Dziewczyna z aniołem: fragment

Agnieszka Krawczyk

Dziewczyna z aniołem

Wiosną 1959 roku Kraków żył trzema wydarzeniami – występami słynnej tancerki Josephine Baker, powodzią stulecia, podczas której woda w Wiśle wezbrała na wysokość siedmiu metrów, oraz tajemniczą śmiercią Iwony Horn.
Morderstwo maturzystki, zabitej w Wielkanoc w mieszkaniu swoich rodziców przy ulicy Batorego, wstrząsnęło całym miastem. Wszędzie – na poczcie, w sklepie, na ulicy, w kościele i w kawiarni – mówiono tylko o tym. Z dnia na dzień plotki stawały się coraz bardziej fantastyczne: szeptano o porwaniu, krwawych rytuałach, gwałcie i znieważeniu zwłok. Każda plotkara znała osobiście przynajmniej jedną osobę, która „na własne oczy” widziała te okropieństwa. Mnożyły się domysły i spekulacje. Mówiło się o zemście, zbrodniczej miłości, czasami morderstwo to miało być karą za jakieś grzechy ojca Iwony, prokuratora Horna, innym razem fatalną pomyłką. Miasto wiedziało wszystko i jednocześnie nie miało pojęcia o niczym.
Oczywiście, władze nie szczędziły sił, by tonować nastroje. Zabójstwo pięknej dziewczyny zawsze budzi silne emocje. A Iwona Horn nie była zwykłą uczennicą z liceum Nałkowskiej. Była rajskim ptakiem, istotą z innego, lepszego świata. Kiedy o tym piszę, ciągle mam przed oczyma jej bladą pociągłą twarz z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Oczy o regularnym kształcie migdałów ocieniały długie, podkręcone na końcach rzęsy. Wydawała się pociągająca i niebezpieczna jednocześnie.
Nie. Śmierć takiej dziewczyny nie mogła przejść bez echa. Mimo to pierwsze doniesienie w „Kronice wypadków” „Dziennika Polskiego” było więcej niż lakoniczne: została uduszona poduszką, a jej ciało znaleźli rodzice wracający ze świątecznego wyjazdu do krewnych. Następnego dnia gazeta napisała, że milicja prowadzi „intensywne działania śledcze” i jest już bliska schwytania sprawcy.
Nic bardziej mylnego. W ciągu tych kilku nerwowych tygodni poprzedzających aresztowanie mordercy zrozumiałem, że wszyscy wokół mnie kłamią i są równie bezradni i przerażeni jak ja sam.
Ja też kłamałem. Przez te wszystkie lata ukrywałem prawdę, ale teraz jest mi coraz trudniej milczeć.
Przeczytałem kiedyś, że każdy mijający dzień zabiera odrobinę brzemienia przygniatającego serce kłamcy. Dla mnie upływający czas wcale nie był łaskawy. Dni zamieniały się w miesiące, a te w lata, ale pamięć owej wiosny roku 1959 na zawsze we mnie pozostała. Była jak jad, który zatruł moje życie i zmienił mnie w kogoś zupełnie innego. Kim byłbym, gdyby nie śmierć Iwony Horn? Wielokrotnie zadawałem sobie to pytanie, stając w oknie mego obskurnego mieszkania naprzeciwko dawnej ubezpieczalni przy Batorego i patrząc na ludzi spieszących ulicą do swoich spraw. Oczywiście nie mogę tego wiedzieć, jestem jednak pewny, że nie spędziłbym tych lat w poczuciu winy, beznadziei i życiowej porażki.
Minęło wiele czasu. Jestem już stary. Pewnie zabrałbym tę historię do grobu, gdyby nie dziwne wydarzenie z ostatnich dni. Zdarzyło się coś, co boleśnie przypomniało mi tamten czas.
Myślę, że nie skrzywdzę już dzisiaj nikogo, wyjawiając prawdę, ponieważ opisane tu fakty od lat spowija mgła niepamięci. W ten sposób choć na chwilę przywrócę do życia jej bohaterów, w tym kogoś, kto był moim najlepszym i jedynym przyjacielem, ale ja nie umiałem wówczas tego docenić i zrozumieć. Chciałbym, aby i on pojawił się w tej opowieści – odważny, zawsze czujny i wierny. Niech przemówi w niej własnym głosem, opowiadając o wydarzeniach, w których nie mogłem wspólnie z nim uczestniczyć. Będę miał złudzenie, że doktor Gruszewski wciąż stoi u mego boku pełen współczucia i mądrości płynącej ze strasznych doświadczeń życiowych, o których potrafił milczeć.
Ja… Byłem wówczas słaby i bałem się. Tak, wiem – nic mnie nie usprawiedliwia i od lat noszę w sobie piętno tego, który zawiódł w najważniejszym momencie.
Tajemnica coraz bardziej mi ciąży. Wiem, że nadszedł w końcu czas, by ją komuś powierzyć.
Proszę bardzo – oto opowieść zdrajcy…
1.
Tamtej wiosny miałem szesnaście lat i chodziłem do dziesiątej klasy Liceum Ogólnokształcącego imieniem Augusta Witkowskiego, nazywanego przez uczniów i nauczycieli Piątym Zakładem Naukowym, choć tak naprawdę nigdy nie nosił tego szacownego miana, bo za mateczki Austrii był po prostu Wyższą Szkołą Realną, a za dwudziestolecia Państwowym Gimnazjum Matematyczno-Przyrodniczym.
Szkolny budynek, czyli ponure gmaszysko, wzniesione w niezgrabnym stylu charakterystycznym dla XIX-wiecznych szpitali i miejskich ochronek, dominował nad lewą stroną ulicy Świerczewskiego. Trzeba wiedzieć, że była to niezbyt reprezentacyjna, wąska uliczka, biegnąca w kierunku Plant. Niegdyś zamykał ją pałac Wodzickich, z którego nie pozostały nawet fundamenty, a teraz ulicę Świerczewskiego wyróżniały w szczególny sposób trzy posesje. Kamienica naprzeciwko szkoły należała do rodziny Zollów, znanych krakowskich adwokatów, zaś ta przylegająca do budynku po prawej była własnością krewnych malarza Piotra Michałowskiego. Po lewej stronie szkoła sąsiadowała natomiast z ogrodem klasztornym ojców Kapucynów, co stanowiło niekończące się utrapienie biednych mnichów. Ileż to razy ojciec przeor musiał interweniować osobiście u dyrektora, skarżąc się na uczniów obrażających pracujących w ogródku braciszków? Wypominał nieobyczajne gesty pokazywane z okien, przynosił „niezbite dowody” notorycznie powtarzających się przestępstw polegających na obrzucaniu zakonników workami wypełnionymi wodą… Doszło nawet do tego, że w szkole wprowadzono zakaz otwierania popołudniami okien, które wychodziły na teren klasztoru. Stanowiło to jawną kapitulację ze strony dyrektora, który musiał przyznać, że nie daje sobie rady z psimi figlami swoich wychowanków.
Była to bowiem szkoła męska, kształcąca przede wszystkim w przedmiotach ścisłych. Moją klasę, „łacińską” ze względu na wiodący język, nazywano także „zbójecką”, ponieważ wywodziły się z niej najtęższe umysły ścisłe i najbardziej uzdolnieni aktorzy. Czasem obie te umiejętności łączyły się w jednej osobie, takiej jak na przykład Adam Milicz, który ciągle nie mógł wybrać, czemu się poświęci: matematyce czy teatrowi.
W tym czasie założony przez naszego dyrektora Teatr Międzyszkolny odnosił największe sukcesy w swojej historii. Wystawialiśmy dosyć ciekawy repertuar, oparty na kompilacji fragmentów dramatów rodzimych klasyków, której dokonywał osobiście dyrektor, teatroman i polonista. Gdy patrzę na to z perspektywy półwiecza, wydaje mi się, że celem tego zacnego pedagoga było po prostu obudzenie w „ordynarnych barbarzyńcach”, jak nas nazywał, miłości do polskiej literatury. Od początku jego kadencji wystawiliśmy montaż poświęcony Mickiewiczowi, Słowackiemu, Norwidowi oraz Wyspiańskiemu. Pamiętam, że gdy graliśmy ten ostatni, zatytułowany pompatycznie Narodowe Theatrum, recenzent teatralny „Dziennika” osobiście przyszedł gratulować dyrektorowi.
„Graliśmy” to oczywiście wielkie słowo. Ja przedstawiałem przeważnie halabardników, służących wnoszący listy, a w montażu poświęconym Mickiewiczowi trafiła mi się prawdziwa gratka, gdyż otrzymałem rolę Wajdeloty. Nie byłem uzdolniony aktorsko, ale brałem udział we wszystkich przedstawieniach. Miałem dobrą motywację – w Teatrze Międzyszkolnym występowały dziewczęta z Nałkowskiej, czyli z żeńskiego liceum numer VII, które wówczas mieściło się zaledwie kilka przecznic od naszej szkoły, przy ulicy Michałowskiego. Ponieważ dyrektor był nie tylko autorem wszystkich naszych sztuk, ale i reżyserem oraz głównym scenografem, po prostu katował nas próbami. Policzyłem kiedyś, że do jednego tylko przedstawienia próbowaliśmy 49 razy, nie licząc próby generalnej i wcześniejszej kostiumowej.
