Oto krew moja: fragment

Marek Kędzierski

Oto krew moja

Nieduży parking na peryferiach miasta zapewniał dyskrecję. Rafał Wieniawa spojrzał na zegarek. Dochodziła szesnasta pięćdziesiąt osiem. Umówili się punkt piąta po południu. Magnat nie miał w zwyczaju się spóźniać, a nie było go widać. Czyżby coś się stało? Wieniawa wzdrygnął się na samą myśl. Jak by, nie daj Boże, Sznajder nie mógł wziąć zlecenia, byłyby poważne kłopoty. Nikt właściwie nie wiedział, jak bardzo poważne.
Mężczyzna stał oparty o maskę samochodu. Niecierpliwił się. Obserwował przechodzących ludzi. Wracali do domów pewnie z pracy i zakupów. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na zaparkowany samochód terenowy. Dzielnica wyglądała na zamożną, więc widok auta z górnej półki nikogo tutaj nie dziwił.
Osa ponownie zerknął na zegarek. Była dokładnie siedemnasta. Zaczął nerwowo bębnić palcami o karoserię. Niedobrze, pomyślał. Ale zdawał sobie sprawę, że musi czekać. Aż do skutku. Jeżeli Magnat żyje, to w końcu przyjdzie.
Usłyszał za sobą szmer, jakby szuranie butów. Oderwał się od samochodu. Złodzieja taka bryka musiała kusić. Jeżeli takowy nie dostrzegł Osy i teraz właśnie zabierał się za otwieranie drzwi jeepa, to miał strasznego pecha. Rafał Sznajder nie zamierzał bawić się w umoralniające gadki. Nie tym razem, mimo diametralnej zmiany, jaka pewien czas temu zaszła w jego życiu. Ten samochód był zbyt cenny, a sprawa aż nadto poważna.
Stanął przy drzwiach kierowcy, gotów, by w razie potrzeby natychmiast spuścić łomot człowiekowi zbytnio zainteresowanemu jego autem. Odruchowo napiął mięśnie przedramion i... Okazało się, że niepotrzebnie.
Andrzej Sznajder kopnął czubkiem buta w koło. Przyglądał się jeepowi krytycznie. Zaglądnął pod podwozie. Z pewnością był świadomy obecności Osy, ale nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Otworzył drzwi po stronie kierowcy i usiadł.
– W dżungli już by cię nie było – odezwał się. – Zdziadziałeś, człowieku, u katoli.
Osa wyciągnął do niego rękę z kluczykami.
– Coś za coś – stwierdził filozoficznie Rafał. – Myślisz, że żałuję?
– A co mnie to obchodzi. – Sznajder wzruszył ramionami. – Jakaś prezentacja?
Wieniawa usiadł na fotelu pasażera. Znał modyfikacje samochodu. W końcu sam je zlecał.
– Zapuść silnik – powiedział do towarzysza.
Samochód zaczął cicho chodzić na jałowym biegu.
– Ładnie wyciszony.
– Dodatkowy drobiazg, żebyście sobie w drodze pokonwersować mogli – powiedział Osa z kwaśnym uśmieszkiem.
– Widzę, że humor ci się wyostrzył. Co to za przyciski?
– Sznajder wskazał minikonsolę na wysokości drążka skrzyni biegów.
– Będziesz zachwycony. Tym wysuwasz karabinek maszynowy. Ma tylko jeden magazynek, ale na drobne kłopoty wystarczy. To gałka do jego ustawiania. Tutaj masz dwie małe rakiety ziemia–ziemia. Na czołg może za słabe, ale rozwiązują resztę problemów. Tu masz schowek. Załadowany pistolet maszynowy i twój ulubiony glock. Poręczne. Wyciągasz w niecałą sekundę.
Andrzej Sznajder wypróbował schowek. Rzeczywiście, wyciągnięcie pistoletu nie nastręczało najmniejszych trudności.
– Dobrze pomyślane. Coś jeszcze?
– Tak jak wcześniej mówiłem, szyby pancerne, drzwi kuloodporne, ale karoseria tylko wzmocniona. Za ciężki by był. W każdym razie byle co ci krzywdy nie zrobi. Opony oczywiście nie do ruszenia. Gumy nie złapiesz. Strzał z niedużego kalibru też powinny wytrzymać. Silnik trochę żre paliwa, ale jak na tę moc, to i tak rewelacja. Daje radę wszystkim osobowym, a ze sportowymi to się raczej nie będziesz ścigał.
