Proustowskie magdalenki w Wiedniu

Proustowskie magdalenki w Wiedniu

Ze względu na sytuację ekonomiczną i całą masę innych czynników w te wakacje obczajaliśmy z ziomusiami jak najtańsze opcje wypoczynku: podróż do Holandii samochodem na gaz, hostel Cube Houses w Rotterdamie, couchsurfing w Utrechcie, gościna u przyjaciół w Nijmegen, spływ pontonowy u innych przyjaciół w Niwach, kilka dni pod gruchą w Pcimiu, darmowa wyżerka w Izdebniku oraz trochę sztuki w Lanckoronie.

Ukoronowaniem tej taniochy miał być wyjazd do Wiednia w ostatnie dni wakacji. Był pretekst, by jechać, bo Konkubina miała wziąć udział w Millennium Tower Run Up (bieganie po schodach!), a mój dziadek ma w Wiedniu mieszkanie. Jako że sam przebywa obecnie w Polsce, to klucze dał nam z pewnym wahaniem, że niby możemy zalać/zdemolować chatkę. Ale dał. Pojechaliśmy w trójkę: ja, Konkubina i mój chłopak

Najnowszym okryciem Konkubiny jest Polski Bus. O ile podróży tym busem do Warszawy (5 godzin!) nie rekompensuje cena (35 złotych), to już 6 godzin do Wiednia (tam i z powrotem za 115 zeta) brzmi całkiem rozsądnie.

Dzień pierwszy

Dotarliśmy o 6.00 rano. Dziadek mieszka zdecydowanie w najlepszej części Wiednia, przy końcu Nashmarktu, naprzeciwko Muzeum Secesji, na styku ulic prowadzących do kluczowych miejsc typu Hofburg, Muzeum Historii Sztuki, Mariahilfer Strasse, Kärtner Strasse. Przyjemnie było się znowu znaleźć w tym klimatycznym mieszkanku po blisko dziesięciu latach. Zapach świeżo parzonej kawy, o poranku, w małej kuchni, odgłosy ruchliwej Rechte Wienzeile, smak kiełby – to proustowskie magdalenki, o których rozmyślałam, wybierając się tu. Wszystkie skonsumowałam, wszystkimi zmysłami.

Pierwszy dzień przeznaczyliśmy na shopping na Mariahilfer Strasse i dziesięciokilometrowy spacer do parku Schönbrunn, który w naszym rankingu parków świata plasuje się wysoko ze względu na dobre warunki (ławy plus stół) do piknikowania (jabłka, kiełbaski, mozarella, rukola). Jeszcze wyżej uplasowaliśmy park z hamakami, na który natknęliśmy się w drodze powrotnej.  Wieczorem prawdziwie egzotyczny upał wygnał nas z butelczyną wina w okolice Stephansplatz, gdzie zjedliśmy włoskie lody z kramu, który stoi pod Katedrą św. Szczepana od zawsze. Posiedzieliśmy na schodach Albertiny i trafiliśmy na ostatnie pięć minut finisażu wystawy amerykańskiego fotografa Joela Sternfelda. Retrospektywa obejmowała trzy dekady zdjęć, prezentujących scenki rodzajowe, ludzi i miejsca. Bardzo amerykańskie, bardzo ulotne i bardzo fajne. Na zakończenie obfitego w chodzenie dnia, ostatkiem sił zjedliśmy kebaby i inne takie, siedząc na torach tramwajowych.

PS Konkubina trochę narzeka na mało fantazyjny wygląd i anturaż wiedeńczyków.

 

Dzień drugi

Spadł deszcz. Niebo nad Muzeum Secesji zasnuło się szaroburymi chmurami. Postanowiliśmy być grzecznymi turystami i poszliśmy do Muzeum Historii Sztuki. Muzeum jest ogromne i jeden dzień to stanowczo za mało, by dokładnie zapoznać się ze wszystkimi sportretowanymi kazirodkami, upośledzonymi władcami, no i przede wszystkim Brueglem, Vermeerem, Arcimboldo i Rubensem. Zawsze, jak tu jestem, popełniam ten sam błąd i tyle czasu spędzam wizytując u mumii, że nie mam już siły na takiego powiedzmy van Eycka.

Wieczorem odwiedziliśmy chiński supermarket i zjedliśmy kiełbasę z budy, a także zobaczyliśmy Looshaus, bo byłam bardzo ciekawa, dlaczego tak bardzo się nie podobał Franciszkowi Józefowi. Według mnie ze swoją marmurową, rozświetloną dolną kondygnacją i jasną, funkcjonalną, prostą górą, jest jednym z najciekawszych i najefektowniejszych budynków, jakie tu widziałam. W nocy błyszczy się niczym kula dyskotekowa.

PS Konkubina coraz bardziej narzeka na nieciekawy image Austriaków.


Dzień trzeci

Sobota została w znacznym stopniu podporządkowana bardzo źle zorganizowanemu biegowi po schodach, który odbywał się w najmniej ciekawej i mało reprezentacyjnej części Wiednia, w jakimś paskudnym centrum handlowym. Po biegach z sentymentu odwiedziliśmy Prater. Może to był błąd. Może trzeba było sobie pozostawić dziecięce wspomnienia wspaniałej zabawy. Wszystko poza okazałym Diabelskim Młynem wydało nam się jakieś małe, skarlałe, stare, zniszczone. Ale zjedliśmy dobrą kiełbaskę w langosie.

Wieczorem oblewaliśmy w ogrodach Hofburgu drugie miejsce zajęte w biegach przez konkubinę, która dzięki euforii spowodowanej zwycięstwem narzekała trochę mniej na konserwatywny styl ubioru mieszkańców miasta, w którym gościliśmy.


Dzień czwarty

Powiem wam, że nie ma to jak w Polsce, gdzie w niedzielę jest otwarte wszystko, o czym zamarzysz. W Wiedniu otwarte są tylko muzea. Zwiedziliśmy więc Muzeum Historii Naturalnej, w którym nic się nie zmieniło od dobrych dwudziestu lat (wtedy byłam tam po raz pierwszy). Nie przeczę jednak, że spreparowane krokodyle z 1900 roku mają pewien urok.

Teraz już tylko odpoczynek, polegiwanie, gotowanie podejrzanej potrawy z chińskiego supermarketu i za kilka godzin znowu czeka nas Polski Bus. A po powrocie na pewno zaserwujemy sobie seansik „Trzeciego Człowieka” Orsona Wellesa, nim wspomnienia Wiednia zwietrzeją jak wyliniałe eksponaty w Muzeum Historii Naturalnej.


PS „Zero stylu” – powiedziała na koniec Konkubina, podsumowując ubrania wiedeńczyków.

 

 Gaja Grzegorzewska