Pietruchowe czary-mary, Katarzyna Ledwoń (cz. 3)

Katarzyna Ledwoń

Pietruchowe czary-mary, cz. 3

(część 1)

(część 2)

Nagłe i bardzo głośne dingdolenie dzwonka obwieściło przybycie gościa. Zdecydowanie nie w porę. Baśka wyglądała na zaskoczoną. Pewnie nikogo się nie spodziewała, bo nawet nie raczyła podnieść się z krzesła. Być może liczyła na to, że gość się zniechęci i oddali w dowolnie wybranym kierunku. Po drugim dzwonku spojrzała na mnie w taki sposób, że prawie poczułam się w obowiązku sprawdzić tożsamość przybysza. Na szczęście po trzecim Baśka się zreflektowała i sama ruszyła do drzwi.
– Ciocia Ania! Mama! – Baśka była tak zdumiona, jakby przyjście ciotki z matką było zjawiskiem co najmniej nadprzyrodzonym.
– Dzień dobry, dziecko. Cudownie, że jednak postanowiłaś skorzystać z mojej rady – powiedziała z dumą matka, widząc córkę dzierżącą w rękach jej własne, drogocenne, kucharskie zapiski.
– Witaj, Basiu. Nie mogłyśmy inaczej, nie było wyjścia, po prostu musiałyśmy tu przyjść do ciebie, ponieważ pojawił się poważny problem… – Ciocia wystrzeliła z siebie słowa w tempie karabinu maszynowego i gwałtownie zamilkła na mój widok.
Była nieco mniej udekorowana niż na cmentarzu, ale od razu rozpoznałam w niej kobietę, która upomniała nas wczoraj. Odrobinę mnie to speszyło, a nawet troszeczkę więcej niż odrobinę, i zaczęłam się już usprawiedliwiać, kiedy z jej spojrzeń, wymienianych intensywnie z matką Baśki, wywnioskowałam, że w ogóle nie jest mną zainteresowana. Ten cmentarny incydent nie miał dla niej w tej chwili żadnego znaczenia. Obie panie najwyraźniej zjawiły się tu w zupełnie innym celu. Wyczułam, że zanosi się na rodzinną naradę wojenną.
Już chciałam się ewakuować, kiedy Baśka błyskawicznie przystąpiła do czynności prezentacyjnych. Odniosłam wrażenie, że zależy jej na mojej obecności i nie ma zamiaru się mnie pozbywać.
Ciotka jakoś to przełknęła, choć było widać, że z trudem, mamie wcale nie przeszkadzałam. Bo i dlaczego, skoro od dawna dość dobrze mnie znała.  
– Coś niedobrego dzieje się z Klarą – powiedziała smutno ciotka, kiedy już przyzwyczaiła się do mojej obecności.
Baśka zrobiła zdziwioną minę.
– Co ja mam z tym wspólnego? Klara, ciociu droga, ma matkę, ojca, babkę i to oni powinni się nią zająć. Ja mam swoje sprawy i ostatnio jestem bardzo zajęta.
– Tak, rzeczywiście doszły nas takie słuchy i masz oczywiście trochę racji, drogie dziecko. Niestety, najbliżsi nie są w stanie jej pomóc – powiedziała smutno matka Baśki. Obie z ciotką wyglądały na przygnębione i, szczerze mówiąc, sama nie miałabym serca odmówić im pomocy.
Baśka najwyraźniej miała inne zdanie. Uformowała z ust dekoracyjny dzióbek i kręceniem głową dawała do zrozumienia, że się nie zgadza.
– Klara twierdzi, że przez nią umarł dziadek – powiedziała ciotka, nie przejmując się wcale tymi fochami, po czym zwróciła się w moją stronę. – Henryk to właśnie jej dziadek. Pani zdaje się była na pogrzebie?
