie najgorsze. – Mieszała herbatę, chociaż wcale jej nie posłodziła. – Może do tej pory dzieciak wrócił do domu?
– Miejmy nadzieję – przytaknęła Agnes i nagle przed oczami stanęła jej Yvonne, kiedy wybierała się w świat, objuczona pękatym plecaczkiem, niczym Jaś Wędrowniczek z dziecięcej piosenki. Poczuła wzbierający niepokój. Musiała iść pobiegać. Tylko ruch pozwalał jej odzyskać duchowy ład, nie myśleć o niczym. Tyle że nie mogła teraz wyjść. Nie wypadało przecież wyprosić Melanie, ledwie zaprosiwszy ją na herbatę. Agnes zapadła się głębiej w fotel i założyła nogę na nogę. – Wspomniałaś, że rodzice Jakoba zawiadomili policję. Mam nadzieję, że przyjadą kryminalni. Bo akcji poszukiwawczej nie organizuje chyba wiejski posterunkowy?
– Nie, oczywiście, że nie. – Melanie potrząsnęła głową. – To podchodzi pod policję monachijską, tak mi powiedział Franz, a oni, miejmy nadzieję, przyjadą z ekipą poszukiwawczą i psami. – Upiła łyk herbaty. – Widzieliśmy dziś po południu wóz od przeprowadzek i już wcześniej chcieliśmy wpaść, żeby się przywitać. Franz i ja. Franz to mój narzeczony – wyjaśniła. Jej blade oczy rozbłysły, a nieproporcjonalna twarz pojaśniała nieoczekiwanym pięknem. – Za dwa tygodnie bierzemy ślub – dodała, spoglądając na fotografię w srebrnej ramce na sekretarzyku.
Agnes przeszył nagły chłód. Nie chciała odpowiadać na pytania, nie chciała o tym mówić…
– Przepraszam, ale naprawdę muszę już iść pobiegać – usłyszała własny głos jakby z oddali. – Wpadnij znowu jutro na herbatę.

* * *

Słońce chowało się za dachami domów. Szary zmierzch spowijał jedwabną chustą Marienplatz i katedrę Najświętszej Maryi Panny, w którą wpatrywał się właśnie komisarz policji kryminalnej Konstantin Dühnfort. Było po szóstej i zamierzał skończyć na dziś. Gina Angelucci już się pożegnała, a nowy nabytek, Alois Fünfanger, odmeldował się telefonicznie po spotkaniu w KTU1. Dühnfort nie wyrobił sobie jeszcze o nim zdania. Fünfanger został przeniesiony z Ratyzbony i dołączył do zespołu pierwszego maja. Miał trzydzieści osiem lat i te trzy lata różnicy między nimi przemawiały na jego korzyść, jeśli chodzi o kondycję. Pod trzyczęściowymi garniturami, które nosił z upodobaniem, rysowała się doskonała muskulatura, pozwalająca przypuszczać, że sport uprawiał nie tylko od wielkiego dzwonu. Dziś po południu, gdy wchodzili po schodach na trzecie piętro, Fünfanger przeskakiwał lekko co dwa stopnie, podczas gdy Dühnfort, coraz bardziej zasapany, usiłował za nim nadążyć. Po raz kolejny postanowił, że zacznie bardziej dbać o kondycję. Wiedział jednak, że same chęci nie wystarczą – brakowało mu dyscypliny.
Podczas sprzątania biurka ogarnęło go nieprzyjemne wrażenie, że o czymś zapomniał. Momentalnie zreflektował się, co to było: nadal nie miał pomysłu na prezent na siedemdziesiąte urodziny ojca, ba, nie miał nawet pojęcia, czy w ogóle pojedzie do Hamburga na tę bombastyczną imprezę, organizowaną przez jego brata Juliusa. Ach, Julius, ten lepszy, udany syn, spełniający wszelkie nadzieje ojca…
Z zadumy wyrwał go dźwięk telefonu. Odebrał i przez chwilę tylko słuchał.
