Czwarty napastnik: fragment

Kjell Ola Dahl

Czwarty napastnik

Pas de deux

Dwóch mężczyzn stało w bramie. Nadszedł czas, żeby ich przetestować. Frank Frolich zeskoczył z dwóch ostatnich stopni schodów, przeszedł przez bramę, mijając mężczyzn, i znalazł się na ulicy. Żadnej reakcji. Powinni jakoś zareagować. Dlaczego tego nie zrobili? pomyślał. Wcisnął ręce w kieszenie kurtki i ze spuszczonym wzrokiem ruszył chodnikiem w dół ulicy. W oknie wystawowym sklepu rybnego jakiś facet wrzucał szuflą lód do skrzynki z polistyrenu. Franken obejrzał się za siebie. Mężczyźni w bramie wciąż nie zwracali na niego uwagi. Przez cały czas bawili się swoimi różańcami. Jeden z nich coś powiedział i obaj wybuchnęli głośnym śmiechem.
 Nagle zaskrzypiała zardzewiała podpórka roweru. Jakaś kobieta zaparkowała rower na chodniku. Przeszła obok skrzyń z warzywami, po czym otworzyła drzwi do sklepu Badira. Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał i kobieta zniknęła we wnętrzu warzywniaka.
 Frank Frolich poczuł nieprzyjemny ucisk żołądka. Klientka w sklepie? Teraz? Tego jeszcze brakowało.
 Wybiegł na ulicę. Nadjeżdżający samochód gwałtownie zahamował. Kierowca następnego auta zatrąbił, cudem unikając zderzenia. Tymczasem Franken minął rower, skrzynie z grzybami, winogronami, sałatą i papryką i wszedł do sklepu, z którego dochodził zapach zgniłych jabłek zmieszany z mdłą wonią oleju.
 Kobieta była w sklepie sama. W zgięciu łokcia zawiesiła koszyk na zakupy i powoli szła między dwoma rzędami sklepowych półek. Oprócz niej w środku nie było nikogo. Nikt nie siedział przy kasie. Zasłona wisząca w drzwiach prowadzących na zaplecze poruszała się lekko.
 Kobieta była niska. Czarne włosy miała upięte w węzeł nieco powyżej karku. Była ubrana w dżinsy, krótką kurtkę i czarne rękawiczki. Przez ramię przewiesiła mały plecak. W prawej ręce trzymała konserwę i uważnie studiowała etykietę.
 Frolich znajdował się dwa metry dalej, kiedy to się stało. Błyskawicznie spojrzał w lewo. W oknie wystawowym po drugiej stronie ulicy zobaczył wóz patrolowy. Zaczęło się.
 W tej samej chwili rzucił się na kobietę. Upadając, pociągnął ją ze sobą. Pół sekundy później ktoś gwałtownie zahamował. Mężczyzna, który przeskoczył ladę sklepową, był jednym z tych, którzy bawili się różańcami. Tym razem jednak trzymał w ręku broń. Rozległ się pojedynczy strzał, a po nim brzęk tłuczonego szkła. Gablota z tytoniem i papierosami przewróciła się. Kolejny strzał. Potem zapanował kompletny chaos: wycie syreny, podniesione głosy, stukot obcasów. Trzaśnięcie drzwiami i brzęk szkła. Nieustający dźwięk tłukącego się szkła. Kobieta leżała pod nim nieruchomo. Paczki papierosów wciąż spadały im na głowy. Była koło trzydziestki i pachniała perfumami. Jej niebieskie oczy błyszczały jak dwa szafiry. Kiedy w końcu udało mu się oderwać od nich wzrok, zwrócił uwagę na jej ręce. Z zafascynowaniem przyglądał się zręcznym, długim palcom w skórzanych rękawiczkach. Szczupłe dłonie pracowicie wpychały paczki papierosów do małego plecaka, który otworzył się podczas upadku. Dopiero wtedy Frolich zdał sobie sprawę z tego, że wokół zapadła cisza. Od drzwi i okna ciągnęło zimne powietrze.
 –    Frolich? – zabrzmiał głos przez megafon.
 –    Tutaj!
 –    Z dziewczyną wszystko w porządku?
 –    Tak.
 –    Jest pan policjantem – wyszeptała. Odchrząknęła, żeby odzyskać głos.
 Skinął głową i wypuścił ją z objęć.
 –    Chyba więc niemądrze byłoby coś zakosić?
 Potrząsnął głową, obserwując z podziwem, jak jej szczupłe palce szybko i sprawnie wyciągają papierosy z plecaka. Podniósł się z kolan.
 Stali i przyglądali się sobie w milczeniu. Była ładna, chociaż wydawała się trochę smutna. Miał wrażenie, że to przez wyraz jej ust.
 –    Przepraszam – wymamrotał. – To nie powinno się było wydarzyć. Ktoś powinien był panią zatrzymać i nie pozwolić zbliżyć się do sklepu.
 Patrzyła na niego bez słowa.
 –    Ktoś popełnił błąd – dodał.
 Przytaknęła.
 –    Nic się pani nie stało?
 Potrząsnęła głową, wzruszając ramionami. Nawet nie zdążył rozejrzeć się dookoła, żeby zorientować się w sytuacji. Po chwili usłyszał metaliczny dźwięk kajdanek zatrzaskujących się wokół nadgarstków jednego z zatrzymanych. To mój błąd, pomyślał. Za bardzo ufam innym.
 –    Jak się pani nazywa? – spytał oficjalnym tonem.
 –    Zrobiłam coś złego?
 –    Nie, ale była pani tutaj. Teraz jest pani świadkiem w sprawie.