Trup nie zaczął się nagle słać, ani gęsto, ani rzadko, w zasadzie tylko dlatego, że mój środek ciężkości miał podporę w postaci bardzo solidnego fotelowego siedziska. Potwierdziłam ciocine słowa tycim skinięciem głowy, na szerszy gest nie pozwolił mi nagły paraliż szyi. Miałam poważne obawy, że w momencie, kiedy zaczynają wychodzić na wierzch interesujące tajemnice i robi się naprawdę ciekawie, będę musiała wyjść lub, co gorsza, wytłumaczyć się ze znajomości ze zmarłym.
Przerażona czekałam na to, co będzie dalej. Na szczęście ciotka dała mi spokój. Odetchnęłam z ulgą.
– Zastanawiałyśmy się, co robić, bo jaki był, taki był, ale to zawsze dziadek – przerwała ciszę matka Baśki.
Te słowa bardzo rozjuszyły Baśkę.
– Nie macie prawa tak o nim mówić! Henryk był porządnym człowiekiem!
– Eee, co ty tam wiesz. – Ciotka machnęła ręką. – Zresztą, nie będziemy teraz dyskutować o przymiotach jego charakteru, potrzebujemy tylko kontaktu do władzy.
Baśka uśmiechnęła się równie szeroko, co ironicznie.
– Domyślam się, że konsylium rodzinne się już odbyło? – zapytała z przekąsem.
– Oczywiście – potwierdziła jej matka. – Wiesz dobrze, że zawsze wtedy, gdy coś poważnego dotyka naszą rodzinę, to wspólnie ustalamy, co dalej.
Baśka była nieprzejednana.
– Pięknie! Nie podoba mi się, że przy okazji zapominacie o tym, że ja też jestem w tej cudownej rodzinie, a wy wiecznie wszystko obgadujecie za moimi plecami – powiedziała z goryczą. – A potem jeszcze, jakby było mało, jestem wykorzystywana. Traktujecie mnie przedmiotowo!
– Basieńko, to są sprawy dorosłych! – upomniała ją matka.
– Rany Boskie! – krzyknęła jej córka, dokonawszy błyskawicznego obrachunku, z którego wynikało, że osiemnastą rocznicę swoich urodzin obchodziła dobrą dekadę temu.
– Dajcie sobie wreszcie spokój. – Pomiędzy matkę i córkę stanowczo wkroczyła ciotka. – Tu ważne jest dobro dziecka. Klara, niestety, coraz bardziej się upiera przy swojej mocy magicznej.
Baśka również była uparta.
– Po pierwsze, ona ma sześć lat. W tym wieku człowiek ma prawo nie tylko do fantazjowania, ale i do wiary w magię, białą, czarną i różową. Po drugie, jasne jest, co wykończyło Heńka.
Matka pochyliła się w stronę Baśki i pogładziła ją uspokajająco po kolanie.
– Oczywiście, my wcale nie chcemy podważać wyników śledztwa ani nawet polemizować z policją. A fantazje nie mają tu nic do rzeczy.
Niestety! Zamiast ukojenia i spokoju, Baśka po raz kolejny doznała rozczarowania. Jej rodzina jak zwykle okazała się myśleć i postępować w sposób co najmniej zachowawczy. Prawda nie obchodzi ich w najmniejszym stopniu.
– Oczywiście – powtórzyła za matką, po czym wzięła głęboki wdech. – Henryka zamordowała żona, a jednym z dowodów, dla was i całej reszty, niech będzie to, że wywar z tego dziwnego czegoś, ze szczwołu…
– Plamistego – podpowiedziałam jej usłużnie, co w oczach matki i ciotki uczyniło mnie wspólniczką wywrotowej teorii, mogącej zaszkodzić jedności rodziny.
– Właśnie, plamistego! – Baśka skwapliwie skorzystała z mojej pomocy. – Magda, powiedz im to, co mnie, że ma bardzo okropny zapach.
– Rzeczywiście, roztarty trąca myszką.
– Był jedynie w dwóch butelkach i jakimś dziwnym trafem Henio z jednej z nich skorzystał! Mało tego, wypił spory kieliszek, jakim cudem?! Głupi nie był, sam z siebie nie wziąłby do ust czegoś, co jest paskudne.
Baśka spojrzała na ciotkę i matkę znacząco. Najwyraźniej liczyła na to, że tą rewelacją wywoła co najmniej wstrząs, niestety obie panie nie wydawały się w najmniejszym nawet stopniu podekscytowane.
