Były takie dni, że to miasto należało do mnie, Gaja Grzegorzewska

Były takie dni, że to miasto należało do mnie

A teraz chodzę, a teraz patrzę, a teraz swój nóż ostrzę. Że tak sparafrazuję słowa poety. Bo chodzę i patrzę i nic mnie nie raduje, nic mnie nie cieszy w tym tak zwanym moim mieście. Więc i ten nóż nie jest całkiem nie na miejscu.

Co się stało z tym miastem? Może to tylko takie wrażenie, bo jesień rozpoczęła swoje ponure rządy, a może to idzie zima, jak mawiają w serialu „Gra o Tron”. A może rzeczywiście wszystko oklapło, zapadło się w sobie i zmarniało. I nawet ludzi jakby mniej. Druga fala emigracji kryzysowej opuszcza ojczyznę w poszukiwaniu lepszego życia na szmacie u angielskiego pana lub przy zbiorze winnych gron dla neutralnego szwajcara. Kilka lat temu wyjeżdżali pełni nadziei zarabiać na swoje wesela i przyszłe potomstwo, teraz opuszczają kraj, by stać ich było na  rozwód i alimenty.

Tak więc miasto opustoszało. Może dlatego nikt już się nie stara w Yellow Dogu, by było dobre i niezwykłe, a nie brzydkie i tak zwyczajne, że nawet ja potrafię sobie takie przygotować w pół godziny. Może lepiej było iść na kebaba do Syryjczyka na Wawrzyńca. Nie chcę być smutnym prorokiem we własnym mieście, ale obawiam się, że to pewnie był ostatni dzwonek, aby tam dobrze zjeść, skoro Nowicki pochwalił to miejsce w Wyborczej. Jeśli mało która restauracja unosi ciężar dobrej recenzji, to jak ma sobie z taką presją poradzić mały, skromny kebab?

W weekend tymczasem pogoda była iście kryminalna, deszczowa, zimna, wietrzna, w sam raz na wędrówkę po zadymionych spelunach. Chciałam pokazać Konkubinie miasto, zareklamować je z jak najlepszej strony, zachęcić ją jakoś do częstszego opuszczania nory. Na próżno. Miasto nie chciało współpracować. Głośne, zaśmiecone i zarzygane, co za którymś tam razem, jak się to ogląda, już nawet nie jest zabawne. Tu rikszarz przejechał beznamiętnie, wioząc w swej rikszy jakieś zwłoki, tu dresiarz ufajdał się kebabem, tam roznegliżowany Brytyjczyk przeparadował, prezentując nieatrakcyjne, galaretowate ciało. Ot, trochę tych specyficznych ludzi, którzy opuścili na moment podwoje klubu Diva, aby zapychać kałduny wielkimi zapiekankami. Ale nawet tych było jakoś mało.

Konkubina zapytała mnie, gdzie się podziali ci wszyscy ludzie. Może trafiłyśmy po prostu w tę lukę czasoprzestrzenną, kiedy to wszystkie legendarne dziodki z każdej ze stu krakowskich bohem polazły już chwiejnym krokiem do swoich domów, a wszystkie ziomki aspirujące do bycia legendami w przyszłości jeszcze nie dokończyły przedimprezowych ablucji.

Nie zadowolił nas Rynek ze swoją ubogą ofertą, na którą składała się fajna muzyka w pustej Pauzie albo beznadziejna muzyka w przepełnionych dziećmi Rozrywkach. Tylko śledź nas przygarnął życzliwie, napoił i nakarmił jak zawsze.

Znowu narzekam, ale w końcu jestem z Krakowa. Mam prawo. Kraków leży w niecce, z której wiatr nie jest w stanie wywiać całego smogu i smutku. Dlatego ludzie cierpią tu na depresję, piszą kryminały lub wiersze. Albo łączą te wszystkie elementy, tworząc nową jakość.

Spróbuję zakończyć jednak optymistycznym akcentem. Będzie na Kazimierzu nowy Piękny Pies, obok nowy Śledź, a wraz z nimi nowa nadzieja na dobrą zabawę w tym mieście. I już nie będzie trzeba, dzięki Bogu, w ogóle chodzić na Rynek.

Gaja Grzegorzewska