– Tego nie wiesz.
– To będziesz prawie jak równy z równym.
– No i to „prawie” może zrobić różnicę – zauważył Magnat sceptycznie. Przeglądał skrupulatnie wnętrze pojazdu. – Nawigacja?
– Zostawiliśmy fabryczną. Jest naprawdę przyzwoita.
– Dobrze wiedzieć. A ten monitor?
– Kamera zewnętrzna. Obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni. Bardzo dobre przybliżenie. W razie czego możesz sobie obejrzeć obiekt odległy o pięćset metrów. Tu jest sterowanie. Kąt nachylenia to czterdzieści pięć stopni do góry.
– Pięknie. Postaraliście się. Słowem, możesz mi mówić 007.
Osa pokiwał głową.
– Po drodze może być gorąco.
– Nie wątpię. Inaczej byś do mnie nie przychodził. Który serwis takie rzeczy robi?
– Powiedzmy, że kościelny. Nie dla zwykłych śmiertelników.
– Domyślam się. Zresztą, wasza sprawa. Fajnie by było, gdybyście dorzucili jakąś ręczną wyrzutnię rakietową i może jakiś granatnik. Poczułbym się swobodniej.
– Nie da rady. Za duże ryzyko – stwierdził Wieniawa. – Ewentualne służby graniczne nie pokochałyby cię za to.
– W Europie nie ma granic.
– Tak, ale shit happens, jak to mawiał Forrest Gump.
– Dobra. Czyli jest, co trzeba.
– Życzę ci, żebyś nie musiał z tego korzystać – powiedział poważnie Wieniawa.
– Szkoda żeby się zmarnowało – odparł Sznajder pogodnie.
– To nie są żarty.
– Wyluzuj, Osa. – Klepnął towarzysza po plecach. – Będzie dobrze. Nie takie rzeczy się robiło i z nie takim sprzętem. W Europie jesteśmy i pewnie mało co mi się przyda, ale jak to u was mówią, „strzeżonego Pan Bóg strzeże”. Wolę mieć coś mocniejszego pod ręką, tak na wszelki wypadek.
– Tak, jesteśmy w Europie. Dlatego pamiętaj, żebyś używał tego z umiarem, bo jak wywalisz z czegoś mocniejszego,
będziesz miał całą lokalną policję na karku.
– Policja też dla ludzi.
– Właśnie. To tyle ode mnie. Dalej sobie poradzisz.
– Załatwisz jakiś transport? Tym pojadę pod Rzeszów. Potem zadekuję go gdzieś na wszelki wypadek.
– Już załatwione. Dajesz sygnał i wysyłamy zaufanego człowieka.
– Pięknie.
– No, to spadam. – Osa wyciągnął dłoń na pożegnanie. – Dowieź przesyłkę w jednym kawałku.
Magnat nie podał mu ręki.
– Nie przed robotą. Pecha przynosi.

*

Magnat klepnął kierowcę w ramię.
– Tu mnie wysadź. Dalej pójdę pieszo.
– Jeszcze ze trzy kilometry.
– Pospaceruję po tych górkach trochę. – Sznajder wskazał wzrokiem gęsto zalesione wzgórza wznoszące się po obu stronach klasztoru. – Ładnie tu.
Wszedł na ścieżkę prowadzącą do lasu. Ubrany w łachy robocze niczym nie odróżniał się od rolnika wracającego właśnie z pracy w polu. Przybrudzone drelichowe spodnie, ciemna flanelowa koszula z zakasanymi rękawami, a na głowie wyświechtana czapka leninówka.
Sznajdera od razu uderzył w nozdrza specyficzny zapach leśnego powietrza. Z przyjemnością wciągnął go w nozdrza. Jedynym dźwiękiem zakłócającym wszechobecną ciszę był śpiew ptaków. Andrzej szedł ponad godzinę, bardzo uważnie rozglądając się wokół, jakby czegoś lub kogoś szukał. Pod górę wchodził kilkadziesiąt minut. Po drodze spotkał starszą kobietę w kwiecistej chustce na głowie. Pozdrowiła go słowami „Szczęść Boże”. Odpowiedział tym samym, uchylając czapki. W pierwszej chwili był lekko zaskoczony. W końcu byli dla siebie zupełnie obcy. Kto normalny pozdrawia zupełnie  obcych? Widać jednak w tych rejonach panują trochę inne obyczaje. Dobrze wiedzieć.