– Od kiedy nie ma chłopca? – Rzucił okiem na zegar katedry. Prawie trzy godziny. A zaraz zapadnie zmrok.
– Gdzie to jest? Mariaseeon. Nad jeziorem Kirchsee. – Wioska, położona nieopodal granicy powiatu, jeszcze łapała się do jego rejonu. Zastanowił się. Chłopiec miał zaledwie pięć lat, a nie było go już trzy godziny. Nie ma czasu do stracenia. – Potrzebna mi będzie ekipa poszukiwawcza i z tuzin ludzi do przepytania mieszkańców. Powiedzcie nurkom, żeby się szykowali. – Pospiesznie zanotował adres rodziny Sonnbergerów w Mariaseeon. Na miejscu zadecyduje, czy sprowadzić śmigłowiec. Zakładając w pośpiechu kurtkę, wybrał numer Giny.

* * *

Za dziesięć siódma dotarł do zjazdu z autostrady i skręcił na drogę krajową w kierunku Mariaseeon. Krajobraz zaczynał tonąć w zmierzchu, który spowijał las ciemnozielonymi cieniami i zalewał jeżynową purpurą alpejskie szczyty, odcinające się od szafranowej żółci wieczornego nieba. Ekspresjonistyczny pejzaż, pomyślał Konstantin, wrzucając piąty bieg.
Jego praca, jak każda inna, z czasem zmieniła się w rutynę. Jednak do sytuacji, w których ginęły dzieci, nigdy nie zdołał przywyknąć. Czuł się wówczas tak, jakby ogarniała go jakaś gorączka, która napędzała do działania. Zwykle dzieciaki prędko się odnajdywały, okazywało się, że zabłądziły, schowały się albo z przekory uciekły, podczas gdy ich rodzice odchodzili od zmysłów. Dühnfort miał nadzieję, że tak będzie również w tym wypadku i już wkrótce rodzice tego malca będą mogli wziąć go w ramiona. Minęło jednak już zbyt dużo czasu.
Zastanawiał się, dlaczego tak późno zgłoszono zaginięcie? To niezwykłe w przypadku takiego malucha. Co to za rodzice? Może są tak obojętni albo nie radzą sobie z wychowaniem, a może sami są w to zamieszani?
Wkrótce Dühnfort dotarł do wioski położonej na wzniesieniu terenu pomiędzy wielkim leśnym kompleksem Seeoner Forst a Kirchsee. Wieża starego kościoła klasztornego z półokrągłą kopułą górowała nad zbiorowiskiem ceglanych dachów, wbijając się w ciemniejące niebo. Wjechał w Dorfstrasse i zauważył poruszenie, kątem oka rejestrował krzątaninę, słyszał stłumione głosy i trzaskanie drzwiami. Za wskazówkami nawigacji podążył do centrum wsi. Stamtąd, tuż za rynkiem z drzewkiem majowym i fontanną, odbijała Cudheri-von-Isen-Strasse, przy której mieszkali Sonnbergerowie. Dühnfort pojechał jeszcze sto metrów dalej i zatrzymał się przy wiejskiej zagrodzie. Pod dachem szopy stał traktor. W powietrzu unosił się odór gnojówki, a z obory dochodziło muczenie krów. Podszedł do domu. Jeszcze zanim nacisnął dzwonek, drzwi otworzył mężczyzna w garniturze. Starannie przystrzyżone włosy i niezobowiązujący uśmiech przywiodły Konstantinowi na myśl jego sąsiada, który był agentem ubezpieczeniowym.
– Pan z policji? – spytał mężczyzna bez zbędnego wstępu.
Dühnfort skinął głową.
– Pan Sonnberger?