– Wziąłby, wziąłby – powiedziała chłodno ciotka. – Zwłaszcza że stracił węch jakiś czas temu!
Baśka wyglądała na lekko osłupiałą.
– Niemożliwe! – zawołała z niedowierzaniem. – Przecież był u mnie na kolacji i chwalił, jak wszystko pięknie pachnie i smakuje.
Matka spojrzała na nią z powątpiewaniem.
– Naprawdę, dziecko? To byłoby cudownie. Obawiam się jednak, że to nie jest do końca prawda. – Miała rację. Talentu kulinarnego córce, niestety, nie przekazała, a próby spożycia czegokolwiek, co ta wyprodukowała własnym sumptem, kończyły się zwykle sporym niesmakiem, dosłownie i w przenośni.
Baśka najpierw się zaczerwieniła, a potem rozpłakała.
Mamie zrobiło się jej żal.
– Chyba że gotowałaś, córeczko, z mojej księgi – powiedziała, chcąc ją pocieszyć, co wywołało odwrotny skutek.
– Boże! – zawyła Basieńka. – Jaki on był dobry…
Matka z ciotką po tych słowach osłupiały po czym zastygły w bezruchu. Cisza, przerywana jedynie pojedynczymi czknięciami, zapadła na dłużej. Najwidoczniej paniom wyczerpał się zapas argumentów. Postanowiłam skorzystać z okazji i sama przepytać je na okoliczność tych dramatycznych wydarzeń.
– Mogłyby panie powiedzieć coś więcej o czarach Klary? – zadałam dość nieśmiało pierwsze pytanie.
– Nikt tego nie widział. To chodzi o jakieś machinacje butelkami – bez entuzjazmu odpowiedziała matka Baśki, raz po raz spoglądając z niepokojem na córkę.
– Karteczkami – poprawiła ja ciotka. – Mówi, że nie wolno było tego robić, ale zrobiła. I że nie chciała, żeby tak się stało.
– I dlatego chcemy porozmawiać z policją, tak spokojnie, najlepiej z kimś znanym i oswojonym. Bez tych całych rozdętych zeznań do protokołu, po prostu orientacyjnie.
– Ty przecież masz znajomości – zwróciła się ciotka do Baśki – Nie możemy tak sobie po prostu stać z boku i patrzeć, jak się dziecko wykańcza!
Wyglądało na to, że podniosły ton ciotki poruszył Baśkę.
– Czy wy obie musicie być takie rozlazłe?! Jak już chcecie coś powiedzieć, to róbcie to porządnie, a nie tak stękacie i kwękacie! – zawołała zdenerwowana. – Poza tym kto doniósł cioci o moich rzekomych znajomościach?! Może kiedyś były, i owszem, ale się rozlazły.
Myślałam, że po tym nagłym i gwałtownym wybuchu Baśka znowu jakiś czas posiedzi cicho, lecz tak się nie stało.
– Ona ma – powiedziała, wskazując na mnie. – Metr osiemdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt kilo żywej wagi. Tylko przestańcie mącić i powiedzcie wszystko jak należy!
Zawstydziłam się, bo nie miałam pojęcia, że Baśka jest tak świetnie zorientowana w moim życiu uczuciowym. Matka i ciotka spojrzały najpierw na mnie, potem na siebie, wyraźnie spłoszone i zmieszane. Chwilę to ich wzajemne przyglądanie trwało, po czym dość skomplikowanym systemem mrugnięć wyznaczyły tę, która ma udzielić wyjaśnień.
– W czasie ostatniej przed… – Ciotka przełknęła ślinę, jakby słowo „śmierć” było co najmniej nieprzyzwoite i nie chciało wydostać się z jej ust. – …przed tym tragicznym wydarzeniem, Klara bawiła się butelkami z tą nalewką. Rozbierała i ubierała je jak lalki. Dorabiała im welony z chusteczek i takie tam inne. Dorysowywała buźki starą szminką. I w końcu pospadały jej te karteczki, które były do nich przymocowane.