W dziesiątej klasie wziąłem udział w przedstawieniu będącym sceniczną adaptacją biografii Słowackiego pod charakterystycznym dla naszego dyrektora tytułem Zostanie po mnie ta siła fatalna. Ze względu na moje słabe umiejętności aktorskie otrzymałem rolę ślepego Rapsoda, co sprowadzało się do długiego wyczekiwania za kulisami z drewnianą lirą i wypowiedzenia może trzech zdań pod koniec inscenizacji. W sztuce tej zabłysła gwiazda Adama Milicza, który brawurowo zagrał Kordiana, przyćmiewając nawet niezwykle utalentowanego aktorsko kolegę z klasy XI „b”, Michała Webera, odtwarzającego teoretycznie główną rolę Juliusza Słowackiego. Adam w swojej partii był po prostu porywający. Dość powiedzieć, że spektakl ten graliśmy nie tylko w auli naszej szkoły dla zaprzyjaźnionych uczniów i rodzin, ale kilkakrotnie pokazywaliśmy go w świetlicach fabrycznych, w tym również w Nowej Hucie. Sztuka dostała nawet jakąś nagrodę, wszyscy zostaliśmy sfotografowani na wyraźne życzenie dyrektora i zdjęcia te otaczające ozdobny dyplom uznania zapoczątkowały wystawę pamiątek Teatru Międzyszkolnego, która w późniejszych latach opanowała korytarz pierwszego pietra, strasząc wyblakłymi tableau przez kolejne pół wieku.
Brawurowe wykonanie improwizacji na Mont Blanc doprowadziło żeńską część publiczności do łez, a Adam Milicz stał się ulubieńcem widowni. Temu chłopakowi zresztą wszystko przychodziło równie łatwo: nauka, występy w teatrze i podrywanie dziewcząt, które co do jednej w nim się kochały. Milicz był tak popularny w żeńskim liceum, że nawet na próbach towarzyszyła mu spora gromadka wielbicielek, które obsiadały krzesełka w naszej auli jak barwne stadko ptaków. Gdy pojawiał się ich idol, reagowały bardzo żywiołowo, próbując – jedna przez drugą – zwrócić na siebie jego uwagę. Stąd nieustanny gwar, śmiechy i piski na próbach, które próbował uciszać nasz surowy dyrektor. Niestety, jedynym skutecznym sposobem na opanowanie sytuacji było wyproszenie dziewcząt z sali, jednak one natychmiast do niej wracały.
Oczywiście wszyscy – a zwłaszcza ja, groteskowo piegowaty chudzina, wysoki jak tyczka – zazdrościliśmy mu tego powodzenia, z którego skwapliwie korzystał, obdarzając swym zainteresowaniem to jedną, to drugą „ptaszynę” ze swego wiernego kółka. Co próba wychodził z inną dziewczyną, odprowadzając ją do domu i czarując rozmowami o teatrze.
Od mojej młodszej siostry wiedziałem, że rywalizacja o względy Adama stała się głównym tematem plotek na korytarzach w Nałkowskiej.
Eliza z ogromnym niesmakiem opowiedziała mi, że słyszała od koleżanki o bójce dwóch dziewcząt, które pokłóciły się o to, z którą aktualnie „chodzi” Adam. Bójka to może wielkie słowo, bo chodziło o banalną szarpaninę za włosy, ale zrobiło to na mnie pewne wrażenie. Nałkowską powszechnie uważano za szkołę z tradycjami, gdzie podobnego typu incydenty się nie zdarzały, o co dbała dyrektorka, pani profesor Zofia Ostrowska. Była to szalenie dystyngowana dama, wymagająca na przykład, by uczennice przychodziły na lekcje w rękawiczkach, gdyż „tak właśnie nosi się w Nowym Jorku”, który dla pani profesor – anglistki z wykształcenia – był stolicą szyku i dobrego smaku.
Mimo nowojorskich manier szkoła nie była zamerykanizowana, wręcz przeciwnie, trąciła krakowskim konserwatyzmem i wszelkie objawy niesubordynacji były od razu tłumione. Awantura o chłopaka zdecydowanie zatem wykraczała poza zasady, których przestrzegano w „siódemce”. Jeżeli więc doszło do czegoś takiego, oznaczało to, że Adam Milicz był tam po prostu bogiem!
On zaś nic sobie nie robił z tej popularności, bo najwyraźniej zakochał się w Iwonie Horn. Pojawiła się na próbie niespodziewanie i sądzę, że był to po prostu jeden z jej wielu kaprysów. Gdy tylko weszła do auli, od razu wiedziałem, że oto widzę autentyczną królową, roztaczającą dziwny blask. Nosiła czarną spódnicę na sztywnej halce oraz modną bluzeczkę z dużym dekoltem na plecach. Włosy miała ściągnięte w koński ogon, który aż iskrzył się przy każdym poruszeniu. Dość powiedzieć, że od tego momentu nie opuściłem już żadnej próby, stając się najwierniejszym uczestnikiem przedstawienia. Rola, którą otrzymała, czyli anioła Eloe z poematu Anhelli, była dla niej wprost stworzona. Iwona nie miała, co prawda, takiego talentu jak Adam, mówiła cicho i ze słabą dykcją, ale potrafiła wprost genialnie grać gestami i ciałem. Było w niej coś nieprawdopodobnego i zwierzęco magnetycznego. Gdy jako Eloe załamywała ręce nad martwym Anhellim, odrzucając długie ciemne włosy na plecy i padając na kolana, przeszywał mnie dreszcz. Miałem wrażenie, że jestem świadkiem jakiejś sekretnej przemiany – oto z ładnej dziewczyny pod wpływem sztuki wychodził autentyczny demon. Potrafiłem zapatrzyć się w nią do tego stopnia, że zapominałem o swoim wejściu na scenę. Inspicjent, którym był mój kolega z klasy, wydzierał się wówczas na całą aulę: „Rapsod, Rapsod – gdzie jest ślepy Rapsod?” – co zwykle przywracało mi rozsądek. Moje zaangażowanie w próby miało tę wielką zaletę, że po kilku spotkaniach umiałem już tekst całej sztuki na pamięć i mogłem przejąć rolę suflera od wielce znudzonego tym zajęciem Tadka Brauna z klasy X „a”.
Obie szkoły huczały od plotek. Iwona była znana w liceum Nałkowskiej jako wielka skandalistka. Widywano ją mocno umalowaną w przeciwdeszczowym płaszczu i wełnianym berecie, fantazyjnie przekrzywionym na czole. Wszyscy wiedzieli, że uwielbiała książkę Remarque’a Łuk triumfalny i postanowiła w maturalnej klasie zmienić imię na Joanna, bo tak nazywała się główna bohaterka powieści. Zamierzała też zdawać na romanistykę, co wydawało się tym łatwiejsze, że jej matka była Francuzką.
Hornowie mieszkali blisko nas, w eleganckiej kamienicy przy Batorego, ozdobionej od frontu płaskorzeźbami. Iwona wydawała się niemal kopią swojej niezwykle pięknej matki. Pani Horn farbowała włosy na kolor ciemnej miedzi, nosiła wymyślne kapelusze, które ponoć sama szyła, i wytworne suknie o zagranicznym kroju. Rzadko się odzywała, a gdy już tak się zdarzyło, mówiła z obcym akcentem, którego chyba trochę się wstydziła. Nie pracowała zawodowo, nie zajmowała się też domem, bo Hornowie mieli służącą, czy jak to się wtedy mówiło, „dziewczynę”. Służąca ta, rodem z podkrakowskiej wioski, mieszkała w służbówce ich ogromnego mieszkania i prowadziła całe gospodarstwo. Niejednokrotnie widziałem, jak z koszykiem biegnie po zakupy lub trzepie na podwórku dywany. Czym w tym czasie zajmowała się pani Horn – nie miałem pojęcia.
Iwona miała jeszcze młodszą o dwa lata siostrę, bardzo brzydką i niezgrabną Jolę, która chodziła kiedyś do tej samej klasy co Eliza. Kiedyś, czyli zanim moja siostra zachorowała na polio i została kaleką.
Epidemia tej strasznej choroby szerzyła się w Polsce przez całą drugą połowę lat 50., a opanowano ją dopiero dzięki szczepionce Salka w latach 60. – moja siostra nie miała tyle szczęścia, by przejść ją bez szwanku. Choroba początkowo wyglądała jak zwykła grypa, z bólami mięśni i gorączką. Wezwany do Elizy doktor Gruszewski, stary przyjaciel mojego ojca i nasz domowy lekarz, który mieszkał w sąsiadującej z naszą oficynie, od razu polecił matce, by przewiozła Elizę do szpitala zakaźnego.
– To Heine – powiedział tylko. – Nie ma na co czekać!
Matka była tak przerażona, że zupełnie straciła głowę, i płakała tylko, zasłaniając twarz rękami. Ojciec pobiegł po dorożkę i odwiózł Elizę do szpitala uniwersyteckiego.
Ja nie zachorowałem, choć rodzice bardzo się tego obawiali. Podobno czasami tak się działo, że jedno z dzieci padało ofiarą tego podstępnego wirusa, a drugie nie. Eliza chorowała ciężko, ale nie umarła. W tamtych czasach ukrywano dane o epidemii, mówiło się o kilku tysiącach zachorowań i kilkuset przypadkach śmiertelnych. Na pewno było ich mnóstwo. Do dzisiaj spotykam na ulicy ludzi, w moim wieku i nieco młodszych, którzy w charakterystyczny sposób powłóczą nogą. Tak jak moja siostra, której choroba sparaliżowała prawą stopę. Najpierw chodziła o kulach, a potem w specjalnym aparacie ortopedycznym, którego bardzo się wstydziła. Mama szyła jej długie sukienki i robiła na drutach getry, które można było naciągnąć na aparat. Eliza jednak nie chciała chodzić do szkoły ani nawet opuszczać domu. Przesiadywała w swoim pokoju, czytając książki, albo patrzyła przez okno na ulicę.