– Gernot Mittermeyer. Jestem ich sąsiadem. Niech pan wejdzie. – Komisarz poszedł za nim do przedsionka. – Sonnbergera nie ma. Bierze udział w poszukiwaniach – poinformował go Mittermeyer, otwierając drzwi do otwartej na salon kuchni. Przy okrągłym drewnianym stole, zastawionym do kolacji dla trzech osób, siedziały dwie kobiety. Jedna z nich podniosła wzrok, gdy weszli. Miała falujące kasztanowe włosy i twarz upstrzoną piegami. Rękawy jej bluzki były podwinięte do łokci, a na prawym nadgarstku zaschła przyprószona mąką resztka ciasta. Lewą ręką obejmowała siedzącą obok szczupłą kobietę. Jej ciemne włosy podkreślały bladość twarzy, poprzecinanej siatką drobniutkich zmarszczek mimicznych wokół oczu i ust. Kobieta wpatrywała się w splecione dłonie z takim napięciem, jakby lada moment miała ogłosić werdykt. – Gabi, policja. – Na słowa Mittermeyera kobieta poderwała głowę. Spojrzenie intensywnie niebieskich oczu spoczęło na Dühnforcie. Wyzierał z nich lęk, ale też nadzieja. Nadzieja, której nie mógł teraz zawieść. Spod stołu wygramolił się mniej więcej pięcioletni chłopczyk z zabawkowym autkiem w małej rączce.
Dühnfort przedstawił się.
– Pani Sonnberger. – Wyciągnął dłoń do kobiety. – Znajdziemy pani synka. Rozumiem, że poszukiwania już trwają?
– Wszyscy sąsiedzi szukają – odparła. Na jej szyi niczym ostre granie odznaczały się ścięgna.
Dühnfort usiadł w milczeniu. Malec obserwował go uważnie.
– To jest Dennis, nasz syn – odezwał się Mittermeyer. – A to moja żona Irene. – Wskazał ręką siedzącą obok Gabi Sonnberger kobietę, która skinęła głową. – Lepiej będzie, jak zaprowadzę już Dennisa do domu. – Mittermeyer wziął chłopca za rękę i pożegnał się.
– A zatem sąsiedzi i pani mąż już szukają Jakoba? – spytał po chwili Dühnfort.
Gabi Sonnberger pokiwała głową.
– Gdy nie wrócił na kolację, najpierw obdzwoniłam znajomych… – Bezradnie opuściła drżące dłonie na blat stołu.
– Wieść rozniosła się po całej wsi lotem błyskawicy – dodała Irene Mittermeyer. – Wszyscy go szukają, ale jak dotąd nie ma po nim śladu. Zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. – Wzruszyła ramionami.
– W co był ubrany Jakob? Czy mogę dostać jego zdjęcie? – zapytał komisarz.
Gabi Sonnberger wstała i wyjęła z kredensu zadrukowaną kolorowo kopertę ze zdjęciami. Wybrała jedną odbitkę i położyła ją przed Dühnfortem na stole.
Chłopiec na fotografii, uśmiechając się, prezentował plastikowego dinozaura. Pierwsze mleczaki już mu wypadły i w górnym rządku zębów widniała pokaźna luka. Tak jak jego matka miał niebieskie oczy.
– Był ubrany w dżinsy, tenisówki na rzepy i czerwoną bawełnianą bluzę – powiedziała Gabi.
– Czy Jakob mógł pójść nad jezio…?
– Nie. Na pewno nie – przerwała, usiłując nadać swojemu głosowi zdecydowane brzmienie, ale komisarz usłyszał w nim skrywany lęk. – Nie umie jeszcze pływać. Zabroniliśmy mu chodzić samemu nad wodę, a on przestrzega naszych zakazów. – W ostatnim zdaniu nadzieja pobrzmiewała wyraźniej niż pewność.