Powoli zbliżał się do szczytu wzgórza. Las się przerzedzał. Tylko nieliczne miejsca porośnięte były iglastymi drzewami. Przed nim rozciągał się wspaniały widok na dolinę. W oddali piętrzyły się mury klasztoru. Z tej wysokości nie przesłaniały one widoku górnych okien budynków wewnętrznych.
Przeszedł jeszcze kilkadziesiąt metrów i przystanął. Włożył ręce do kieszeni i obserwował najbliższą okolicę. Nie było żywego ducha. Kiedy już miał zacząć schodzić w stronę klasztoru, spostrzegł, że coś się poruszyło za jodełkami jakieś trzydzieści metrów przed nim. Natychmiast poszedł w tamtym kierunku.
Starał się posuwać bezszelestnie. Umiejętność ta już nie raz w przeszłości uratowała mu życie. Jeżeli ktoś krył się za drzewkami, nie miał szans usłyszeć zbliżającego się Sznajdera, który szerokim łukiem obszedł kępkę jodeł, by sprawdzić, co lub kto kryje się za nimi.
Dostrzegł dwóch mężczyzn w wojskowych panterkach. Siedzieli do niego tyłem, na wędkarskich krzesełkach. Rozmawiali. Obok na trójnożnym statywie stała czarna luneta z okularem skierowanym na klasztor.
Magnat celowo zaczął hałaśliwie iść w ich stronę. Natychmiast odwrócili głowy i przywitali go wrogimi spojrzeniami. Najwyraźniej ich zaskoczył. Nie spodziewali się, że ktoś ich tu znajdzie.
– Szczieść Buoże! – krzyknął do nich i uniósł rękę. Próbował naśladować lokalny akcent. Zależało mu, by
uśpić ich czujność. – Panowie pewni tyż z Warszawy?
Naszy ptaszki oglądacie – zagadywał przyjaźnie, podchodząc do mężczyzn. Ci wstali z krzesełek i przyglądali mu się w milczeniu. – Bo tu już byli tacy z Warszawy. Nie powiem, z uniwersytetu, łuczone. – Stanął przed nieznajomymi. – Ale oni to lornetki mieli. Nawet poupatrzyć dali. Nu, ale takiej lunety to nie mieli.
Sznajder zaczął taksować urządzenie, co wzbudziło zaniepokojenie jednego z mężczyzn, który podszedł do niego, chwycił za łokieć i szybkim ruchem odsunął od lunety.
– Tego nie wolno dotykać – powiedział stanowczo. – To bardzo drogie urządzenie. Potrzebne nam do pracy.
– Ja tylko puopatrzył. Nie dotykał, Boży broń.
– O co chodzi? – spytał szorstko drugi facet, chudy i wysoki. Z wyglądu przypominał trochę młodego Marka Niedźwieckiego. – Jesteśmy bardzo zajęci.
– Nu, ja rozumim. Ja tyko chciał spytać, czy wy by mlika świżutkigo nie chcieli? Albo jajik, świżusieńkich. W klasztorze bioro i bardzo chwalo. Bo jak trzeba, to...
– Nic nie potrzebujemy – krótko uciął zniecierpliwiony wysoki. Jego kolega, niemal o głowę niższy, przyglądał się intruzowi.
– Nic w ogóle?
– Nic, gospodarzu. Jakby co, to przyjdziemy i poprosimy. Teraz nam tu nie wolno przeszkadzać.
– Oj, tak, tak. Już idę. Ja tam w następnej wiosce mieszkam. Jakby co trzeba, to o Tadzia Pitułę pytać. Mnie tu wszystkie znajo.
– Dobrze, będziemy pamiętać.
– Nu, to ja sie żegnam. Miłej pracy panom życze.
Sznajder uniżenie uchylił czapkę i oddalił się. W niecałą godzinę, idąc spokojnym spacerkiem, znalazł się przed furtą klasztoru. Chwycił ozdobną metalową kołatkę i energicznie nią zastukał. W drzwiach otworzyło się maleńkie okienko, w którym pojawiła się twarz starej zakonnicy.
– Słucham? – powiedziała przyciszonym i mało przyjaznym głosem.
