Powrót z kolonii, Gaja Grzegorzewska

Powrót z kolonii

Piszę te słowa, siedząc w powrotnym busie z Wrocławia do Krakowa. Tak, tak, w busie. Nikt już nie jeździ pociągiem, wlokącym się siedem potwornych, pełnych udręki godzin, skoro jest elegancki busik dowożący na miejsce w trzy zgrabne godzinki. Akurat jest czas, żeby przejrzeć głupawą gazetkę, zjeść kanapkę wyniesioną ze śniadania, poczytać kryminał i napisać felieton.

(W tym miejscu zainteresowanym donoszę, że ukończono już remont dworca Głównego we Wrocławiu i budynek, przebogaty w formie, pomalowany podobno na ten sam kolor co przed wojną, przypomina teraz Pałac Maharadży.)

No więc skończyło się. Nagle. Szybko. Ale nie przeczytacie w tym felietonie o interesujących spotkaniach, gorących panelach i mądrych wykładach. Bo to będzie opowieść o zapleczu tej całej zabawy.

I muszę się poskarżyć na wstępie, że nie było tak, jak planowałam. Nie były to wakacje na chmurce i niekończące się święto, lecz ciężka harówa od rana do nocy. Nie to, żeby wcale nie było skacowanych śniadań z pełnymi dziur opowieściami o nocnych przygodach, łatanych i uzupełnianych informacjami z zakresu orientacji czasoprzestrzennej. Bo były i nocne wojaże, i tak zwane „dywanówki” w pokojach hotelowych, na podłodze ze szklaneczką czegoś. Ale było tego jakby mniej. Bo ja tam przyjechałam do pracy, moi mili, do pracy. Wywiady do przeprowadzenia, spotkania do poprowadzenia, recenzje i felietony do napisania, książki do przeczytania, research do zrobienia. I przede wszystkim warsztaty pisania kryminału, których byłam trenerem (jednym z pięciu). Obok Marcina Świetlickiego, Marty Mizuro,  Mariusza Czubaja i Marcina Wrońskiego. Wszyscy poza mną i Świetlickim mieli już doświadczenie w nauczaniu, my zaś z Marcinem postanowiliśmy iść na żywioł i spróbować wprowadzić nasze eksperymentalne metody. Na tyle eksperymentalne, że część zachowam w tajemnicy, bo to sprawa tylko pomiędzy mną i moją grupą. I z tego miejsca (jak by powiedział poeta) pozdrawiam moją grupę.

Zawsze mnie zastanawiało, czy można nauczyć się pisać kryminały. Nie wiem, czy można nauczyć się to robić od zera, ale na pewno można dopracować coś, co jest już niezłe na początku. A takie były opowiadania moich warsztatowiczów. Z ćwiczenia na ćwiczenie, z analizy na analizę, z tekstu na tekst moi podopieczni szlifowali swój talent i robili się coraz lepsi. I to nie są puste słowa. Ostatnie teksty, które przeczytali na zajęciach, stanowiące opis sceny znalezienia trupa, były po prostu znakomite. Sprawiły, że poczułam dumę!


Reasumując. Nie wypoczęłam jak na wakacjach. Mało uczestniczyłam w szeroko pojętej, modnej ostatnio „zabawie”. Obserwowałam głównie, jak przeniesiona niemalże w całości jedna ze stu krakowskich bohem łączy się zamiłowaniu do trunku, szlugów i pięknych kelnerek z bohemami innych miast. To był wyjazd służbowy i robotniczy, nie integracyjny. Poza tym zintegrowana jestem od dawna. To był wyjazd z misją przekazania komuś czegoś. I ta misja chyba mi się powiodła.

Gaja Grzegorzewska