 *

 Potem nastąpiła seria jesiennych dni. Ciemna piana przesłaniała światło dnia, a czas krystalizował się w pracy: kradzieże, brutalne zabójstwa, samobójstwa, rozboje i domowe awantury. Codzienność sprowadza się do ciągu zdarzeń, z których tylko nieliczne robią wrażenie i zostawiają ślad. Zdecydowana większość szybko odchodzi w zapomnienie. Pewne wydarzenia wypieramy ze świadomości, żeby nie zwariować. Marchewką, za którą gonimy, są wakacje, dwa tygodnie urlopu na greckiej wyspie, a w planach krótkoterminowych – długi weekend na promie do Danii. Pić, wrzeszczeć, śmiać się, poderwać panienkę o ciepłym spojrzeniu i wystarczająco gardłowym śmiechu, która uważa, że buty o spiczastych czubkach są w porządku. Ale dopóki to się nie stanie: dni w diapozytywie – obrazy, które migają przez kilka sekund, po czym ulatują, niektóre łatwiejsze do zapamiętania od innych, a jednak równie nietrwałe. Przez ten czas ani razu o niej nie myślał. A może jednak? Może kilka razy przypomniał sobie szafirowoniebieskie spojrzenie albo uczucie, które go ogarnęło, kiedy leżał na niej, na podłodze sklepu Badira. Mężczyzny, któremu prokuratura postawiła zarzuty i który już wkrótce miał zostać skazany za zorganizowany przemyt mięsa i papierosów, a dodatkowo za opór stawiany podczas aresztowania, groźby karalne, nielegalne posiadanie broni i tak dalej. Mężczyzny, który zasilił szeregi ludzi czekających na wolną celę, by móc odsiedzieć wyrok. Mimo tych wszystkich myśli jednej rzeczy Frank Frolich był absolutnie pewny: że nigdy więcej jej nie zobaczy.
 Kiedy stało się to, czego nie brał w ogóle pod uwagę, było deszczowe popołudnie pod koniec października. Zapadał zmierzch. Po ulicy Grensen hulał zimny wiatr, który szarpał przechodniów za poły płaszczy, wdzierał się pod kurtki i malował imitacje obrazów Muncha: cienie ludzi walczących z ulewnym deszczem, którzy kulili się, zasłaniali parasolami, jakby to były tarcze, a w przypadku braku parasola wsuwali ręce głęboko do kieszeni i mknęli przez deszcz, chowając się pod gościnnymi gzymsami i markizami. Mokry asfalt pochłonął ostatnie resztki światła, a w wodzie płynącej wzdłuż torów tramwajowych odbijały się neony reklamowe. Frank Frolich właśnie skończył pracę, a ponieważ czuł lekki głód, otworzył drzwi do Norrona Kafé. W lokalu pachniało gorącą czekoladą z bitą śmietaną. Od razu nabrał na nią ochotę. Ustawił się w kolejce, ale tuż przed kasą zmienił zdanie i zapytał o zupę dnia.
 –    Włoska, minestrone. – Kelnerka należała do tych niecierpliwych, wiecznie naburmuszonych i znudzonych życiem.
 Niósł na tacy gorącą zupę, bułkę i szklankę wody. Znalazł miejsce przy oknie, balansując ciałem, usiadł na stołku i spojrzał przez szybę na deszcz, na ludzi z postawionymi kołnierzami idących szybkim krokiem w dół Grensen. Jakaś kobieta przyciskała podbródkiem poły płaszcza. Deszcz przybrał na sile. Światła samochodów i neony reklamowe majaczyły na tle domów. Ludzie idący ulicą przypominali dzieci, które kulą się w sobie, chcąc się ochronić przed dudniącym głosem dobiegającym gdzieś z góry.