Niespodziewanie Elizę zaczęła odwiedzać Jola Horn. Pierwszy raz przyszła z prezentem od matki, którego oczywiście moja mama nie chciała przyjąć, jako że rodzice, a zwłaszcza ojciec, nie cierpieli Hornów. Zmiękła jednak, gdy Eliza rozwinęła pakunek. Były to drogie, specjalnie sprowadzone z zagranicy pończochy, zwane fildekosami, wzorzyste i bardzo grube. Te pończochy Eliza bez trudu założyła na aparat ortopedyczny, a ich wzór – pamiętam, że były szare z wypukłym czarnym deseniem – sprawiał, że wyglądała bardzo szykownie. I odwracały uwagę od jej ułomności.
– Podziękuj mamusi – skapitulowała nasza matka, widząc szczęśliwe oczy Elizy.
W ten sposób Jola stała się najlepszą przyjaciółką mojej siostry i prawie codziennie wpadała do nas z nową porcją plotek z Nałkowskiej oraz zeszytami do przepisania.
Szybko okazało się, że Jola jest bardzo słaba z przedmiotów ścisłych, które jak sama mówiła, „nie wchodziły” jej do głowy. Wpadłem wówczas na szatański – w moim mniemaniu – plan, mający mnie zbliżyć do Iwony, jako że na próbach nie miałem śmiałości do niej podejść. Zaproponowałem, że podciągnę Jolę z matematyki i fizyki. Moja siostra bardzo poparła ten pomysł, zadowolona, że może jakoś zrewanżować się przyjaciółce. Jola także się nie wzbraniała, licząc najwyraźniej, że po prostu będę za nią odrabiał zadania. W ten sposób dostałem się do mieszkania Hornów – reprezentacyjnego lokalu na pierwszym piętrze od frontu – nie spowiadając się oczywiście z tych wizyt rodzicom. Byłem pewny, że o ile znoszą obecność Joli u nas, nie będą tolerowali moich odwiedzin w ich domu.
Byłem coraz bardziej zafascynowany tą dziewczyną i podsłuchiwałem wszystko, co mówiły o niej koleżanki z Nałkowskiej obecne na próbach. Ich zdaniem była „dziwna” – podobno lubiła spacerować po mieście, zaglądać do małych kawiarni i popijać drobnymi łykami „Złotą jesień” – polską biedną odmianę słynnej brandy z cydru.
Nie wiem, czy rzeczywiście pijała calvados albo nawet tę jabłkową wypalankę, ale gdy odwiedziłem raz Jolę, zobaczyłem jej siostrę siedzącą samotnie w pokoju i palącą papierosa marki Gauloises. Wypisane na wieczku opakowania hasło reklamowe „Liberté toujours” – „Zawsze wolność” bardzo pasowało mi do Iwony. Na adapterze kręciła się płyta, a Sława Przybylska głębokim głosem śpiewała Pamiętasz, była jesień. Iwona patrzyła rozmarzonym wzrokiem w dal, a mnie wydała się urzekająco piękna w tej tytoniowej mgle, spowita jakby srebrzystą zasłoną. Chyba tego właśnie dnia zakochałem się w niej na śmierć i życie.
Jola wprowadziła mnie kiedyś potajemnie do pokoju siostry. Wizycie tej towarzyszyły uniesienia prawie mistyczne. Bałem się oddychać w owym świętym miejscu. Pokój urządzony był nader skromnie – jedynie imponująca gdańska szafa ozdabiała nieco to puste i smutne miejsce. Iwona nie posiadała zbyt wielu sprzętów, nie gromadziła też bibelotów. Miała proste biurko z dębowego drewna, na którym stała metalowa lampa z giętką nóżką przytwierdzoną do blatu poplamionego atramentem i tuszem, a w jednym miejscu przypalonego jakby przez gorące żelazko. Jola wyznała mi szeptem, że gdy były małymi dziewczynkami, a biurko to stało jeszcze w gabinecie ich ojca, prokuratora Horna, Iwona wygrzebała z jednej z szuflad pistolet. Obie zaczęły z zainteresowaniem oglądać broń, celując w różne przedmioty, i niespodziewanie Iwona nacisnęła spust – pistolet był nabity i wystrzelił. Pocisk utkwił w blacie biurka. Przerażona Jola wpadła w histerię, a Iwona, by ukryć ślady swego występku, postawiła w tym miejscu gorące żelazko. Ojciec oczywiście strasznie się gniewał o zniszczony mebel, ale za to nigdy nie dowiedział się, że myszkowały w jego rzeczach i znalazły broń.
Zaciekawiła mnie ta sprawa. Spytałem Jolę o pistolet Horna, chciałem, żeby mi go pokazała. Przerażona pokręciła przecząco głową. Kilka tygodni po wypadku z żelazkiem Iwona – mimo błagań siostry – ponownie przeszukała biurko ojca. Broni już tam nie było. Musiał wynieść ją z domu albo schować gdzie indziej.
Uszkodzony mebel trafił później do pokoju Iwony i tu już został. Na ścianie za biurkiem wisiała okropna słomiana mata, pełna pocztówek z widoczkami z południa Francji – pani Horn pochodziła z Marsylii – ckliwie kiczowatych, przedstawiających nienaturalnie błękitne morze i ostre wapienne skały, jakieś luksusowe statki pasażerskie i jachty. Pośród widokówek uwagę zwracało duże zdjęcie mężczyzny o zmarszczonych brwiach pod kapeluszem borsalino i z papierosem w zaciśniętych wąskich wargach.
Początkowo myślałem, że to zmarły dwa lata wcześniej Humphrey Bogart, ale był to Remarque. Iwona znalazła to zdjęcie w jakiejś książce i kazała powiększyć w nowo powstałym zakładzie fotograficznym przy ulicy Karmelickiej.
Z tym miejscem wiązał się zresztą wielki skandal z Iwoną w roli głównej. Fotograf namówił ją na zrobienie kilku zdjęć, które ozdobiły witrynę i stały się przyczyną zawieszenia dziewczyny w prawach ucznia. Wystąpiła na nich w stroju odaliski i choć twarz miała zasłoniętą kwefem, i tak wszyscy wiedzieli, kim jest ta porażająco zgrabna piękność z nagim brzuchem. W podobnym stroju Iwona pojawiła się na balu swojej klasy, wzbudzając sensację. Na balu była może z piętnaście minut, wyprowadzona przez profesor Ostrowską. Podobno niezbyt się opierała, a jej głośny gardłowy śmiech wtórujący ostrej reprymendzie dyrektorki słyszano jeszcze pod szkołą.
Wyczyny Iwony odbijały się szerokim echem w naszym małym uczniowskim światku. Pewnie dawno już usunięto by ją ze szkoły, gdyby nie jej ojciec, prokurator Horn.
Ignacy Horn był dawnym przyjacielem mego ojca. Dawnym, gdyż obecnie nie rozmawiali już ze sobą. Obaj mieli za sobą epizod wojny hiszpańskiej, który na zawsze zmienił ich losy. Mój ojciec wrócił z Hiszpanii jako zaciekły antykomunista, Horn stał się wielbicielem Stalina.
„Jeśli chcesz znać prawdę o wojnie w Hiszpanii – mówił mój ojciec – nie czytaj tego durnia Hemingwaya. Poczytaj sobie Orwella, on naprawdę wiedział, o co w tym wszystkim chodzi”. Ja także nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. Mój ojciec i Horn walczyli w Brygadach Międzynarodowych, a na początku wojny jeden drugiemu uratował życie. Potem ich drogi się rozeszły. Horn związał się z partią komunistyczną, a mój ojciec z anarchistami. Gdy o tym wspominał, zaciskał usta i zaczynał nerwowo chodzić po pokoju. Hiszpańscy komuniści byli ściśle kontrolowani przez ZSRR, więc gdy wojna rozgorzała na dobre, rozpoczęły się czystki wedle sprawdzonych sowieckich wzorców. Wrogów lewicy, w tym wielu anarchistów, zlikwidowało NKWD. Tak zginął Andres Nin, przyjaciel mego ojca, zamordowany przez tajną policję Republiki.
„Tajna policja Republiki!” – gorączkował się ojciec. „Czy ty to rozumiesz, synu? Republika, która miała dać wszystkim wolność i równość, nagle, za sprawą tych sowieckich siepaczy, ma tajną policję! Policję, która porywa, torturuje, zabija… A mój przyjaciel Ignacy mówi mi wówczas, że tak musi być, bo należy oddzielić ziarno od plew, i gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą…”.
Ojciec rzadko wspominał Hiszpanię, ale gdy to robił, przez kilka następnych dni milczał, był rozdrażniony i nie wychodził z pokoju. On i Ignacy Horn nigdy się do siebie nie odzywali i o ile wiem, nawet nie kłaniali się sobie na ulicy. Wiedziałem, że obaj trafili do obozu koncentracyjnego Miranda de Ebro, skąd wydostali się tuż przed wybuchem wojny z Niemcami. O tym, co dalej działo się z Hornem, ojciec nie mówił. Na pewno trafił do Francji, bo tam poznał swoją żonę. Po zakończeniu okupacji stał się ważną figurą w nowej Polsce Ludowej. Miał nawet zostać ministrem, ale skończyło się na stanowisku prokuratora. Jego szerokie wpływy i wielkie możliwości były wszędzie znane. To, że chronił swoją córkę przed wyrzuceniem ze szkoły, nie wymagało od niego zbyt wielkiego wysiłku. Były to czasy, gdy prokurator mógł naprawdę wszystko. W procesach politycznych zapadały wyroki śmierci, które wykonywano bez większego ociągania. Przez pewien czas Horn i jego rodzina mieli nawet ochronę.