– Chcę się widzieć z księdzem Jerzym. Jerzym Bacikiem.
– Tu jest klasztor żeński – poinformowała go surowo.
– Takiego księdza u nas nie ma.
– Siostrzyczko, nie utrudniaj. Jestem umówiony. Rusz się i wołaj swojego szefa czy szefową, kogo tam macie.
Twarz zakonnicy poczerwieniała z oburzenia.
– Spytam matkę przełożoną – odpowiedziała po chwili z naciskiem na dwa ostatnie słowa, żeby mężczyzna wbił sobie do głowy, kto kieruje klasztorem. – Proszę czekać – dodała oschle i zamknęła okienko.
– Pewnie, poczekam – mruknął Sznajder pod nosem. – Co mam do roboty?
Odwrócił się od furty i nie bez przyjemności patrzył na roztaczający się przed nim krajobraz. Klasztor usytuowany był w naprawdę malowniczym terenie. Pomyślał, że fajnie by kiedyś zamieszkać w takim miejscu. Z zadumy wyrwał go głos starszej kobiety.
– Jak się nazywa?
Andrzej odwrócił głowę. Matka przełożona z wyglądu miała nie więcej niż pięćdziesiąt lat. Nie zdziwiło go, że kobieta zwróciła się do niego w trzeciej osobie. Pewni ludzie, szczególnie starsi, tak mają.
– Andrzej Sznajder. Do księdza Jerzego Bacika.
– Jakiś dowód ma? – Skrzywiła się, taksując jego odpychający ubiór.
– Oczywiście. – Magnat sięgnął po portfel do tylnej kieszeni brudnych spodni i podał jej dokument. – Proszę.
Kobieta przeczytała jego dane osobowe i porównała zdjęcie z rzeczywistością.
– Wypadałoby się schludniej ubrać na wizytę – stwierdziła, oddając mu plastikową kartę.
– Nie podoba się siostrze? – Skrzywił usta w niewinnym uśmieszku. – To moje najlepsze ubranie – zakpił bezczelnie.
– Z kim to ten nasz ksiądz się zadaje...
– Też mnie to martwi. – Sznajder nie mógł się powstrzymać, by nie dworować sobie z zakonnicy.
Matka przełożona spiorunowała go spojrzeniem, ale nic nie powiedziała. Otworzyła ciężką furtę i czekała, nie patrząc w jego kierunku, aż mężczyzna wejdzie na dziedziniec. Zatrzasnęła za nim drzwi i nie oglądając się, bez słowa ruszyła szybkim krokiem w stronę wejścia do budynku. Sznajder podążył za nią. Rozglądał się ciekawie. Wokół było zupełnie pusto. Jakby nikt tu nie mieszkał.
Wąskimi korytarzami doszli do drzwi niewielkiego pomieszczenia przypominającego bibliotekę w maleńkiej wiejskiej szkole. Książki były dosłownie wszędzie. Na środku stało biurko, za którym siedział ksiądz Jerzy. Ślęczał nad jakimiś starymi, rozłożonymi na blacie woluminami. Na skrawku wolnej przestrzeni na prawo od drzwi stało krzesło z wysokim oparciem; zajęła je matka przełożona. Magnat domyślił się, że nie ma najmniejszego zamiaru opuścić pomieszczenia na czas ich rozmowy.
Ksiądz Jerzy podniósł wzrok i ściągnął z nosa okulary.
– Do czytania – powiedział tonem usprawiedliwienia i uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Witam, panie Sznajder. Proszę, niech pan usiądzie... gdzie bądź.
Sznajder przysunął do biurka drewniany stołek. Popatrzył wymownie na matkę przełożoną, a następnie przeniósł wzrok na księdza Jerzego. Kapłan natychmiast zrozumiał, o co mu chodzi.
– Matka przełożona zna sprawę – stwierdził kapłan uspokajająco. – Cały czas się opiekowała Joanną, aż... – podrapał się po czubku głowy – ...aż zaszły okoliczności, które wymusiły na nas przewiezienie jej do Watykanu.
– Jakie okoliczności? – spytał Magnat bez ogródek.
– Pewne okoliczności – wtrąciła się zakonnica. – To panu powinno wystarczyć.
Sznajder popatrzył najpierw na nią, potem na księdza, który wydawał się pozostawać w jej tajemniczej władzy, po czym wrócił wzrokiem do zakonnicy.