– Pospadały albo sama je zdjęła. – uzupełniła mama Baśki.
– Tego nie wiemy. W każdym razie nie przyznała się nikomu, wystraszyła się i szybko je z powrotem przymocowała. Przypuszczamy, że to właśnie jest tym jej czarowaniem, bo jakiejś innej, realnej mocy magicznej jeszcze dotąd nikt w niej nie dostrzegł.
Po wcześniejszym zachowaniu obydwu pań spodziewałam się czegoś, co przynajmniej wywoła dreszcz emocji, a już na pewno przerażenie. Nic z tego. Bardziej by się tu przydał psycholog niż policja, może nawet całej rodzinie, a nie tylko biednej małej.
– Co ją mogło tak przerazić w tych karteczkach? – To była jedyna kwestia, która wydała mi się godna uwagi.
– Tego właśnie nie wiemy. Powtarza wciąż tylko, że śmierć dziadka to kara za jej czarowanie. I nie chce się bawić ani wychodzić na dwór.
– Mamo – odezwała się znękanym głosem Baśka. – Nie wiem, czy zauważyłyście, że ciągle powtarzacie to samo. W kółko. Ja już dłużej nie mogę tego słuchać!
Zachowanie Baśki było koszmarne. Zirytowałam się, bo najpierw ciąga mnie po cmentarzu i rodzinnych imprezach, każe się wysilać i obwinia kuzynkę, a teraz stroi fochy i pozuje na obrażoną primadonnę. Na szczęście nie mnie jednej się to nie podobało.
– Nie jęcz! – powiedziała ostro ciotka. – Tu nie chodzi o twój komfort, tylko o to biedne dziecko, które może być w niebezpieczeństwie.
– Właśnie – podsumowała krótko matka.
Baśka wzruszyła ramionami.
– Przecież ona sobie nic nie zrobi. Za młoda jest na samobójstwo!
Miałam wrażenie, przeczucie – jak zwał, tak zwał – że nie o to tu chodzi. Zazwyczaj mało kto przejmuje się gadaniem małej dziewczynki o czarach tak bardzo, że ma potrzebę kontaktu z policją. Stwierdziłam, że nadszedł czas na szczerość.
– Mają panie na myśli to, że ten sam osobnik, który usunął z tego padołu pana Henryka, mógłby również, w trosce o własne bezpieczeństwo, chcieć zaszkodzić małej Klarze? – Starałam się zabrzmieć tak ącko i delikatnie, jak się tylko dało. Niestety, nie pomogło. Moje słowa musiały wywołać spory wstrząs – obydwie siostry wyglądały tak, jakby je dopadł stan przedzawałowy połączony z silnym atakiem kamicy żółciowej.
Ciotka niemal się udławiła, jednak obyło się bez fachowej pomocy medycznej. Po kilku nieudanych próbach udało się jej przełknąć ślinę, co obwieściło nam głośne gul z obfitego podgardla. Baśka i jej matka także wyglądały na zaskoczone tą ewentualnością. Najwyraźniej nie dopuszczały do siebie wcześniej podobnych myśli.
– Ale przecież ona nie mogłaby tak swojej wnuczki…!
– Według ciebie matka córkę, albo ojciec to brzmi lepiej? – powiedziała z żalem ciotka. – Niestety, Klara nie chce nam wyjawić, kto zakazał jej czarowania.
Zaczęłam się zastanawiać nad możliwymi połączeniami. Jedno wydało mi się najmniej oczywiste, przez co najbardziej prawdopodobne.
– Ojciec córkę by pasował w konfiguracji na przykład zięć teścia. Ale na to nie ma żadnych dowodów…
Matka Baśki zrobiła taką minę, jakby mój pomysł wydał jej się prawdopodobny, ale niekoniecznie pożądany.
– Mówiłyśmy już, że nic nie chcemy podważać. Dla nas to w tej chwili wypadek, bardzo tragiczny, ale wypadek. Przynajmniej dopóki nie wyjaśni się sprawa z Klarą. Nie możemy oskarżać kogokolwiek, bo akurat mamy takie widzimisię. Zwłaszcza własnej rodziny, bo co będzie, jeżeli okaże się, że to bezpodstawne pomówienia? Jak będziemy wtedy żyć?!