„Stalinowski prokurator” – powiedział kiedyś ze wstrętem ojciec i była to ostatnia rzecz, jaką usłyszałem od niego o Hornie.
Nie muszę mówić, że rodzice niezbyt przychylnie patrzyli na moje wizyty w domu prokuratora, gdy w końcu wydało się, gdzie znikam prawie każdego popołudnia. Matka wprost mi tego zabroniła, mówiąc, że ojca martwią bardzo moje nieodpowiednie znajomości. Tacie nie podobała się nawet przyjaźń Joli z Elizą. Jednakże Jola, poczciwe brzydactwo o dobrym sercu, potrafiła zaskarbić sobie nie tylko przychylność matki, ale coś w rodzaju uprzejmej obojętności ojca, który po prostu starał się jej nie zauważać.
Ja natomiast znalazłem się w trudnej sytuacji. Pomagałem Joli z matmy, żeby choć raz na jakiś czas rzucić okiem na Iwonę. Teraz jednak nie chciałem okłamywać rodziców i chodzić tam ukradkiem. Uczyć Joli na neutralnym gruncie, powiedzmy w czytelni, nie miałem ochoty. Była tak tępa, że miałem do niej cierpliwość wyłącznie z powodu pięknej siostry.
Przestałem zatem bywać u Hornów, całą swoją uwagę poświęcając uczestniczeniu w próbach do montażu o Słowackim. Ponieważ, jak już mówiłem, grałem niezbyt znaczącą rolę, moim największym marzeniem stało się, by odtwarzający Anhellego Dziuk Gałecki z równoległej klasy pochorował się i mnie wyznaczono na jego zastępcę. Nie wiem, na ile takie zaklęcia są skuteczne, dość jednak powiedzieć, że rzeczywiście Dziuk po miesiącu prób zapadł na szkarlatynę.
To była moja jedyna szansa. Iwona Horn nie zwracała na dziada lirnika najmniejszej uwagi, a suflera zaszczycała spojrzeniem tylko w tym momencie, gdy trzeba było podać właściwą linijkę tekstu. Choć byłem z natury nieśmiały i zamknięty w sobie, zebrałem się na odwagę i poszedłem do dyrektora prosić o rolę.
Zmierzył mnie spojrzeniem, w którym malowało się bezbrzeżne zdziwienie. Odniosłem nawet nieprzyjemne wrażenie, że zastanawia się, kim właściwie jestem i czy chodzę do jego szkoły. W innej sytuacji zbiłoby mnie to z pantałyku i zmusiło do wycofania się, ale tym razem miałem bardzo silną motywację. Przypomniałem dyrektorowi, że oprócz roli ślepego Rapsoda zajmuję się też suflerką, zatem znam całą sztukę na pamięć. „Bez trudu mogę wcielić się w każdą postać, Jula Słowackiego, Kordiana, Anhellego, a nawet Mazepy” – perorowałem, zaskoczony swoją wymownością. Dyrektor ciągle przyglądał mi się ze zdumieniem. Próbowałem go przekonać, że szczególnie rola Anhellego jest dla mnie stworzona, marzę o zagraniu jej i wreszcie to pragnienie ma szansę się urzeczywistnić.
Dyrektor położył mi dłoń na ramieniu i powiedział przyjacielsko, z kresowym zaśpiewem:
– Drogi chłopcze. Ja jestem w stanie wyobrazić sobie ciebie nawet grającego Króla Ducha, ale Anhelli jest już obsadzony. Zagra go Adam Milicz, co wydaje mi się bardzo interesującym pomysłem.
– Jak to? – wykrzyknąłem. – Adam gra już Kordiana! Nie może wziąć roli Anhellego!
– A czemuż by nie? – zdziwił się dyrektor. – Ewa Jankowska gra przecież Joannę Bobrową i Balladynę… Ja w ogóle początkowo myślałem, by wszystkie główne role męskie zagrał jeden aktor, ale to byłoby trudne do uniesienia…
Otwarłem już usta, by zaprotestować przeciwko temu nierozsądnemu – moim zdaniem – pomysłowi, ale dyrektor tylko machnął ręką.
– Młody człowieku, w kolejnym przedstawieniu postaram się powierzyć ci bardziej odpowiedzialną rolę. A teraz dajmy Miliczowi zagrać Anhellego…
Rozmowa z dyrektorem przygnębiła mnie, ale i wzbudziła wściekłość. Już od jakiegoś czasu widziałem, jak Adam Milicz przygląda się Iwonie. Byłem pewien, że powziął ten sam pomysł co ja, ale jemu udało się przekonać dyra do swego planu.
Obserwowałem więc Iwonę i Adama w bezsilnej złości. Trzeba przyznać, że ich wspólna scena należała do najbardziej udanych. Widziałem, że niektóre bardziej wrażliwe osoby z widowni rozpłakały się przy pożegnaniu Eloe z Anhellim.
W tym czasie wszyscy już wiedzieli, że Iwona Horn spotyka się z Adamem.
Po próbach Adam wychodził z nami, zaś Iwona z koleżankami z Nałkowskiej. Gdzieś tak na rogu z Loretańską Adam „przypominał sobie”, że miał do załatwienia coś pilnego, i wracał w kierunku szkoły; to samo robiła ona. Potem już razem – odczekawszy, aż wszyscy znikną za rogiem – szli w kierunku Rynku.
Pewnego razu zaczaiłem się w bramie przy klasztorze Kapucynów prawie jak szpieg z francuskiego filmu, i poszedłem za nimi. Skręcili w Jagiellońską, przeszli przez Rynek, rozmawiając i śmiejąc się głośno, po czym weszli w św. Jana, ulicę modnych lokali.
W tamtym czasie nie chodziłem po kawiarniach. No, może od czasu do czasu, jak wpadło trochę grosza, do cukierni zwanej Kopciuch, niedaleko mojego domu. Nigdy nie zaglądałem do autentycznych lokali, kawiarni z prawdziwego zdarzenia, do których zaliczał się Feniks, miejsce okryte naprawdę złą sławą. Krakowskie matrony poszeptywały do siebie o bezwstydnych aktorkach, które po wieczornych spektaklach, podchmielone winem, obnażają swe wdzięki, o bywających tam pisarzach i dziennikarzach, które to profesje od razu stawały się synonimem rozpusty i deprawacji nieletnich, pieśniarzach pobliskiej Piwnicy Pod Baranami, którzy pod wodzą niejakiego Piotrusia Skrzyneckiego wyczyniają najróżniejsze ekscesy. Jednym słowem, było to miejsce, o którym nikt porządny nie powinien nawet myśleć, a jednak wszyscy o nim marzyli.
Feniks był wówczas najpopularniejszą kawiarnią w mieście i praktycznie od godziny 13.00 nie sposób się do niego było wepchnąć bez używania kolana i łokcia. Sala czerwona mieściła bezbożny dansing, zaś zielona ciągnąca się od rogu Rynku Głównego – kawiarnię.
Właśnie tam weszli Iwona i Adam, czyli para licealistów udających studentów, i zanurzyli się w diaboliczną atmosferę tego miejsca.
Próbowałem ich wypatrzyć przez szybę, ale nie udało mi się, zresztą szybko zostałem przepłoszony przez mężczyznę z obsługi, który dosyć bezceremonialnym: „Spadaj szczeniaku” odgonił mnie od drzwi.
Wróciłem do domu, gdzie pogrążyłem się w rozpaczy. Nigdy nie śmiałem marzyć o Iwonie Horn, ale mimo to ciągle wyobrażałam sobie, jak by to było, gdyby nagle zstąpiła ze swego Olimpu i poświęciła mi chwilę uwagi. Przeczytałem całego Remarque’a i choć czasami śmieszyły mnie jego złote myśli w stylu: „Nikt nie wydaje się bardziej obcy niż ktoś, kogo się kiedyś kochało”, miałem przynajmniej jakieś tematy do rozmowy, gdyby nadarzyła się taka okazja.
Teraz, gdy zobaczyłem Iwonę z Adamem Miliczem, kiedy ujrzałem, jak razem idą do kawiarni, zrozumiałem, że nie mam na co liczyć.
Zapałałem nienawiścią do Adama, którego dotychczas podziwiałem. Od tej chwili nie szczędziłem starań, by uprzykrzyć mu życie. Były to małe pętackie złośliwostki, jakie może wymyślić smarkacz. Gdy zbierałem na polecenie profesorki klasówki z łaciny, wyrwałem jedną stronę z jego zeszytu, by praca wydawała się nieskończona. Przed meczem piłkarskim, w którym mieliśmy się zmierzyć z naszymi odwiecznymi wrogami, drużyną Pierwszego Liceum imieniem Nowodworskiego, zwanego przez nas lekceważąco Nowodworem, schowałem mu buty. Miał wspaniałe piłkarskie obuwie przysłane w paczce przez jakiegoś krewnego z Anglii. Wszyscy mu zazdrościli, bo prawdziwe korki potrafiły zdziałać cuda na naszych błotnistych szkolnych boiskach. Utrata tych butów była prawdziwym nieszczęściem, a ja ze złośliwą satysfakcją patrzyłem, jak niezwyciężony Adam drepcze po boisku w za małych trampkach jakiegoś przypadkowego rezerwowego.
Niestety wszystkie moje wysiłki spełzały na niczym. Adam Milicz był ponad moje sztubackie szturchańce, pomijał milczeniem i złą ocenę z klasówki, i utratę butów. Lekceważył to.