 –    Cześć.
 Frolich odłożył łyżkę i odwrócił się. Jej twarz wydała mu się znajoma. Miała około trzydziestu lat, czarne włosy częściowo ukryte pod beretem nałożonym na wzór czapki wojskowej, bladą cerę, intensywnie czerwone usta i mocno zarysowane brwi: dwie odwrócone litery V na wysokim czole.
 Robi wrażenie, pomyślał. Przyszło mu do głowy, że pasowałaby do czarno¬ białego filmu z lat czterdziestych. Miała na sobie długą, dopasowaną wełnianą spódnicę i krótką kurtkę. Strój podkreślał jej zgrabną figurę: biodra, talię i ramiona.
 –    Torggata – powiedziała, przekrzywiając głowę, lekko zniecierpliwiona tym, jak wolno kojarzył fakty. – Marlboro i prince.
 Dopiero wtedy sobie przypomniał: jej spojrzenie, a zwłaszcza usta, które nadawały jej twarzy bezbronny wyraz. Drobne zmarszczki wokół warg świadczyły o tym, że była starsza niż początkowo sądził. Próbował odnaleźć błękit w jej oczach, ale bez powodzenia. To kwestia oświetlenia, pomyślał. Twarde neonowe światło zabija niebieski kolor. W sklepie Badira musiały wisieć zwykłe żarówki.
 –    Pozwoliłeś mi odejść.
 W jednej chwili poczuł się zniesmaczony całą sytuacją i zaczął obmyślać plan ewakuacji. Na szczęście zdążył zjeść prawie całą zupę i za nią zapłacić. W ich ponownym spotkaniu było coś nienaturalnego, coś, co kazało mu mieć się na baczności. Musiał zneutralizować ostatnie zdanie, wprowadzić dystans między nimi. Ale bał się to zrobić. Stała bardzo blisko i patrzyła mu prosto w oczy. Byłoby nieuprzejmie odwrócić się na pięcie i odejść.
 –    Nic podobnego – powiedział. – Po prostu nie zrobiła pani niczego złego.
 –    Czyżby?
 –    Nie bardzo rozumiem. Co chce pani przez to powiedzieć?
 –    Chciałam ukraść trzy paczki papierosów Marlboro i jednego batona, snickersa.
 Odsunął talerzyk.
 –    Ach tak. To znaczy, że jest pani złodziejką.
 –    Widziałeś to, prawda?
 –    I co z tego?
 Ubrał kurtkę i poklepał się po kieszeni, żeby sprawdzić, czy ma portfel.
 –    Przecież mnie widziałeś.
 Na krótką chwilę zbiła go z tropu. „Przecież mnie widziałeś”. Mogła sformułować to zdanie inaczej. A jednak utworzyła wiadomość, którą można było odczytać tylko w jeden sposób. Po pierwsze przedstawiła siebie jako obiekt jego zainteresowań. Po drugie zasugerowała, że jest mu winna przysługę, ponieważ on coś dla niej zrobił, coś, co nie powinno ujrzeć światła dziennego.
 –    Muszę już iść – rzucił krótko. – Życzę miłego… – zamyślił się. Jak miała na imię? Powiedziała, jak się nazywa, nawet to sobie zanotował. W ostatniej chwili wydobył jej imię z zapomnienia: – … miłego wieczoru, Elisabeth.

