Pietruchowe czary-mary, Katarzyna Ledwoń (cz. 1)

Katarzyna Ledwoń

Pietruchowe czary-mary

Dzisiejszy poranek nawet nie starał się symulować tego, że będzie udany.
- Odczep się! Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wleczesz mnie tam ze sobą – celowo postarałam się zabrzmieć odstręczająco, jęcząco i płaczliwie, mając nadzieję, że może to skutecznie obrzydzi Baśce moje towarzystwo. Wyszło całkiem nieźle, niestety w najmniejszym stopniu nie przyczyniło się do poprawy trudnej i nieznośnej sytuacji, w której nagle się znalazłam. Prawdę mówiąc, nie musiałam się specjalnie wysilać, bo naprawdę chciało mi się wyć, beznadziejny czarny żakiet uwierał mnie pod pachami, a buty przeokropnie cisnęły w palce.
Baśka szarpnęła i obciągnęła tył żakietu. Pomogło, zrobiło się jakoś bardziej przestrzennie. Niestety, kiedy podniosłam rękę, okazało się, że puścił jeden szew.
- Tłumaczyłam ci już. Musisz się rozejrzeć na miejscu, nie ma innej rady. Chyba się orientujesz, po co jest wizja lokalna? – Poirytowana Baśka próbowała nieudolnie zamaskować dosyć sporą dziesięciocentymetrową dziurę. – Nie masz nic innego?
Z satysfakcją zaprzeczyłam. Niestety, jedyny efekt, jaki udało mi się wywołać, to minimalne wzruszenie ramion mojej koleżanki.
Zawsze taka była: niestrudzona i niezmordowana, a kiedy coś sobie umyśliła, cokolwiek by to nie było, prędzej padłaby trupem, niż zrezygnowała. Dzisiaj niestety trafiło na mnie. Basieńka pojawiła się znienacka o świcie, kompletnie ignorując ogólnie panujące zwyczaje współżycia społecznego, i wprowadziła do mojej spokojnej, urlopowej rzeczywistości chaos i totalne zamieszanie. Mimo mojego wyraźnego oporu zdołała mnie ubrać, a właściwie wcisnąć, w prawie odświętny, prawie ładny i prawie pasujący strój wizytowy, który z trudem udało jej się poskładać z ubrań z mojej szafy.  
Braki w odzieniu nie wynikały bynajmniej z mojej abnegacji, lecz z niedostatków gabarytowych tego durnego mebla, który nie reagował na groźby, prośby i apele i nie dawał się rozepchać. Dwadzieścia osiem metrów kwadratowych powierzchni użytkowej też nie jest z gumy i oprócz szafy musi pomieścić jeszcze łazienkę i kuchnię, a raczej łazieneczkę z wucecikiem i kucheneczkę – wszystko w wersji mikro. Po prostu musiałam zrezygnować z elegancji na rzecz praktyczności, lub, jak kto woli, praktycznej elegancji, która nie stwarza okazji do nazbyt wielu ekscesów i szaleństw. Zaczęłam się nawet zastanawiać, jakim cudem Baśce udało się wygrzebać ten koszmarny, wyleniały żakiet, od początku przyciasny, przeznaczony jedynie na szmaty, a darowany mi przez mściwą, dręczącą mnie stale ciotkę, która ubzdurała sobie, że koniecznie powinnam go posiadać i jak najbardziej nosić, najlepiej nieustannie, szczerząc przy tej czynności zęby z wielkiej wdzięczności!
Podstępem udało mi się zrobić mały wywiadzik i okazało się, że ciotunia sama weszła w posiadanie tego starego paskudztwa, nie zużywszy ani złotówki. Byłam święcie przekonana, że dawno się wrzoda pozbyłam – nie nadawał się do niczego od początku, nawet ciężko byłoby nim umyć podłogę, bo tkanina, z której został uszyty, kompletnie nie wchłaniała wody. Poza tym nie potrafiłam rozstrzygnąć dylematu: czy rękawy należy nadziać na poprzeczkę, wtedy to i guziki dałoby się zapiąć, czy może lepiej nadać całości formę flagi i nasadzić jeden z rękawów na sztyl, a drugi na poprzeczkę, albo zostawić swobodnie powiewający?
Baśka, obdarzona naturalnym zmysłem elegancji i wyczuciem stylu, na moje praktyczne zestawy ubraniowe zaczęła kręcić nosem. Pewnie oczekiwała jakiegoś frymuśnego fiubździu, a tu nic z tego. Zdążyłam pomyśleć, że porzuci swoje plany wobec mnie, kiedy nawinął się cholerny żakiet. Owszem, dysponował tu i ówdzie falbanką, a z tyłu nawet zakładką, nadającą mojemu szanownemu tyłkowi godny wygląd kaczego kupra.