Baśka, niezainteresowana stosunkami i relacjami rodzinnymi, lekceważąc apel matki, parła mocno i bezwzględnie do wyjaśnienia całej sprawy. Albo raczej do przyjęcia jedynej słusznej wersji wydarzeń, czyli własnej.  
– Przecież ta trucizna była tylko w dwóch butelkach! – zawołała. – Tylko albo aż! Z jednego gara i z jednej porcji, przypadkiem, się nie wzięła! Musiała wiedzieć, co i gdzie wkłada?!
– To nic nie znaczy. – ponownie bez emocji odpowiedziała ciotka - Marcia gotowała nalewkę na raty. Zabrakło jej pietruszki i musiała dozbierać.
– Cudowne zabraknięcie! – prychnęła Baśka.
Teraz i ja zaczęłam mieć wątpliwości.
– Dla dwóch nędznych butelek taka męczarnia? Przecież te pozostałe dwanaście półlitrówek to już wystarczająca jest ilość?
Ciotka cmoknęła zniecierpliwiona.
– Marcia obiecała koleżankom w pracy po jednej butelce właśnie, a ta reszta wystarcza mniej więcej do następnego gotowania za rok.
Powoli miałam dosyć tych obrzydliwie logicznych wyjaśnień. Koncepcje mi się wykruszały. Baśka też wyglądała na poirytowaną.
– Ktoś – powiedziała to takim tonem, że było wiadomo, iż ktosiem może być wyłącznie jedna osoba, właśnie kuzynka Marta – musiał sobie oznaczyć, może na zawieszkach właśnie, które z butelek są bezpieczne.
Pytanie samo mi się nasunęło.
– Przecież widzieli jak się bawiła, czemu nikt jej nie powstrzymał?!
– Nie. Nikt nic nie widział – zaprzeczyła ze smutkiem ciotka. – Najpierw nalewka stała koło stołu, a właściwie pod, Klara tam wlazła i się bawiła. Zrobiło się zimno, włączyli grzejnik, który stał koło stołu, potem zrobiło się gorąco, a wtedy Marcie przypomniało się o butelkach. I dlatego zostały przełożone na komodę.
Ta wszechwiedza ciotki spowodowała odpływ moich sił witalnych, jednak udało mi się zmusić do wysiłku umysłowego.
– A jeśli całe butelki zostały podłożone?! – wykrzyknęłam, czując, że to może być genialne rozwiązanie.
Tym razem zareagowała matka Baśki.
– Kto niby miał to zrobić?! – powiedziała, najwyraźniej zniesmaczona moim pomysłem. – Maciek może czy jego żona?! Ona nie miała żadnego powodu, żeby skrzywdzić własnego ojca!
Już miałam na końcu języka pytanie, czy przypadkiem szanowny zięć miał taki powód, ale wyraz jej twarzy skutecznie mnie powstrzymał przed jego zadaniem.
Ciotka postanowiła wspomóc swoją siostrę.
– Nikt nie przyniósł ani nie wyniósł żadnej butelki. Policja sprawdziła to dokładnie.
Pomyślałam sobie, że może rzeczywiście mają rację. Szkoda, że niepotrzebnie dałam się wciągnąć w to głupie śledztwo.
– Baśka, dajmy już spokój, przecież w policji nie pracują wyłącznie kretyni i idioci, jak wypadek, to wypadek.
– Myślisz? – powiedziała z powątpiewaniem, ale było widać, że się poddaje.
– Oczywiście! – jej matka przytaknęła z entuzjazmem. – Na nieszczęście padło na biednego Henia. Może gdyby ktoś inny był na jego miejscu, toby się zorientował.
– Nie taki znowu biedny – wyraziła wątpliwość jej siostra. – Gdyby nie wracał od tego rozczochranego sklepowego wypłosza, to może by się tak nie rzucił na butelkę!
– Raczej cycatego! – skorygowała matka Baśki.