– Posłuchaj, siostrzyczko – zwrócił się do niej ostro.
Kobieta otworzyła usta, by go zganić, ale nie dał jej dojść do słowa. Wyciągnął palec wskazujący, na jego twarzy ojawiła się zaciekłość, która sprawiła, że słowa uwięzły zakonnicy w gardle. Ten człowiek nagle zaczął budzić przerażenie. – Nie będziemy się bawić w żadne gierki. Nadstawiam dupę – zupełnie nie ruszała go nieadekwatność takiego słownictwa w tym miejscu – i jestem odpowiedzialny za to, żeby dziewczyna dotarła na miejsce przeznaczenia w jednym kawałku. Jak o coś pytam, to znaczy, że jest to ważne. Jak będziecie kręcić, to wasza przesyłka dojedzie do Watykanu w plastikowym worku. Rozumiemy się?
Ksiądz Jerzy przytaknął skwapliwie. Zakonnica spurpurowiała, ale obawa o los dziewczyny przeważyła. Kiwnęła potakująco głową.
– Był zamach na Joannę – pośpieszył z odpowiedzią ksiądz.
– Tutaj?
– Właśnie tutaj. I to jest najgorsze.
– Jak to możliwe?
– Jedna z nowicjuszek rzuciła się na nią z nożem. Udało się ją obezwładnić, ale mało brakowało.
– Gdzie teraz jest?
– Ta nowicjuszka?
– No.
– W zakładzie zamkniętym.
– Wariatka?
– Tego bym nie powiedział. Realizowała konkretne zlecenie od swoich mocodawców. Lepiej, że trafiła do szpitala dla psychicznie chorych niż na policję.
– Dobra. Kto i dlaczego chce ją sprzątnąć? – Magnat założył ramiona na piersi. Ksiądz i matka przełożona wymienili spojrzenia. – No, słucham.
– Joanna stanowi zagrożenie dla pewnej, jak to się mówi, organizacji, bardzo, bardzo złej organizacji. Z piekła rodem.
– Jacyś sataniści chcą ją dopaść?
– Sataniści to byłby niewielki problem. Ci ludzie to kwintesencja zła. Są doskonale zorganizowani i stają się coraz potężniejsi.
– Brzmi jak islamscy terroryści...
– To nie terroryści.
– Czyli?
– Tego właśnie dokładnie nie wiemy. Udało się jedynie ustalić, że za wszystkim stoi pewna korporacja prawniczo-finansowa o nazwie Tucker & Hartmann. Ale i tak nie wiemy nic na sto procent.
– Niby po co im ta wasza protegowana?
Ksiądz skulił się w sobie. Popatrzył siedzącemu naprzeciwko niego mężczyźnie głęboko w oczy.
– Panie Sznajder, słyszał pan o Apokalipsie świętego Jana?
– Co mi tu ksiądz... – zniecierpliwił się Magnat.
– O znakach i o tym, że zło zapanuje nad światem?
Andrzej westchnął ciężko.
– Taaak. I przyjdzie Antychryst z kumplami jeźdźcami Apokalipsy, żeby zamordować panienkę, którą tu chowacie. Proszę księdza, mnie interesują wyłącznie realia.
– Nie przyjdzie Antychryst – ciągnął niezrażony ksiądz Jerzy. – Może nie nadejdzie też Apokalipsa, a przynajmniej nie prędko. Dopóki żyją jeszcze ludzie tacy jak Joanna.
– To jakaś święta?
– Nie.
– Więc kto?
Kapłan dłuższą chwilę przyglądał się mężczyźnie, jakby chciał się jeszcze upewnić, czy jest godzien podjąć się tej misji i czy będzie w stanie doprowadzić ją do końca. Najwyraźniej w końcu uznał, że tak i odezwał się cicho:
– Joanna będzie wiozła pewną relikwię. – Zawiesił głos i sprawdził, jakie wrażenie jego słowa wywarły na Magnacie. Wrażenie było żadne. Sznajder nadal wpatrywał się w księdza z kamienną miną. – To relikwia o kardynalnym znaczeniu dla wiary i w ogóle ludzkości.
– Muzułmanie i inni fanatycy pewnie nie podzielają tego poglądu.
– Wiem, co mówię, panie Sznajder.
– Tak, tak... – mruknął Andrzej z wyraźnym powątpiewaniem.