Jego zachowanie szybko mnie otrzeźwiło. Nie czułem się dobrze jako złośliwy troll prześladujący szkolne bóstwo. Dla odmiany postanowiłem się z nim zaprzyjaźnić. Zbliżyła nas do siebie namiętność do teatru. Obaj go uwielbialiśmy, a naszą radość potęgował fakt, że właśnie otwarto kolejną scenę, Teatr Rapsodyczny. Wydarzenie było tak wielkie, że do Krakowa miała przyjechać sama Maria Dąbrowska, by obejrzeć własną sztukę Geniusz sierocy.
 Adam chodził na wszystkie premiery, przepadał zwłaszcza za Szekspirem. Nasza bliższa znajomość zaczęła się od rywalizacji na cytaty z dramatów mistrza ze Stratfordu, którymi zaczęliśmy się przerzucać podczas przerwy w próbie. Pamiętam, że Adam zaczął kwestią Puka ze Snu nocy letniej: „Grają sztukę. Będę więc jej widzem, albo aktorem, gdy mi się spodoba”. Na co odpowiedziałem cytatem z Jak wam się podoba: „Świat jest teatrem, aktorami ludzie”. Bawiliśmy się w ten sposób kilka minut i obu nam sprawiało to przyjemność. Lubiłem tę grę, bo często towarzyszyła nam w domu podczas niezbyt wyszukanych posiłków. Zwykle wygrywał ojciec lub Eliza, jako najbardziej oczytani, ale ja starałem się im dotrzymać kroku. Teraz też, po chyba dwudziestu cytatach, zastanawiałem się, co odpowiedzieć na fragment z Juliusza Cezara: „Wołać będzie: mordować! I spuści psy wojny”. Namyślałem się chwilę i wreszcie odpowiedziałem: „Tchórz, zanim umrze, kona wiele razy, walecznych jedna tylko śmierć spotyka”.
– A, złapałem cię! – ucieszył się Adam, a ja przygryzłem wargi. Miał rację, popełniłem błąd, odpowiadając wersem z tej samej sztuki, którą cytował on.
– Jesteś w tym dobry – dodał z uznaniem, a ja ucieszyłem się, bo ta uwaga sprawiła mi przyjemność.
– Niestety nie mam talentu aktorskiego – powiedziałem ze smutkiem.
Adam machnął ręką.
– Obserwowałem cię. Twoim problemem jest brak techniki: stoisz na scenie z tą lirą i deklamujesz. A musisz grać. Wejść w postać, zapamiętać się w roli… Jeśli chcesz, mogę ci pokazać…
Próby trwały, a my zaprzyjaźnialiśmy się. Ćwiczyliśmy nasze kwestie w pustej popołudniami bibliotece, Adam opowiadał mi o zawiłościach matematycznych, nad którymi się głowił. Pewnego dnia powiedział, że Iwona wspominała o mojej przyjaźni z Jolą.
– Moglibyśmy się kiedyś spotkać we czwórkę – zaproponował, a mnie przeszedł dreszcz. Byłem gotów znosić towarzystwo Joli nawet codziennie w nadziei na jeden wieczór z Iwoną.
Umówiliśmy się do kina. Z filmu – a był to uroczy obraz Rene Claire’a Piękności nocy – niewiele pamiętam, bo cały czas ukradkiem spoglądałem na Iwonę. Jej profil rysował się nieco bajkowo w zamglonej atmosferze kina Melodia, gdy z napięciem wpatrywała się w ekran. Śledziłem linię jej nosa przechodzącą w usta i podbródek, a gdy ekran się rozjaśniał, widziałem nawet cienie jej długich rzęs.
Była całkowicie pochłonięta filmem, skupiona, przeżywała go w milczeniu, podczas gdy pozbawiona wrażliwości Jola kręciła się na swym fotelu, narzekając na nudę. W tej chwili miałem ochotę ją udusić.
– Uwielbiam Francję, zwłaszcza Lazurowe Wybrzeże – powiedziała Iwona, gdy już wyszliśmy z kina, a ja uświadomiłem sobie, jak bardzo podobna jest do aktorki z tego filmu – Giny Lollobrygidy.
Skrzywiłem się. Nie podobały mi się zbytnio ckliwe plaże i morskie jachty, które zapamiętałem z pocztówek w jej pokoju.
– Z francuskich miast wolę Paryż – powiedziałem, a ona wreszcie spojrzała na mnie z uwagą.
– „I nagle ujrzeli Paryż leżący u ich stóp. Rozległy, skrzący się, wilgotny Paryż. Z ulicami, placami, nocą, chmurami i księżycem, Paryż. Wieniec bulwarów, blady poblask pochyłości, wieże, dachy, ciemność rzucona w morze świateł. Paryż. Wiatr od horyzontów, połyskliwe doliny, mosty z cieni i jasności, smugi deszczu oddalające się ponad Sekwaną, niezliczone światła pojazdów, Paryż. Wyrwany nocy, gigantyczny ul brzęczący życiem, wniesiony na milionie ścieków kanalizacyjnych, kwitnący ponad zaduchem podziemi, rak i Mona Lisa, Paryż” – wydeklamowała powoli, patrząc mi w oczy.
Zamarłem. W pamięci szukałem jakiegoś cytatu, którym mógłbym odpowiedzieć na to jej wyzwanie. Bo wiedziałem, że jest to wyzwanie. Jeżeli nie zareaguję, na zawsze stracę jej uwagę; była to moja szansa, jedyna na milion. W pamięci przewertowałem całą książkę, szukając czegoś odpowiedniego, a miałem tylko chwilę, bo patrzyła na mnie z wyczekiwaniem i wiedziałem, że zaraz znudzona odwróci wzrok.
– „Była to widmowa podróż przez widmowy Paryż przesiąkająca nie pomyślanymi myślami i nie wypowiedzianym pożegnaniem bez powodu” – powiedziałem więc, a ona popatrzyła na mnie z aprobatą i uśmiechnęła się tym swoim słynnym uśmiechem, w którym tylko lekko podnosiła kąciki ust. Wyciągnęła zza dekoltu swetra ciężki wisior przedstawiający dziewczynę z aniołem i zaczęła się nim bawić, wciąż tajemnicza i zamyślona.
Doskonale pamiętam siebie – chuderlawego młodzieńca o nerwowych ruchach wpatrzonego w jej nieskazitelnie piękną twarz.
Adam brutalnie przerwał tę chwilę nieziemskiego oszołomienia.
– O czym wy, u licha, mówicie? – zniecierpliwił się. – To ten film cię tak, Iwa, rozstraja. Mówiłem, żeby iść na Popiół i diament. Nie znoszę kostiumowych melodramatów w stylu Sissi – losy cesarzowej.
– Ale on jest od osiemnastu lat – pisnęła Jola. – Nie wpuściliby nas.
Tajemna nić porozumienia między mną a Iwoną zerwała się gwałtownie. Odwróciła głowę do Adama i zapytała o godzinę. Zrobiło się późno, trzeba było wracać. Adam zaproponował, że odprowadzimy dziewczęta do domu.
Przy pożegnaniu Iwona lekko ścisnęła moją dłoń, a mnie ponownie przeszedł dreszcz. Potem w domu, przyglądałem się tej ręce, jakby licząc na to, że odcisnęła na niej swój ślad. Niestety nic nie pozostało po tym energetyzującym dotknięciu.
– Nie wydaje ci się – zaczął Adam, gdy brama zamknęła się za siostrami Horn, a ja na próżno próbowałem zobaczyć choć zarys sylwetki pięknej dziewczyny – że Iwona jest trochę dziwna?
Zaprzeczyłem. Mnie wydała się interesująca i tajemnicza.
Adam roześmiał się.
– No właśnie, tej tajemniczości to ona ma w nadmiarze. Coś mnie niepokoi w tej dziewczynie, kolego. Jest jakaś inna. Jakby nie z naszego świata.
Bałem się z nim dyskutować. Na oczernianie Iwony nie miałem siły, a na to, by jej nie wychwalać, wystarczyło mi rozsądku.
– Nie stójmy tu – powiedziałem, ponieważ niedaleko mieścił się posterunek milicji.
– Słusznie – stwierdził Adam, rozumiejąc moje intencje, i poprosił, bym odprowadził go kawałek do domu. Mieszkał niedaleko, przy ulicy Dolnych Młynów, tuż obok słynnego sklepu kolonialnego pana Mola.
Przez całą drogę opowiadał o sobie. Stracił ojca podczas wojny i mieszkał z matką. Byli niezamożni, matka pracowała jako drobna urzędniczka, bodaj na poczcie. Adam pomagał jej jak mógł, przepisując dokumenty na zlecenie jakiegoś biura.
Od tego wieczoru zaprzyjaźniliśmy się naprawdę. Z jednej strony ciągle miałem nadzieję, że Iwona spojrzy na mnie jeszcze raz w taki sposób, jak zrobiła to po wyjściu z kina, ale z drugiej wiedziałem, że przy Adamie nie mam u niej żadnych szans. Musiałaby nastąpić jakaś kosmiczna katastrofa, żeby zamiast przystojnego młodzieńca spodobał jej się chudy jak szczapa wyrostek o twarzy pokrytej piegami niczym indycze jajo.

2
Adam miał niewielu kolegów. Jednym z nich był Leon Mierzejewski, z którym i ja się zaprzyjaźniłem.