– Przymioty tej pani mnie nie interesują. Z własnym mężem jej nie wyszło i poluje na cudzych! Wywłoka jedna! Oczywiście Henryk nie był bez winy…
Baśka zaperzyła się, słuchając tej wymiany zdań.
– Wtedy, kiedy Henryk tak późno przyszedł – powiedziała, wpatrując się we wzór na podłodze – nie był u żadnej lafiryndy, a już na pewno nie u tej ze sklepu. Był u mnie.
Matka spojrzała na nią groźnie.
– Czy ty z nim…?! – zapytała ostro.
– Jak możesz, mamo! – melodramatycznie zawołała Baśka.
– Co: jak mogę?! Jak ty możesz?! Stanęłam po twojej stronie, kiedy Agata i Marta żaliły się, że podrywasz im mężów, bo byłam pewna, że cię oczerniają. Ale widzę, że niesłusznie!
– Ja ich do siebie nie zapraszałam, a tym bardziej nie zmuszałam do wizyt! Cholerni miłośnicy ptaków! – zawołała równie dramatycznie, co niezrozumiale całkowicie wyprowadzona z równowagi Baśka, wymachując przy tym intensywnie rękami.
– Może i tak, ale pewnie ich zachęcałaś! Albo, co gorsza, uwodziłaś!
Baśka najpierw zbladła, potem poczerwieniała, potem znowu zbladła.
– Jeżeli chcesz wiedzieć, to ostatnio mąż Agaty nie tylko u mnie przesiadywał! Ale ona zwykle ode mnie zaczynała swoje żałosne szpiegowanie.
Wyglądało na to, że tym razem awantura sama się nie skończy, a jeżeli już – to rękoczynami.  
– Pan Henryk zrobił te etykietki sam, potem ktoś je sprawdzał? – zapytałam głupio, ale głośno ciotkę.
Ta w lot pojęła, o co mi chodzi i podbródek został wprawiony w intensywne drgania.
– Tak. Oglądaliśmy je bardzo dokładnie. Są w miarę identyczne, bez znaków szczególnych. Nasza rodzina stosuje tę nalewkę od bardzo dawna i nikomu nigdy nic się nie stało! Teraz będziemy musieli zweryfikować recepturę albo wprowadzić jakieś dodatkowe środki ostrożności.
– Co ty opowiadasz?! – oburzyła się na siostrę matka, na szczęście przestając pastwić się nad córką. – A komuż to mogłaby zaszkodzić pietruszka?
– Mogłaby, mogłaby! – zawołała Baśka. – Nawet bardzo. Ostatnio moim papugom!
Orientację w papuzim świecie miałam marną, ale sama przecież przynosiłam jej ptakom właśnie pietruszkę, a ściślej natkę, którą zjadały w hurtowych ilościach. I zawsze dobrze się czuły, więc jakim cudem teraz Baśka się upiera przy pietruszce?!
– Skąd wiesz, że pietruszka, a nie coś innego?! Może dałaś im coś nieświeżego albo zakazanego? – wyraziłam swoje wątpliwości.
Spojrzenie, jakim mnie obdarzyła, nie było przyjazne.
– Głupia nie jestem i na papugach się znam – powiedziała obrażona. - Nic innego tego dnia akurat nie jadły, piękny i świeżutki bukiecik pietruszki to była ostatnia rzecz, a potem się biedaczki pochorowały.
Dzwonki alarmowe odezwały się w mojej głowie. Baśka mówiła, a one wyły coraz głośniej.
Nie zwracałam uwagi na rozwijającą się w pokoju kłótnię na temat wyższości pietruszki nad resztą świata. Wszystko nagle stało się jasne i oczywiste.
– Baśka! – musiałam głośno krzyknąć, żeby przedrzeć się przez ich podniesione głosy. – Mówiłam ci, że sobie poczytałam, prawda?
– I co z tego?
– To, moja droga, że ty strasznie durna jesteś!
– Właśnie to chciałam powiedzieć, ale ona wcale nie chce słuchać…
Dużo energii zużyłam na to, żeby nie dać się wciągnąć w kolejną idiotyczną wymianę zdań.