– Ta relikwia w żadnym wypadku nie może się dostać w niepowołane ręce.
– I tyle zamieszania o kawałek jakiegoś waszego świętego czy inne tam gówno...?
Ksiądz łypnął na matkę przełożoną z obawą. Obrazoburcze słowa Sznajdera wywarły piorunujący efekt. Kobieta spąsowiała ze złości, ale jednak powstrzymała się od komentarza.
– Jest to coś, czego moc można by porównać nawet do Arki Przymierza, o ile wie pan, o czym mówię...
– Film kiedyś był.
– Z tą tylko różnicą, że to raczej jej przeciwieństwo.
– Przeciwieństwo? – Magnat uniósł brwi. Ksiądz Jerzy zrobił cierpiętniczą minę. – A zresztą, co mnie to obchodzi. Płacicie mi za ochronę, a nie za rozumienie.
– No właśnie – przytaknął kapłan z ulgą. – Chciałbym pana jeszcze raz uczulić, że to bardzo, ale to bardzo niebezpieczni ludzie. Nie cofną się przed niczym, żeby zabić Joannę i przejąć relikwię.
– Niebezpieczni, mówi ksiądz? Pożywiom, uwidim.
– Widzę, że jest pan dość pewny siebie.
– Jestem realistą. Jeżeli nie wyślą przeciwko nam jednostek specjalnych, a z tego, co ksiądz mówi, nie zanosi się, to z resztą sobie poradzę. To w końcu Europa jest. Nie ma min przeciwpiechotnych, nikt nie strzela z ręcznych wyrzutni rakiet, nie używa się napalmu ani fosforu... Żyć nie umierać.
– Zbyt lekko to pan traktuje...
– Proszę księdza, ja nigdy nie traktuję lekko swojej roboty – przerwał Sznajder śmiertelnie poważnie, nachylając się w stronę kapłana. – Inaczej byłbym już śmierdzącym ścierwem na jakimś zadupiu. Niech ksiądz o tym pamięta.
– Ech, ten pański język... Z piekła rodem.
– W niejednym piekle się bywało.
– Słyszałem – stwierdził ksiądz ponuro.
– Od Osy? – Ksiądz Jerzy potwierdził skinieniem głowy.
– A o tym, cośmy w Sierra Leone razem robili, też mówił?
Na twarzy księdza odmalowało się wzburzenie. Zdecydowanie wiedział, o czym Magnat mówił.
– Panie Sznajder, niech pan sobie daruje.
– Czyli pan słyszał. I wyście go do siebie przyjęli?
– Naprawdę bardzo pana proszę! – Ksiądz Jerzy podniósł głos.
– Nerwowy ksiądz jest. Dobra, nieważne. Ta relikwia, po co im? Chcą ją rzucić na rynek? Jakaś wartość kolekcjonerska?
– Ta relikwia ma niewyobrażalną moc. W niepowołanych rękach może doprowadzić całą ludzkość do strasznych nieszczęść. Coś jak puszka Pandory.
– Czemu nazywacie to „relikwią”? Chyba to niezbyt fortunne określenie?
– Ze względów bezpieczeństwa. Budzi mniejsze zainteresowanie.
– Rozumiem.
– Tak więc ta relikwia...
– Tak, tak. Już słyszałem. A ta kobieta, co ma do tego?
– Tylko ona może ją przewieźć.
– Dlaczego?
– Nie wiemy tego do końca. Ale nikt inny nie byłby w stanie tego zrobić.
– Znowu coś ksiądz ukrywa. Bo się zdenerwuję.
– Naprawdę, nie wiemy. To są sprawy wiary i religii. Nie potrafię tego wytłumaczyć, a już szczególnie komuś, dla kogo wiara jest pojęciem raczej obcym.
– A tak z czystej ciekawości...
Ksiądz domyślił się, o co mężczyzna chce spytać.
– Pewnie chce pan wiedzieć, dlaczego nie zwróciliśmy się do najlepszych firm na świecie. Stać nas. Moglibyśmy mieć najbardziej profesjonalną ochronę. Prawda? Choćby z Blackwater.
– Widzę, że ksiądz zorientowany.
– Odrobiłem lekcje. Ale jeśli chodzi...
– Właściwie to się domyślam.
– Tak?
– Przeciwnicy przewidzieli taką ewentualność. Prędzej czy później dostaliby info. Raczej prędzej niż później, i byłoby po wszystkim.
