Temat masowych migracji Polaków, bez względu na wiek, choć najczęściej młodych, „za chlebem” na Wyspy, Siwmir opisał zapewne z własnych doświadczeń, bo z obyczajowym detalem i ironiczną, demaskatorską nutą. Ów finansowy raj maluje przed nami bez ogródek, jako mordęgę zamykającą się w bezdusznym, upokarzającym cyklu praca-posiłek-sen (posiłki są tu wciąż, i ze smakiem, szczegółowo opisywane – zresztą jako ważny element, bo wzbudzający melancholię i gorzki smutek – oto, co musi wystarczać za szczyt wysublimowanych doznań…) – i jeszcze czasem alkohol (tudzież inne używki), by choć na moment o nim zapomnieć. Wychodzi zaś od sensacyjnej intrygi, nad którą po cichu pracować ma prokurator Erewański. Oto od pewnego czasu nasi rodacy pracujący w Walii giną bez śladu. Komisarz wyjeżdża więc na Wyspy, incognito, niby na wakacje do znajomego policjanta Rybińskiego. Jednocześnie, wraz z kolejnym transportem pełnych nadziei na szybki zarobek Polaków, wysyła swego syna, Michała, któremu towarzyszyć będzie bohater – niejaki Jan Siwmir, zwany przez żonę Żabłem.
Tych dwoje ma za zadanie wkraść się w środowisko emigrantów i nadstawiać ucha, raportując regularnie podejrzane nowinki Erewańskiemu. I tu, niestety, Siwmir się trochę rozmywa: powinien wszak zdecydować się czy idzie w kryminał, czy w publicystykę, czy prowadzi rzeczy równomiernie. Tymczasem opis hermetycznego, przestraszonego obczyzny, polskiego getta (inne narodowości także trzymają się w nieufnych grupach) dominuje. Na szczęście szczerze i wiarygodnie. Udało się Siwmirowi, iż wyjazdowa gorączka ostatnio opada – raczej przez coraz częstsze relacje powracających stamtąd, niż przez poprawę sytuacji lokalnej – relacje, do których Siwmir także z pewnością przyłożył swą książką rękę. Bo ów brytyjski raj okazuje się minorowy na wskroś: najpierw trzeba sobie pracę „wychodzić”, potem zaakceptować bez pretensji, a potem przetrwać. Prace w ogrodach, sadach, na perfumeryjnych taśmach czy przy śmieciach, oto na czym budują fortunę ci, którzy potem w glorii i drogich ciuchach wracają do kraju. Nawet co lepsza orientacja w języku angielskim niewiele pomaga, obcy jest tu, poza wszelkimi sympatiami czy antypatiami, przede wszystkim tanią siłą roboczą.
Szczęśliwie (a zaraz zaznaczę moje wątpliwości) Siwmir nie demaskuje przez megafon, a bardziej bawi się czarnym humorem, anegdotą, rejestracją prostych zachowań zwyczajnych ludzi w wyjątkowo niezwyczajnych warunkach. Od czasu do czasu złapiemy kolejny trop w śledztwie, z przypadku zresztą, bo na fachowe śledztwo protagoniści nie znajdą ani czasu, ani sił… W finale dopiero Siwmir się rozpędzi, i postawi na sensację – całkiem prawdopodobną, dramatyczną, z klasycznym, gatunkowym twistem…
I tu właśnie moje wątpliwości w drugą stronę: ciut to wszystko za lekkie, zbyt jowialne, zbyt kumpelskie – a dramat i przestrzeń nie są tu przecież błahe. Kumpelskie właśnie, tym bardziej, że Siwmir co rusz autokomentuje w przypisach samego siebie, swój język, puszcza oko do realnych znajomych… A przez to czasem trąci naiwnością, i manierą także: gdyby zdecydował się podejść do materii z całkowitą powagą, moglibyśmy dostać rzecz bardzo ważną. Obyczajowo, ostrzegawczo i kryminalnie. Pióro wszak Siwmir ma sprawne, acz tę lekkość popuszcza zbyt często. I stąd czasem, gdy już dojdzie do głosu „twarda” sensacja, wygląda na wyprany z sensacji obrazek.
Było pod ręką obce miasto dla obcych „Murzynów”; była dobra intryga, nieco szpiegowska, nieco przemytnicza, z której wyciągnąłbym o wiele więcej; było osobiste doświadczenie, raczej niewesołe. I w to trzeba było pójść, bo bez tego –
Żabeł trojański jest zaledwie melancholijną pocztówką z gorzko-egzotycznego wypadu na Wyspy… Nie trzeba przy takich tematach puszczać wciąż oczka. Tym bardziej, ze Siwmira stać na dużo więcej.
Zapraszamy na stronę Autora: http://www.jansiwmir.com