– Powiedz proszę, kto dał papugom ten bukiecik?!
Właściwie odpowiedź Baśki nie była mi potrzebna, wystarczyło zaskoczenie absolutne, które pojawiło się nagle i zagościło na dobre na jej twarzy. Matka i ciotka siedziały niczym trusie, obserwując nas bacznie. Cisza, jaka nastała, była ogłuszająca, nie trwała jednak zbyt długo, Baśka otrząsnęła się z pierwszego szoku po jakiejś minucie.
– Żona mogła mu podmienić…
– Głupia jesteś, powtarzam ci to cały czas – zupełnie nie obchodziło mnie to, czy się obrazi. – Przetestował sobie ten szczwół na twoich ukochanych papugach. Najlepszy sposób, jeśli...
– Jeśli się ma wybrakowany nos! – po raz pierwszy dzisiaj wsparła mnie ciotka.
Baśka jednak nie miała zamiaru skapitulować.
– A te zawieszki? Przecież na pewno dobrze sobie oznaczył.
– Cebula na sto procent. Mówiłaś, że preparował papier. Sok z cebuli bardzo ładnie pod wpływem ciepła żółknie. Włączony grzejnik zrobił swoje. Najważniejsze jest to, że biedne dziecko nie ma racji, obwiniając się o śmierć dziadka. Więcej winy ponosi grzejnik, a najwięcej – on sam.
- Czyli, jak rozumiem, zdemolowałam życie własnej drogiej kuzynki całkowicie bezprawnie?
- Odrobinę, dziecino, większych głupot na szczęście nie zdążyłaś narobić – powiedziała pocieszająco jej matka. – Powinnaś jednak spróbować to naprawić.
Baśka się zamyśliła, ale po króciutkiej chwili skinęła głową.
- Oczywiście, mamo, oczywiście – zapewniła pośpiesznie, powodując westchnienie ulgi i uśmiech zarówno u mamy, jak i u cioci. – Potrzebny mi jest welon, i do niego muszę pójść, a potem do sklepu…
Po tych słowach twarz jej rodzicielki zrobiła się kredowobiała. Wystraszyłam się, że za chwilę zemdleje.
- Do jakiego niego?! Po co ci welon?! – wrzasnęła zdenerwowana ciotka, dla odmiany bardzo czerwona.
- Masz rację, ciociu – odparła wciąż zamyślona Baśka, nie zwracając najmniejszej uwagi na otoczenie.  – Dwa sobie kupię. Ale najpierw odwiedzę Heniusia. I powiem mu co nieco od siebie.
- Jezus Maria – zawołała jej matka, po czym się rozpłakała. Siostra próbowała ją pocieszyć, niestety efekty jej starań były marne.
Nie wiedziałam, jak mam się zachować, co powiedzieć, żeby nie pogorszyć trudnej już sytuacji. Panie popadały w coraz większą histerię, a Baśka siedziała sobie spokojnie z boku, wykonując palcami dłoni takie ruchy, jakby coś kalkulowała. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy przegapiłam moment, w którym oszalała.
- Baśka, co zrobisz z tym welonem? – zapytałam najdelikatniej, jak tylko potrafiłam. – Sam welon bez sukni nie prezentuje się najlepiej. Chyba go trzeba dobierać do sukni.
Spojrzała na mnie tak, jakbym całkowicie postradała rozum.
- Jak to co? Wsadzę do akwarium. – powiedziała krótko, wracając do swoich obliczeń.
Matka Baśki po tych słowach znowu zalała się łzami, tym razem prawdopodobnie ze szczęścia, bo równocześnie mamrotała coś o zaufaniu, które mimo niesprzyjających okoliczności trzeba mieć do potomstwa.
Ciotce też ulżyło, ożywiła się i pobiegła do kuchni przygotować małe przyjątko na cześć prawdy, jak je nazwała.
- Wujek Józek, ten od Danuty z Rybnika, o ciebie pytał, on lubi rybki! Chce tu przyjechać! – zawołała już z kuchni z entuzjazmem.
Ewakuacja Baśki w kierunku łazienki była dla mnie całkowicie zrozumiała.