Nadzieja jak zwykle okazała się płonna. Teraz koleżanka stała nade mną jak kat, przyglądając mi się krytycznie. Ja sobie również: szczere odbicie w lustrze pokazywało przestraszoną czarną wronę ze sporym kaczym kuprem. Baśka naprawdę była zdecydowana zabrać mnie ze sobą, bo powstrzymała się od komentarza.
– Nie machaj, to nikt nie zauważy, że masz pod pachą defekt. Idziemy – zarządziła.
Ciężko westchnęłam, bo dotarło do mnie, że nie ma odwrotu.
– Dobrze. Ale po uroczystościach głównych zamierzam się ewakuować.
– W żadnym razie. Będziemy do samego końca, do ostatniego gościa i masz mieć uszy i oczy szeroko otwarte.
– A jako kto? Przecież jestem całkiem obca jestem. Nie będę nieznajomym włazić w gacie!
– Wszystko już przemyślałam. Jesteś moją kuzynką, podtrzymujesz mnie na duchu. Zresztą i tak nikt nie będzie się nad tym zastanawiał. W takich sytuacjach najważniejsza jest ilość, a nie jakość.
Baśka była tak rozgorączkowana swoim planem, że nawet nie próbowałam przekonywać jej, jak wielkim idiotyzmem jest opowiadanie komukolwiek – w dodatku na spotkaniu rodzinnym! – o łączących nas rzekomo więzach krwi. Miała swoją wizję i wszelkie targi były pozbawione sensu.
Na cmentarz komunalny, znajdujący się na drugim końcu miasta, udało nam się dotrzeć bez przeszkód. Zresztą nie spodziewałam się takowych, bo pokonanie jednego wiaduktu, jednego skrzyżowania i dwóch rond nie nastręcza szczególnych trudności. Oczywiście z jednym zastrzeżeniem: nie odbywa się w dniu targowym, czyli w piątek bądź we wtorek, kiedy jest takie oblężenie chodników i ulic, że może zdarzyć się wszystko.
Okazało się, że pogrzeb jest już w trakcie, na szczęście zwłok, oczywiście w trumnie, nie wyprowadzono jeszcze z kaplicy. Stanęłyśmy na zewnątrz, żeby nie robić zamieszania.
– Podaj mi choć jeden powód, dla którego twoja kuzynka miałaby to zrobić. Jeden, ale porządny.
Baśka nieco się zasępiła, jednak po krótkiej chwili jej oblicze pojaśniało.
– Oczywiście! – wykrzyknęła prawie radośnie. – Był nierobem, rozlanym nierobem…
– Chyba rozlazłym?
– Co za różnica, rozlazły czy rozlany?! – oburzyła się Baśka. – Tak czy tak, do dupy. I leniem. I prostakiem. Nie umieli się porozumieć na płaszczyźnie kulturalno-oświatowej. Ona pracowała, on nie. Ona chciała do ludzi i świata, on nie. Chciała iść na sylwestra, ale nie mogła, bo on nie lubi się bawić. Owszem, kiedyś lubił, ale dawno temu. Zresztą nie z nią…
– Proszę się zachowywać! – syknęła starsza pani. – To nie pora i miejsce na zabawę!
Jadowite spojrzenie, które posłała w naszym kierunku, powinno było uśmiercić nas bezlitośnie. Na miejscu i od razu. Jakimś cudem udało nam się przetrwać, jednak do końca już nie zamieniłyśmy ani słowa, nie chcąc narażać się wrogo nastawionym jednostkom. Jedynie Baśka, a właściwie jej lewy łokieć, pilnowała, żebym nie przegapiła żadnego istotnego szczegółu. A tych było niestety sporo.
Rozpacz wdowy była naprawdę wielka. Nie oczekiwałam teatru, rzucania się za trumną do grobu czy podobnych, równie strasznych czynów i tego nam oszczędzono. Miałam jednak wrażenie, że wdowie łzy są odrobinę wybrakowane jakościowo. Może Baśka miała rację i jej kuzynka nie darzyła swego małżonka szczególnie gorącym uczuciem, a po jego śmierci poczuła, że nowe, cudowne życie czeka na nią, bo mąż lebiega nie będzie jej więcej ograniczał?
Z pozostałych, bardzo interesujących skądinąd obserwacji, wynikła dodatkowa rzecz: zarówno wdowa, jak i jej najbliżsi – córka i zięć – nie pałają do Baśki gorącym uczuciem. Letnim też nie. Powodu tej niechęci Baśka nie raczyła mi wyjaśnić, za to dalej upierała się przy swoim i absolutnie nic nie było w stanie jej przekonać.
– To co mam zrobić, żebyś się wreszcie odczepiła?! – zapytałam z rozpaczą, kiedy znalazłyśmy się wreszcie w moim mieszkaniu. Głowa potwornie mnie bolała, a kiedy zdjęłam z siebie żakiet, okazało się, że na prawej ręce mam całkiem spory siniak.