– Dokładnie. Musieliśmy działać niekonwencjonalnie.
Sznajder świdrował kapłana wzrokiem. Uznał w końcu, że ksiądz Jerzy mówi szczerze.
– Dobra, niech wam będzie. – Rzucił okiem w kierunku siedzącej w milczeniu matki przełożonej. – Jak będzie trzeba, to sam się reszty dowiem. Idźmy dalej.
Wiecie, że klasztor jest obserwowany? Myślę, że dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zdziwiłbym się, gdyby tak nie było.
– W jaki sposób? Skąd pan to wie? – włączyła się do rozmowy zakonnica. – Nikt nigdzie nie zauważył nikogo podejrzanego.
– Obserwator nie jest zainteresowany tym, żeby go ktoś zauważył. Gdybyście więcej po okolicznych górkach spacerowali, może by się wam poszczęściło, choć i tak wątpię.
– Mój Boże! – zasępił się ksiądz Jerzy. – Czyli co? Nie można Joanny stąd wywieźć, bo się od razu zorientują? Może jakieś przebranie, ukryć ją gdzieś w samochodzie, żeby nie widzieli...? Na przykład jak zaopatrzenie przyjeżdża...
– Przechwycą samochód. Ma to ksiądz jak w banku.
– Ale skąd by wiedzieli? Przecież byśmy w tajemnicy...
– Będą wiedzieli na pewno. Macie tu szczura.
– Co mamy? – Zakonnica i ksiądz spytali nieomal jednocześnie.
– Szczura. Zdrajcę. Kogoś, kto da im znać, jak Joanna wyjedzie.
– Jakim cudem? Przecież nikt klasztoru nie opuszcza. Pan chyba nie wie, o czym mówi.
– Dwaj ludzie obserwują klasztor. Ze wzgórza widać budynki za murem. Wystarczy jakiś umówiony sygnał lub na przykład jego brak.
– To mamy teraz szukać zdrajcy? A właściwie zdrajczyni? – Ksiądz Jerzy załamał ręce.
– Nie znajdziecie. Poza tym zdaje się, że nie bardzo jest czas. Tak?
– To co robić?
– Przygotujcie tę waszą świętą na jutro do drogi. Ma być gotowa przed południem. Jutro rano macie dostawę prowiantu? Zgadza się?
– Tak – potwierdziła zakonnica.
– Zabierzemy się z nimi z klasztoru. Pod Rzeszowem przesiądziemy się do mojego auta.
– Jak to? Przecież sam pan mówił, że od razu będą wiedzieli, że Joanna wyjechała. – Ksiądz nie rozumiał.
– Dopilnuję, żeby się nie dowiedzieli. Przynajmniej nie jutro. A jak się już zorientują, będziemy w drodze.
– Jak pan chce to zrobić?
– Skutecznie, proszę księdza, skutecznie. Przesyłka wyjedzie stąd niezauważona. To mogę zagwarantować. A potem... Lepiej, żeby ksiądz nie znał szczegółów.
– Matko Przenajświętsza... – Ksiądz Jerzy nie wyglądał na przekonanego.
– Teraz muszę iść do wsi. Inaczej się zorientują, że coś jest nie tak. Będę jutro przed południem. Dostawcy powiecie, że jedna z sióstr jest chora i poprosicie, żeby zabrał ją z opiekunem do miasta do lekarza. Rozumiecie?
– Oczywiście – potwierdził ksiądz Jerzy.
– Matko przełożona?
Magnat zwrócił się do niej w przepisowy sposób. Nie chciał jej tym razem niepotrzebnie denerwować.
– Tak będzie – zgodziła się.
– Dobra. Wyprowadźcie mnie za bramę.
– Pieszo pan pójdzie? – zatroskał się kapłan. – Do wsi będzie ze sześć kilometrów.
– Dam radę. – Sznajder uśmiechnął się i klepnął księdza po ramieniu.
– Ma pan gdzie zanocować? Bo w razie czego...
– Pod Rzeszowem jest taki pensjonacik. Wynająłem pokój, ale dzięki za troskę.
Ksiądz Jerzy pod karcącym spojrzeniem matki przełożonej wyglądał na zakłopotanego. Ona by się o tego gbura nie martwiła. W jej mniemaniu nie zasługiwał na to.