Leon był dziwną postacią. Chodził z nami do klasy, ale zawsze trzymał się na uboczu. Rzadko zabierał głos podczas lekcji, ale nikt nie wątpił w to, że jest piekielnie inteligentny. A przy okazji również diabelsko niesympatyczny: celował w złośliwościach, umiał trafić w czuły punkt, momentami stawał się ogromnie dokuczliwy. Trudno się dziwić, że nie lubiano go, a w młodszych klasach często dostawał „wciry” od silniejszych kolegów. Jednocześnie zdawał się w ogóle tym nie przejmować. Nawet nie próbował pozbyć się łatki czarnej owcy, którą mu przypięto. Dodatkowo drażnił swoim strojem: chodził w kraciastym płaszczu, kaszkiecie i z powiewającym szalikiem. Pod pachą zawsze miał jakąś książkę i wystrzępiony zeszyt, w którym zapisywał swoje złote myśli. Był awangardzistą, tak się przynajmniej przedstawiał, a za mistrza uznawał swego imiennika Leona Chwistka.
Choć Leon pogardzał mną podobnie jak resztą klasowego plebsu, jednakże fakt, że przyjaźniłem się z Adamem, którego najwyraźniej podziwiał, miał dla niego znaczenie. Najpierw trochę się wahał, ale w końcu dopuścił mnie do bliższej komitywy i nawet zaprosił do siebie do domu.
Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie zrobiła na mnie ta podupadła i nieco upiorna willa. Zbudowana niedaleko Błoń, stała samotnie w wielkim zaniedbanym ogrodzie, gdzie spacerowe alejki straszyły powykrzywianymi płytami przypominającymi zrujnowane nagrobki. Ogród przedstawiał jakąś dziką plątaninę drzew i krzewów, a przedzierało się przezeń jak przez dżunglę. Na końcu tej drzewnej pajęczyny ponuro ziały ciemne, odrapane drzwi, stojące na straży równie przygnębiającego gmaszyska. Rodzina Leona zajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze, ponieważ willę podzielono po wojnie na kilka mniejszych lokali, jak zwykle wówczas postępowano. Nasze mieszkanie na Batorego powstało właśnie w wyniku takiego podziału i składało się z ogromnego salonu i gigantycznej kuchni oraz trzech małych klitek będących w rzeczywistości przerobionym pokojem dziennym i służbówką. W mieszkaniu rodziców Leona doszło do czegoś podobnego. Oni z kolei mieli maleńką kuchnię przekształconą z korytarza lub dużego hallu oraz trzech ogromnych pokoi, połączonych amfiladą, którą snuła się matka Leona, kobieta bardzo piękna, zimna, o niewidzących oczach. Leon powiedział mi wzgardliwie, że matka ma „kuku na muniu”, a po tragicznym wydarzeniu, jakim była śmierć jego młodszego brata, który dwa lata temu zmarł podczas szalejącej w Krakowie epidemii azjatyckiej grypy, nigdy się nie pozbierała. Stała się milcząca, nieobecna i całkowicie pogrążyła się w dewocji. Leon opowiadał, że często późną nocą potrafiła wyciągać go z łóżka i łajać, iż nie zmówił modlitwy bądź nie poszedł do kościoła. Ona codziennie rano była już w klasztorze Norbertanek niedaleko Wisły i razem z siostrami uczestniczyła w pierwszej mszy świętej.
– Jest szalona – podsumował Leon, wzruszając ramionami, a mnie nieprzyjemnie uderzył jego lekceważący stosunek do matki, którą uważał za jakąś niepełnowartościową istotę, a jej wyraźną chorobą po prostu pogardzał. – Już dawno zamknęliby ją w Kobierzynie, gdyby nie ojciec…
– Myślę, że jest po prostu nieszczęśliwa – powiedziałem cicho, bo żal mi było tej kobiety, jak zjawa wędrującej po mieszkaniu i z jakąś chorobliwą pedanterią poprawiającej źle ustawione drobiazgi.
– Nieszczęśliwa! – sarkastycznie powtórzył Leon. – A któż z nas jest szczęśliwy? Czy ona jest pierwszą albo ostatnią, której dziecko umarło? Ja też przecież straciłem brata, a nie zachowuję się w ten sposób! Ona jest po prostu słaba, a przez to odrażająca!
Popatrzyłem na niego z uwagą. Dlaczego był tak nieczuły? Pani Mierzejewska budziła we mnie litość, nie zniecierpliwienie. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak można żywić tak niskie uczucia do własnej matki. Dziwiło mnie to, a jednocześnie zastanawiało do tego stopnia, że chciałem zgłębić charakter Leona i przyczyny jego nietypowego zachowania. Doszedłem do wniosku, że mój kolega ma w sobie coś diabolicznego – przyciągającego i odpychającego zarazem. Po pewnym czasie nasza znajomość, podszyta z początku nieufnością, zamieniła się w przyjaźń. Osobliwą, co prawda, ale przyjaźń.
Leon nawet w swoich zainteresowaniach był nietuzinkowy. Głęboko fascynował się pracą swojego ojca, znanego w Krakowie chirurga i anatoma.
Potrafił z pamięci wymienić wszystkie kości, a gdy się rozgadał, godzinami opowiadał o preparatach, jakie robi doktor Mierzejewski, i o własnych eksperymentach. Leon łowił owady i nabijał je na cienkie szpilki, a jego kolekcje zajmowały całe ściany. Nauczył się też taksydermii i z upodobaniem zajmował się wypychaniem zwierząt.
Szybko zauważyłem, że pasjonuje go śmierć, a właściwie to, co dzieje się z ciałem po zgonie. Uwielbiał rozprawiać o tym, jak wyglądają i zachowują się zwłoki, a także czego można dowiedzieć się o zmarłym, oglądając jego zewnętrzną powłokę. Kiedyś opowiedział mi, że bardzo lubi uczestniczyć w zajęciach, które jego ojciec prowadzi ze studentami. „Niektórzy nie potrafią spojrzeć na nieboszczyka” – powiedział z lekceważeniem. „Mnie to w ogóle nie wzrusza”. Potem zaczął się rozwodzić nad wyglądem zwłok i tym, że ciało przybiera dziwną barwę, a określenie „trupioblady” jest jak najbardziej trafione. „Skóra wysycha, wyostrzając rysy” – opowiadał, a oczy świeciły mu się dziwnie. „Nie masz pojęcia, jak to wygląda – brwi i rzęsy wydają się przysypane popiołem, takim matowobiałym pyłem, a skóra, skóra ma kolor szary i jednocześnie blady, jak światło księżyca”.
Przyznaję, że słuchałem tego, co mówił, z wypiekami na twarzy. Leon widział zwłoki niejeden raz. Chodził do pracowni ojca, patrzył, jak studenci analizują preparaty. Jego jednak fascynował trup w nienaruszonym stanie. Mógł godzinami opowiadać, jak wyglądają włosy zmarłych, jak podkurczają się ich palce u nóg i rąk – prawie zupełnie tak, jak u ludzi pogrążonych w głębokim śnie. To także było tematem, do którego często wracał i powtarzał, że stwierdzenie „zmarły wyglądał jakby spał” jest kłamstwem.
– Żaden z trupów, które widziałem, nie wyglądał, jakby spał – opowiadał mi któregoś wieczora, gdy siedzieliśmy w jego ponurym mieszkaniu. – Wszyscy mieli wykrzywione rysy twarzy, otwarte usta i okropne martwe oczy. Ciało człowieka po śmierci traci ludzkie cechy, staje się maską, modelem woskowym, czymś w rodzaju manekina. Pustą powłoką, w której nic już nie ma, naczyniem, z którego wylała się zawartość…
– Nie wiedziałem, że jesteś wierzący! – zdziwiłem się, a on zmierzył mnie wzrokiem pełnym pogardy.
– Wierzący… Ale wymyśliłeś! – prychnął rozzłoszczony. – Nie wierzę w żadną duszę nieśmiertelną, boski pierwiastek, pneumę czy jak jej tam… Właśnie dlatego, że nie jestem wierzący, widzę to w taki sposób. Błogosławieni naiwni, którzy wierzą w Boga dającego życie wieczne, jak moja nieszczęśliwa i szalona matka! Ja wiem, że nie ma żadnego życia wiecznego, a po śmierci jest tylko gnicie, rozpad i rozkład… Jedyną nieśmiertelnością, jaka nas czeka, jest włączenie się w obieg przyrody! – tu zaśmiał się swoim złośliwym śmiechem, przypominającym szczekanie psa.
Ja także nie byłem wierzący. Matka, co prawda rzadko, ale chodziła do kościoła, lecz ojciec wyraźnie stronił od praktyk religijnych. Trudno mu się zresztą było dziwić, nigdy nie zapomniał Kościołowi, że ten stał po stronie Franco. My z siostrą byliśmy wychowani bez religii, choć matka czasami zabierała Elizę na mszę. Moja siostra nie przepadała za tym, zwłaszcza że jej kalectwo niektóre głupie sąsiadki odbierały jako karę za grzechy naszych niewierzących rodziców. Celowała w tym zwłaszcza stróżka, która uważała, że gdyby matka od razu, jak tylko pojawiła się u Eli gorączka, pobiegła po cudowną wodę do Kapucynów, na pewno dziewczyna by wyzdrowiała.
I choć nie byłem wierzący, dreszczem napełniała mnie myśl, że z nicości powstaliśmy i w nicość się obrócimy. Miałem nadzieję, że życie nie jest daremne i nie kończy się tak po prostu w szpitalnym łóżku czy we własnym domu, w zapomnieniu.
Leon, widząc moje zakłopotanie, z przyjemnością ciągnął swe makabryczne wywody.
– Nie masz pojęcia, co są w stanie zrobić trupie gazy. Często zdarza się, że gdy umiera kobieta w ciąży, gazy wypychają na zewnątrz martwy płód. To się nazywa „poród trumienny”.
Wzdrygnąłem się cały i zapatrzyłem się w Leona przerażonym wzrokiem. On tylko pokiwał głową i znowu się zaśmiał.