Baśka zadumała się na dłuższą chwilę. Nagły błysk w jej oczach poprzedził odpowiedź.
– Pewnie, że wiem! – wrzasnęła entuzjastycznie. – Powiedz mi, jak jej się to udało!
Po tym oświadczeniu moje wnętrze przyjęło konsystencję pokruszonego herbatnika. Postarałam się jednak zabrzmieć spokojnie.
– Przecież policja już umorzyła śledztwo.
– Zauważyłam. Dość szybko im to poszło – burknęła Baśka. – Ekspresowo.
Pokruszony herbatnik zaczął zamieniać się w pył.
– Powiedzieli przecież, że to zatrucie! Pomylił zwykłą pietruszkę z inną, niejadalną, jakąś dziwną psią pietruszką. Szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje. Po prostu wypadek.
– I co?! Tak sobie ją zeżarł? Bo lubi? Pokaż mi takiego chłopa, co lubi pietruszkę i sam z siebie ją spożywa! Dla relaksu?!
Westchnęłam głęboko.
– Może oddech sobie odświeżał.
Wyraz twarzy Baśki był tak wymowny, że westchnęłam ponownie. Tym razem głębiej.
– Dobrze. Mam pomysł. Zadzwonię do znajomej. Co prawda jest fachowcem od czegoś innego, ale pojęcie o zieleninie też posiada.
Ola odebrała telefon po dłuższej chwili.
– Słucham? – wydyszała do słuchawki z wyraźnym wysiłkiem.
Pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło, to takie, że zastałam ją w niedwuznacznej sytuacji. Poczułam się zdecydowanie nieswojo.
– Dziwnie brzmisz – rzuciłam mimowolnie zamiast powitania.
– W trakcie porodu jestem – wydyszała ponownie, po czym przerzuciła się na zipanie. – Mów szybko, czego chcesz!
Zamurowało mnie całkowicie. Co prawda kiedyś słyszałam, że między skurczami kobiety są całkiem przytomne, ale sądziłam, że to przesada.
– Przepraszam – wyszeptałam cicho, bo było mi wstyd, że tak bardzo zaniedbałam naszą znajomość. – Nie miałam pojęcia, że jesteś w ciąży.
– Krowa! – Zipanie przeszło w stękanie.
Już chciałam się unieść honorem, kiedy dotarło do mnie, że niekoniecznie miała to być obelga. Tym bardziej, że Olka jest weterynarzem.
Idiotka kompletna i zupełna, ze mnie oczywiście!
– Jest coś takiego jak psia pietruszka? – zapytałam szybko na wydechu, chcąc nadrobić stracony czas.
– Jest. Pietrasznik albo szczwół plamisty, jak wolisz.
– Ile tego trzeba zjeść, żeby się otruć? – Nasza rozmowa zaczynała przypominać mecz tenisa stołowego.
– Jak otruć?
– Całkiem.
– Dwa kilogramy liści i łodyg tego paskudztwa zabijają konia, a cztery krowę. Bądź uprzejma to sobie przeliczyć – wydyszała szybko i, nie dając mi szans na uzyskanie jakichkolwiek dodatkowych informacji, zakończyła rozmowę.
Zniecierpliwiona Baśka czekała na szczegóły. Ledwo wytrzymała, żeby nie wydrzeć telefonu z mojej ręki.
– Wiesz może, ile waży koń? – zapytałam ją odruchowo, bez nadziei na sensowną odpowiedź.
– Jaki? Trojański? Był, zdaje się, jakiś film na ten temat. Jak chcesz obejrzeć, to zalecę szybko do wypożyczalni. Chyba, że wolisz informacje literaturowe, to może jakąś mitologię zorganizuję. Z biblioteki na przykład. Tylko wybacz, najpierw musiałabym poznać jakieś szczegóły waszej rozmowy.
– Szczegóły będą, jak się dowiem, ile waży koń. – Z satysfakcją pomyślałam, że skoro ona się nade mną pastwiła, to i ja mogę. Zresztą, należy mi się jakaś rekompensata za występy w egzotycznym wdzianku.
Baśka chyba się zdenerwowała, czego oznaką był dziwny dźwięk, który z siebie wydała.
– Co ma wspólnego z moją kuzynką morderczynią jakiś durny koń trojański?!
Nie zlękłam się, ale że zawsze miałam miękkie serce, postanowiłam dłużej jej nie dręczyć.
–  Jaki trojański? Miałam na myśli zwykłe żywe zwierzę. Koń, cztery kopyta, ogon, łeb, a to wszystko doczepione do kadłuba.
– Sama jesteś kadłub – burknęła. – I nie mam pojęcia, ile waży koń.