W tym momencie pod dom podjechały dwa samochody. Silniki zamilkły, trzasnęły drzwiczki i rozległ się dzwonek. Irene Mittermeyer poszła otworzyć i po chwili wróciła w towarzystwie Aloisa Fünfangera i Giny Angelucci. Gina jak zwykle miała na sobie bojówki – z całej palety kolorów, w jakich posiadała te spodnie, dziś wybrała ciemnozielone. Przywitała się i usiadła przy stole. Garnitur Aloisa wyglądał jak świeżo wyprasowany, choć przecież miał go na sobie cały dzień. Jak on to robi? – zastanowił się Dühnfort, zerkając na swoje wygniecione chinosy i koszulę w nie lepszej kondycji.
– Ostatni raz widziano Jakoba o wpół do czwartej – powiedział po krótkiej prezentacji policjantów.
– Był u Dennisa – przytaknęła Gabi.
– Zgłosiła pani jego zaginięcie dopiero po szóstej. Dlaczego tak późno?
– Byłam pewna, że jest u Dennisa. – Kobieta przycisnęła dłoń do ust.
– Jakob miał u nas zostać do wpół do szóstej, ale wysłałam go do domu o wpół do czwartej – wyjaśniła Irene Mittermeyer. – Chłopcy posprzeczali się i Jakob chciał wyjść wcześniej.
– Czy to była poważna sprzeczka, taka która mogłaby skłonić Jakoba do ucieczki albo do zaszycia się gdzieś?
Matka Dennisa potrząsnęła głową.
– Wie pan, jakie są dzieci. Chłopcy nawyzywali się od głupków i zapowiedzieli, że koniec z przyjaźnią. Często się to zdarza i zawsze prędko się godzą.
– Nie odprowadziła pani Jakoba?
– To niedaleko. Już nieraz chodził sam tą drogą.
– Pozwoliliśmy Jakobowi pokonywać samemu ten odcinek, odkąd poszedł do zerówki – powiedziała Gabi Sonnberger, jakby na potwierdzenie słów sąsiadki.
A zatem wszystko było jasne. To nie przez obojętność czy zaniedbanie nikt nie zauważył zniknięcia dziecka na ponad dwie godziny, ale przez kulejącą komunikację między sąsiadami.
Alois chrząknął.
– Tak? – Dühnfort podniósł na niego wzrok.
– Słońce zachodzi dopiero o wpół do dziewiątej. Moglibyśmy jeszcze za dnia wysłać śmigłowiec. Wezwałem dwie jednostki, są w gotowości i czekają na nasze rozkazy.
Jego inicjatywa zaskoczyła Dühnforta. Na razie to on kierował zespołem i Alois powinien uzgadniać z nim tego typu posunięcia. Zauważył, że Gina lustruje go z uniesionymi brwiami, obgryzając paznokieć, jakby przewidywała reakcję szefa. Jednak w tej chwili tego nie skomentuje – teraz liczyło się tylko to, by prędko odnaleźć dziecko.
– Dobrze więc. Niech startują natychmiast. Ty zajmiesz się koordynacją. Gina, popytasz wśród mieszkańców. – On sam miał zamiar poinstruować ekipy poszukiwawcze. – Na pokładzie mają kamery termowizyjne i noktowizory – zwrócił się do pani Sonnberger. – Jesteśmy w stanie znaleźć go nawet po ciemku.
– Raz znaleźliśmy brzdąca w domu towarowym. Spał pod wieszakami, podczas gdy dwustu policjantów szukało go w pasażu śródmiejskim – powiedziała Gina.
Gabi Sonnberger podniosła wzrok, usiłując przywołać na twarz uśmiech, ale zupełnie jej to nie wyszło.
Dühnfort przez chwilę zastanowił się, czy nie powinni poczekać na ojca chłopca, ale nie mogli tracić czasu.
– Wiem, czego się pani obawia, ale jestem niemal pewien, że to nie nastąpi – powiedział uspokajającym tonem. Miał szczerą nadzieję, że się nie myli.