– Cóż chcesz, przyjacielu! Jesteśmy tylko padliną, jak to już napisał mistrz Baudleaire. „A jednak upodobnisz się do tego błota, co tchem zaraźliwym zieje, gwiazdo mych oczu, słońce mojego żywota, pasjo moja i mój aniele!” – wyrecytował, wpatrzony gdzieś w przestrzeń. Wtedy nagle zapragnąłem zobaczyć ludzkie zwłoki, żeby przekonać się, czy to wszystko – śmierć i idące za nią zmiany – jest tak straszne. Ta myśl stała się wkrótce moją obsesją, wmówiłem sobie, że wizyta w zakładzie anatomii pozwoli mi zwalczyć paniczny lęk przed umieraniem. Byłem pewien, iż oswojenie się z wyglądem zmarłych sprawi, że przestanę się tak bać.
Leon doskonale mnie rozumiał i zgodził się zabrać mnie ze sobą. Nie było to jednak łatwe, ponieważ najpierw musiał przekonać swojego ojca, który dosyć niechętnym okiem patrzył na wizyty syna w sali sekcyjnej. Leon wytłumaczył mu, że kolega – czyli ja – pragnie studiować medycynę i nie jest pewny, czy się do tego nadaje.
– Już wielu było takich, co zemdleli na anatomii, i poważnie zwątpili, czy będą w stanie uprawiać ten zawód. Filip nie chce podzielić ich losu i zawczasu pragnie przekonać się, czy da sobie radę.
Doktora Mierzejewskiego nie bardzo przekonywało to wyjaśnienie. Podejrzewał, że podobnie jak jego synem, i mną kieruje jakaś niezdrowa ciekawość. Jednakże – co było dla mnie nieco niezrozumiałe – wyraził zgodę.
Budynek, w którym mieściła się katedra anatomii, położony był przy ulicy Kopernika, niedaleko Ogrodu Botanicznego. Fascynowało mnie to sąsiedztwo – egzotyczne rośliny i świątynia śmierci. Gmach został właśnie świeżo odnowiony i przystosowany do potrzeb zwiększającej się liczby słuchaczy. Leon i ja przyszliśmy tam po południu, gdy zajęcia miała rozpocząć grupa studentów doktora Mierzejewskiego. Ojciec Leona był bardzo wysokim, szczupłym mężczyzną o ascetycznej twarzy. Gdybym chciał go z kimś porównywać, to chyba z Norwidem. Miał zresztą podobne szaleństwo w głęboko osadzonych, zapadniętych oczach. Był to człowiek stanowczy, małomówny i bez reszty poświęcony swej pracy. Nigdy się nie śmiał, co wydawało mi się naturalne u kogoś, kto bez przerwy ma kontakt z ludzkimi zwłokami. „Ojciec czasami zachowuje się jak karawaniarz” – ocenił Leon. „Ma poczucie misji, wydaje mu się, że odprowadza tych nieszczęśników na drugą stronę Styksu. Jest połączeniem duchownego z grabarzem”.
Nie widziałem nic dziwnego w fakcie, że ojciec Leona okazuje zwłokom taki szacunek. Było to wręcz bardzo budujące i dawało mi poczucie bezpieczeństwa. W moim obecnym stanie ducha nie przeżyłbym chyba jakichś ponurych żartów ze zmarłych. Na zajęciach doktora Mierzejewskiego było to po prostu niemożliwe, ponieważ stawały się one czymś w rodzaju rytuału, ponurego, co prawda, ale mającego charakter obrzędu. Leon opowiadał, że kiedyś jeden ze studentów pierwszego roku zadał pytanie – które chyba miało profesora rozbawić i rozluźnić atmosferę – czy zdarzyło mu się zemdleć podczas sekcji. „Oczywiście” – odpowiedział Mierzejewski, przewiercając go swoim strasznym wzrokiem. „Zemdlałem wiele razy. Pan także zemdleje, prędzej, niż się to panu wydaje”. Jak zwykle miał rację – ów student wesołek był pierwszym, który stracił przytomność, gdy asystenci przywieźli preparaty.
Kiedy weszliśmy do instytutu i oddaliśmy płaszcze portierowi, który swoim niskim wzrostem przypominał karła, rozejrzałem się po wnętrzu, czując się tu trochę nieswojo. Parter, gdzie umiejscowiono pomocnicze sale wykładowe i pokoje administracyjne opanowany był przez studentów załatwiających swoje sprawy. Chwilę tkwiłem bezradnie przy wieszakach z ubraniami popychany i przestawiany na wszystkie strony przez przyszłych lekarzy zaaferowanych wykładami, zaliczeniami, ćwiczeniami. Patrzyłem na nich z szacunkiem i poniekąd z zazdrością. Nigdy nie widziałem się w roli lekarza, ponieważ organizm ludzki był dla mnie wielką tajemnicą, szaradą bez rozwiązania. Absolutnie nie podjąłbym ryzyka diagnozy ani tym bardziej leczenia kogokolwiek. Próbowałem na tych twarzach – mniej lub bardziej inteligentnych – wyczytać coś, co nazwałbym powołaniem do pracy medycznej, ale nie udało mi się.
Leon wyrwał mnie z tych rozmyślań, ciągnąc za rękaw marynarki.
– Chodź, idziemy na górę! Mój stary na nas czeka.
Pierwsze piętro, na które dotarliśmy po szerokich schodach, wyglądało zupełnie inaczej niż swojski i gwarny parter. Wysoki sufit przywodził na myśl świątynię, a wrażenie to potęgowały obszerne i podłużne okna, które zresztą wpuszczały zadziwiająco mało światła. Ciemne kamienne podłogi dopełniały obrazu powagi i smutku. Ostatni podest schodów wprowadził nas do obszernego holu, gdzie studenci, ustawieni w karnym szeregu, milczący i skupieni, czekali na zajęcia. Po prawej stronie mieściło się dziesięć sal prosektoryjnych, zaś po lewej, za wysokimi dębowymi drzwiami, usytuowano muzeum anatomii, które koniecznie chciał mi pokazać Leon, zanim wejdziemy na zajęcia.
– Musisz to zobaczyć! – wykrzyknął podniecony. – Tu nie każdy może wejść, trzeba specjalnego pozwolenia. Nie ma tu, co prawda, takiej kolekcji jak w Neapolu czy Berlinie, ale ta również jest ciekawa. Wiesz – mówił, ściszając głos – mój ojciec pracuje w powstałym rok temu Zakładzie Anatomii Patologicznej i oni dopiero zebrali niesamowite eksponaty! Zresztą zobaczysz, pokażę ci!
Pokazał.
Do niewielkiego muzeum, rzadko udostępnianego publiczności – oczywiście poza studentami medycyny, profesurą oraz nielicznymi uczniami klas przyrodniczych, wprowadził nas ojciec Leona, który jak duch pojawił się przy nas w swoim nieskazitelnie białym fartuchu. Na jego widok studenci – i tak przecież zdyscyplinowani – cofnęli się bardziej pod ścianę, przepuszczając nas z szacunkiem. Doktor Mierzejewski spojrzał na nich przelotnie, tak jakby zamiast całej grupy widział tylko jedną osobę. Potem zwrócił się do mnie i Leona. Najpierw oczywiście pouczył nas o konieczności stosownego zachowania, choć szczerze mówiąc, nie było mi do śmiechu, gdy wszedłem do tych niewielkich pomieszczeń ściśle wypełnionych regałami pełnymi eksponatów. Niektóre z nich były naprawdę stare, bo pamiętały początek XIX w. i przywieziono je z Wiednia. Inne wykonano już na miejscu. Wpatrywałem się więc w przekroje mózgu, serca i innych narządów wewnętrznych, podziwiałem starannie wypreparowane kości, a najstraszniejsza wydała mi się obła i rozlana czaszka noworodka. Widać było, że eksponaty przygotowano pod kątem studentów medycyny – kręgosłupy pokazywały różne stadia skoliozy, zaś czaszki demonstrowały wodogłowia i nowotwory kości. Sali tej pilnował słusznej wielkości kościotrup ustawiony we wnęce pod oknem. Jego zwrócone frontem do nas dłonie („pozycja anatomiczna”, jak pouczył nas ojciec Leona) sprawiały wrażenie upiornego zaproszenia, zachęty do pozostania w tym miejscu na zawsze. Wiałem stamtąd jak przestraszony zając, ale następne pomieszczenie nie było wcale lepsze.
– Teraz sala naszych najcenniejszych eksponatów – powiedział doktor Mierzejewski. – Nazywamy ją „mokrą”, bo przechowujemy tu preparaty w formalinie lub spirytusie. Do połowy XIX wieku nie zakrywano ich pokrywami, a tylko obwiązywano pęcherzem zwierzęcym.
Pierwsze gabloty przeraziły mnie bardziej niż czaszki i kościotrup. W pojemniku widoczna była twarz, a właściwie skóra twarzy pozbawiona oczu. Ślepa maska, o nienaturalnie sinej, jakby pergaminowej skórze, zawieszona w próżni. Była to twarz mężczyzny w średnim wieku, o niezbyt dużych uszach i kępce rudych włosów przyczepionej nad czołem. Robiła upiorne wrażenie, a mnie skojarzyła się z wylinką węża – oto porzucone przez kogoś, niepotrzebne już oblicze, pod którym wykluło się coś nowego, być może dużo straszniejszego. Na kolejnych regałach stały pojemniki z innymi twarzami – mężczyzn starych i młodych, także kobiet. Wszystkie bezkrwiste, pozbawione oczu o męczeńskim skrzywieniu ust, które zdawały się mówić: „Czemu nie zostawicie nas w spokoju? Dlaczego patrzycie na naszą nędzę i nieszczęście?”. Odsunąłem się od gablotki gwałtownie, jakby ktoś krzyknął mi do ucha: „Wynoś się!”. Spojrzałem na Mierzejewskiego, który obserwował mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Ruchem ręki zachęcił, abym spojrzał na kolejny regał.