– Ja też nie – odparłam zgodnie z prawdą, po czym streściłam jej rozmowę z koleżanką weterynarzem.
– Dwa kilo to całkiem sporo. No i długo by mu zeszło, zanimby to wszystko zżuł. Przecież by się zorientował, że jest coś nie tak?!
– Dużo czy nie, ważne, że wystarczyło. Ale koń jest chyba ciężki bardzo, cięższy od człowieka. Ten mąż kuzynki ile ważył?
– Nie wiem. Nie pytałam go. Bo i po co?
Poczułam, że za chwilę dopadnie mnie załamanie nerwowe. I prędko nie opuści.
- Spróbujmy oszacować, Basieńko – powiedziałam łagodnie. – Wysoki był? Niski? Gruby? Chudy?
Baśka zaczęła demonstrować, dokąd mu sięgała, co rozmiękczyło ją do tego stopnia, że się poryczała. Nie wiedziałam, co robić. Pocieszać, nie pocieszać? Na szczęście szybko się opamiętała i lekko chlipiąc, wystękała wzrost męża wdowy.
– Czyli miał metr osiemdziesiąt pięć, pięknie. Teraz jeszcze gramatura – zażądałam dalszych wymiarów, być może przeceniając zdolności umysłowe mojej koleżanki. – Gruby był czy chudy? – dodałam, widząc panikę w jej oczach.
– Średni – powiedziała, nie wiadomo dlaczego niechętnie.
– To nie ważył więcej niż dziewięćdziesiąt kilogramów. Wiem z doświadczenia – uzupełniłam uprzedzająco, bo nie bardzo zależało mi na wyjaśnianiu źródeł własnej wiedzy. – I koń na pewno jest cięższy, niestety nie mam żadnego, którego można by zważyć.
Telefon Oli tym razem milczał, mogłam się tego zresztą spodziewać. Zawsze była chętna do pomocy, nigdy jej nie odmawiała, ale za każdym razem jej rady kończyły się dla mnie ciężką harówką.
Jedyne, co w tej sytuacji mogłyśmy zrobić, to zacząć grzebać w Internecie.
– O, zobacz! Jest, jest! – zawołała do mnie Baśka, kiedy poszłam do kuchni po kawę.
– To ile waży to bydlę?
– Nie wiem. – powiedziała zaskoczona – Ale tu wzór jest, można sobie obliczyć.
Faktycznie był. Ce równa się o razy pe razy wu.
– Nie wygląda to jakoś szczególnie skomplikowanie.
– Rzeczywiście, moja droga. Masz na myśli o czy pe? Bo faktycznie: o, cytuję, obwód klatki piersiowej, mierzony taśmą w popręgu po stycznej do tylnego krańca łopatki, wyrażony w metrach z dokładnością do 0,01 przy pe, czyli podłużnym obwodzie tułowia konia (u osobnika równo stojącego na wszystkich czterech nogach kryjących parami) przez zewnętrzne powierzchnie stawów barkowych, wyrażony w metrach z dokładnością do 0,01, nie brzmi szczególnie skomplikowanie.
Wu, czyli współczynnik właściwy dla określonego typu lub ras koni ustalony doświadczalnie, pominęłam, bo nie byłyśmy w posiadaniu konia, żeby go sobie obmierzyć. Zresztą i tak nie wiadomo, czy rzeczony koń byłby gotów stać uprzejmie i szczerzyć do nas zęby w czasie, kiedy my latałybyśmy dookoła niego z metrem krawieckim.
– Skąd weźmiemy konia? – zapytała płaczliwie Baśka, bo upragniony widok wyprowadzanej w kajdankach kuzynki zaczął się odsuwać.
Spojrzałam na nią. Siedziała zgarbiona, włosy jej oklapły, makijaż nieco się porozcierał. Wyglądała jak kupka nieszczęścia – a właściwie to cała kupa.
– To jest bez sensu. – Spróbowałam delikatnie wyrazić swoje zdanie, jednak nie było mi dane zrobić to w pełni.
– Nie. Ja się nie poddam, nie popuszczę tej wywłoce!
Chciałam coś jeszcze powiedzieć, ale Baśka, wściekła jak osa, nie dała mi dojść do głosu.
– Nie chcesz mi pomóc, to nie! Sama sobie poradzę! Łaski bez! – wrzasnęła melodramatycznie, po czym wstała, zabrała torebkę i wyszła, zamykając z hukiem drzwi. Nie próbowałam jej zatrzymać, bo nie pierwszy raz widziałam ją w takim stanie. Baśka miała trudny do zniesienia, neurotyczny charakterek. Zrobiło mi się głupio i przykro, ale postanowiłam dać jej czas na uspokojenie emocji.

 

Ciąg dalszy znajdziecie w Stylusie już za tydzień.