 Przez kilka sekund stał nieruchomo. Szklane drzwi zamknęły się za nim bezgłośnie. Wiatr zelżał odrobinę, ale deszcz wciąż lał jak z cebra. Frolich wzdrygnął się, jakby chciał strząsnąć z siebie wspomnienie nieprzyjemnego epizodu. Zapiął kurtkę i szybkim krokiem pokonał kilka metrów dzielących go od zejścia do stacji metra. W wagonie jak zwykle wpadł w trans, w zapach smrodu, stęchłego powietrza, mokrej wełny, jesieni i grypy; starsze kobiety, które drapią się pod nosem palcem odzianym w rękawiczkę, mężczyźni, którzy podnoszą wzrok ku niebu, modląc się w duchu o to, żeby nie dostać ataku serca, tutaj – w tym klaustrofobicznym skupisku ludzi, w którym nikt nikogo nie widzi. Przycisnął plecy do oszklonej ściany, zrobił palcem kilka kropek na zaparowanej szybie. Z transu przebudził się dopiero wtedy, kiedy na stacji Manglerud zamknęły się drzwi. Instynkt kazał mu się wydostać z rogu i zbliżyć do wyjścia w momencie, w którym pociąg zwalniał przed stacją Ryen. Drzwi przypominały metalowe wargi, które otworzyły się z hukiem i wypluły go na zewnątrz. Tu na górze deszcz przeszedł w pierwsze tej jesieni opady deszczu ze śniegiem. Światła samochodów pędzących po autostradzie Ring 3 kładły się na asfalcie i pozwalały się połknąć czerni. Stąpając ciężko, zaczął się wspinać na niewielkie wzgórze, podczas gdy wagony metra pomknęły dalej, przechylone lekko na bok.
 Trudno powiedzieć, co to było: podmuch wiatru, dźwięk lub cień, który ułożył się inaczej niż zwykle. Kiedy zbliżył się do klatki schodowej, przystanął i spojrzał za siebie. Latarnia przy stacji benzynowej znajdowała się tuż za jej plecami, tworząc wokół niej żółty okrąg. Stała nieruchomo. Stał nieruchomo. Zupełnie tak, jakby pilnowali siebie nawzajem. Ona, z rękami w kieszeniach krótkiej kurtki i rysami twarzy skrytymi w cieniu. Z włosami, które opadały miękko na ramiona, ze światłem latarni spowijającym jej beret, obcisłą kurtkę i spódnicę sięgającą za kolana.
 Oprócz nich nie było nikogo. Byli sami, w mroku. Z oddali docierały odgłosy przejeżdżających samochodów. W latarni coś zatrzeszczało. Podszedł do niej zdecydowanym krokiem. Wciąż stała w tym samym miejscu. Wyszedł na ulicę i okrążył ją, żeby powiodła za nim wzrokiem, odwróciła się do światła. Chciał zobaczyć jej twarz.
 Podczas tej dziwacznej karuzeli patrzyli sobie w oczy i wtedy dostrzegł w jej spojrzeniu jakąś energię, coś, czego nie potrafił wyrazić słowami, a czemu nie był w stanie przyglądać się w milczeniu.
 –    Śledzisz mnie? – spytał.
 –    Nie podoba ci się to?
 Jej odpowiedź zbiła go z tropu – po raz drugi.
 W końcu spuściła wzrok.
 –    Przecież mnie widziałeś.
 Znowu te trzy słowa.
 –    I co z tego? – odpowiedział.
 Stali niedaleko od siebie. Podszedł tak blisko niej, jak to było możliwe, a ona nawet nie drgnęła. Czuł jej ciepły oddech na policzku.
 Nagle chwyciła go za ręce.
 (...)