Zbliżyłem się do gabloty i poraziło mnie to, co ujrzałem. W ogromnych słojach pływały wynaturzone płody. Bliźnięta zrośnięte korpusami, dzieci o ogromnych głowach lub z jednym tylko okiem wybałuszonym jak u Cyklopa. Aż krzyknąłem z przerażenia, widząc monstrualny korpus z maleńką, jakby spłaszczoną główką. „Bezczaszkowiec”, przeczytałem beznamiętny podpis. Obejrzałem się na Mierzejewskiego przerażony, nie mogąc wymówić ani słowa. Stałem pomiędzy regałami, a te szklane naczynia z ich koszmarną zawartością zdawały się mnie przytłaczać, otaczając ze wszystkich stron. Tak jak w przypadku gablot z twarzami, i tutaj miałem wrażenie, że ktoś szepce mi do ucha: „Czemu nas dręczycie? Wynoście się stąd, wynoście!”. Wyskoczyłem spomiędzy regałów jak oparzony. Wstyd mi jednak było wybiec z muzeum, więc tylko starałem się nie patrzeć w stronę upiornych słojów. Nie mogłem jednak uciec od nich wzrokiem, który wciąż powracał w to samo miejsce, by ciągle na nowo przerażać mnie widokiem upiornego płodu bez czaszki.
Ojciec Leona pokiwał tylko głową.
– Drogi chłopcze, to są nasze najstarsze eksponaty. Anatomia patologiczna, przywieziono je w 1803 roku. Pomyśl sobie, że te stworzenia mają już ponad sto pięćdziesiąt lat.
– Ile by nie miały – wydusiłem przez ściśnięte gardło – są straszne.
– Przerażają cię – powiedział doktor Mierzejewski. – A wiesz, dlaczego budzą taką grozę?
– Bo są okropne – wtrącił się Leon, który od dłuższego czasu krążył między regałami. – Brzydkie i nienaturalne…
– Nie chciałbym tak wyglądać – powiedziałem jeszcze.
– Istnienie potworów każe nam wątpić w to, czy życie posiada moc nauczenia nas porządku – powiedział w zadumie ojciec Leona, a ja wówczas jeszcze nie wiedziałem, że cytuje Georges’a Canguilhema, francuskiego filozofa i lekarza.
Wpatrywałem się w tę wystawę okropieństw szeroko otwartymi oczami, nie mogąc uwierzyć, że natura, Bóg, czy jakakolwiek siła sprawcza życia może powoływać do istnienia tak makabryczne twory.
– Monstra takie jak te wywołują w tobie absolutną trwogę właśnie dlatego, że jesteś człowiekiem. Jako człowiek – tłumaczył ojciec Leona – jesteś przyzwyczajony do pewnej trwałości i konsekwencji życia. Róża pachnie i ma płatki, źrebak długie nogi i wilgotne oczy, cielę ssie krowę. Nagle pojawia się taki nieudacznik i przeraża. Dlaczego? Ano dlatego, że z jednej strony boisz się, że sam mógłbyś taki być, i drżenie w tobie budzi świadomość, czego uniknąłeś, a z drugiej strony wyobrażasz sobie, że sam mógłbyś spłodzić takiego potwora…
Patrzyłem na niego z szeroko otwartymi ustami, bo właśnie powiedział dokładnie to, o czym myślałem. Jakby wszedł mi do głowy i odczytał moje najbardziej skrywane lęki.
To nie był strach, ale rodzaj paniki, wstrętu połączonego z chęcią natychmiastowej ucieczki, zapomnienia o tym, co tu zobaczyłem. I z jednej strony dziękowałem wszystkim siłom, i tym najwyższym, i tym najniższym, że nie mnie przytrafiło się coś podobnego, a z drugiej przerażeniem napawał mnie fakt, że takie potworności się zdarzają.
Kiedyś współczułem mojej siostrze i uważałem, że jest biedna, nieszczęśliwa. Teraz, gdy patrzyłem ze ściśniętym sercem pełnym odrazy i grozy na te wynaturzone potworki w słojach z formaliną, zrozumiałem, że zarówno ona, jak i ja mieliśmy wiele szczęścia.
I nagle zamiast strachu i wstrętu zacząłem odczuwać współczucie, które zalało mnie jak morska fala. Myślałem o tych nieszczęsnych istotach, na które całe pokolenia studentów i sztubaków takich jak ja patrzyły z niezdrową ciekawością, i czułem wielki żal. Dlaczego świat skazuje niektórych na istnienie tak okropne i pełne bólu? – bo nie wątpiłem, że część owych stworzeń musiała bardzo cierpieć przed śmiercią. Nie rozumiałem tego i nigdy nie miałem pojąć, a pytanie: „Dlaczego musimy cierpieć?” wkrótce stało się podstawowym, jakie zadawałem życiu.
Ojciec Leona badawczo obserwował wyraz mojej twarzy. Musiał wiele z niej wyczytać, bo po przyjacielsku położył mi dłoń na ramieniu i powiedział uspokajająco:
– Nie martw się, chłopcze. Te istoty nie czuły bólu…
Nie byłem wcale pewny, czy ma rację, ale wolałem nie protestować.
Na zajęcia z anatomii poszliśmy w dziwnym skupieniu. Wciąż mając przed oczyma monstra ze słojów, byłem pewien, że ciało nieboszczyka, w końcu człowieka całkowicie zdrowego anatomicznie, nie przerazi mnie tak jak to, co zobaczyłem w muzeum. Jak się okazało, nie do końca miałem rację. Sale sekcyjnie mieściły się w oddzielnym holu, do którego wchodziło się z korytarza. Tuż za ciężkimi dębowymi drzwiami czuć było przenikliwy zapach formaliny, od którego kręciło się w głowie. Weszliśmy tam wszyscy – ja z Leonem, dziwnie obojętnym na całą tę sytuację, oraz gromadką zdenerwowanych studentów medycyny, przebrani w białe lekarskie fartuchy i czapeczki, upodabniające nas do lekarzy lub sanitariuszy.
Sala prosektoryjna nie była zbyt duża. Ot, niewielkie pomieszczenie, przypominające ambulatorium pielęgniarskie w naszej szkole. Duże okno wychodziło na skwerek, na którym topniał śnieg. Na pokrytych kafelkami ścianach zainstalowano kilka zlewów do mycia rąk. W środku pomieszczenia stał duży stół, na którym asystent pokazywał preparaty wyciągane z wielkich pojemników z formaliną i umieszczane w metalowych nerkach.
Nasza grupa zajmowała się mózgiem. Patrzyłem zafascynowany, gdy anatom wyjmował go z płynu i podnosząc do góry, demonstrował wszystkie najważniejsze elementy: pień, móżdżek, płat czołowy, skroniowy, ciemieniowy, potyliczny i ciało modzelowate.
Szczegóły anatomiczne nie interesowały mnie zbytnio. Chłonąłem wzrokiem ten niewielki w sumie organ, o nieładnym sinym kolorze, pofałdowany na kształt kalafiora, w którym mieściło się wszystko: nasze myśli, wspomnienia, jaźń, po prostu – cały człowiek. Mózg był tak niepozorny i wręcz zabawny w swej brzydocie, że przez chwilę miałem poczucie pewnej nieadekwatności – wszystko, co dzisiaj zobaczyłem, wydało mi się sennym koszmarem, groźnym, lecz śmiesznym przez swoją groteskowość. Gdy teraz, po latach, analizuję swoje ówczesne uczucia, myślę, że byłem po prostu zmęczony tym, co zobaczyłem w instytucie. Broniłem się wewnętrznie przed nagromadzeniem koszmaru, uciekając w przypominający senne osłabienie letarg. Z tego stanu wyrwał mnie Leon, wyraźnie znudzony preparatami, które studenci przekazywali sobie w milczeniu.
– Chodźmy stąd! – syknął mi do ucha. – Tu nie ma nic ciekawego! Denne preparaty, od stu lat te same. Spróbujemy zobaczyć coś innego.
I choć zupełnie przeszła mi ochota na zwiedzenie, on wpatrując się czujnie w swojego ojca, który właśnie był zajęty objaśnieniem jakiejś zawiłości anatomicznej mózgu, wyciągnął mnie na główny korytarz.
Chciałem mu powiedzieć, że mam już dosyć i chcę wrócić do domu, ale jego rozbiegany i dość szalony wzrok zamknął mi skutecznie usta.
– Posłuchaj – szepnął groźnie. – Ojciec nie pokazałby nam najważniejszej sali, w której przygotowują zwłoki do pobrania preparatów…
– Zwłoki? – wyszeptałem równie cicho, posiniałymi wargami, bo zapach formaliny przyprawiał mnie o mdłości.
– Tak – Leon machnął ręką zniecierpliwiony i przyczajony jak kot ruszył korytarzem. Zawahałem się. Nie podobała mi się ta nielegalna eskapada, która na pewno nie zyskałaby zrozumienia doktora Mierzejewskiego. Przyznaję szczerze, że ojciec Leona, zwłaszcza po tym, co przeżyłem w muzeum, napełniał mnie strachem. Z drugiej strony nie chciałem sam stać na środku korytarza, bezradny i zagubiony jak dziecko. Leon cicho gwizdnął na mnie, a ja w jednej chwili podjąłem decyzję i skoczyłem w jego kierunku.