Florystka: fragment

Katarzyna Bonda

Florystka

Białystok, ul. Berlinga 19, rok wcześniej

Ogród był otoczony ze wszystkich stron wysokim żywopłotem z dzikiego wina. Nie miał wejścia ani wyjścia. W każdym razie Ola nie wiedziała, gdzie ono jest. Za pierwszym razem myślała, że po prostu umarła i znalazła się w raju. Nie odgadła, że to Amadeusz wezwał ją do siebie. Nie uprzedził jej. Widać chciał jej zrobić niespodziankę. To było bardzo w jego stylu.

Zwykle była boso. Pod stopami czuła wilgotną, miękką trawę o niewiarygodnie soczystym kolorze, jakby przed chwilą skropił ją deszcz. Za pierwszym razem nie mogła się powstrzymać i wyrwała źdźbło, by upewnić się, że to wszystko istnieje naprawdę, a nie jest jedynie snem. Trawa nie była sztuczna, podobnie jak pozostałe rośliny. Nie tylko nie były iluzją, ale pachniały, wydzielały soki, z ich pręcików sypał się pyłek, żarły je gąsienice, łaziły liszki. Czerwone mrówki wędrowały pośpiesznie po drzewach, a biedronki, zawsze z jedną kropką, właziły jej na ramiona, po czym odlatywały w przestrzeń, kiedy próbowała je schwycić. Nie wiedziała, dlaczego zawsze miały tylko jedną kropkę. Na drzewie wisiało gniazdo os, wyżej zaś, w sporej dziupli mieszkał dzięcioł. Słyszała często jego jednostajne stukanie. Dalej, tam gdzie Oli nie wolno było się zapuszczać, ponoć żyły nietoperze i dzikie zwierzęta. Ola słyszała czasem ich porykiwania, kiedy była w Ogrodzie zbyt długo, ale nigdy tego nie sprawdziła. Nie znała przejścia, choć był czas, że uparcie szukała jakiejś furtki czy dziury w żywopłocie.

W lewej, nasłonecznionej części Ogrodu rosły oleandry. Obok nich ciężkie kiście hortensji wydzielały słodki zapach, wabiąc chmary owadów. Słoneczniki jak jedna rodzina zaanektowały prawy róg, uparcie wystawiając „twarze” do słońca. Z prawej, pod rozłożystymi kasztanowcami rosły róże. Dalej mieczyki w obłędnym biskupim kolorze, irysy i tulipany wciskały się, gdzie popadło. Tam lipan, tu lipan – śmiał się z nich Amadeusz. Żonkile znajdowały się na swojej własnej wysepce, odizolowane od reszty kwiatów na skraju oczka wodnego, pod wierzbą płaczącą, by nie zatruwać swoimi sokami innych kwiatów. Amarylisy rosły w chaszczach jeżyn przy płocie, jakby zasiały się dziko, od niechcenia i nikt specjalnie o nie nie dbał. Już podczas pierwszego pobytu w Ogrodzie Ola wypieliła ich kąt oraz obłożyła je białymi kamieniami, by nie podchodziła pod nie woda. Wtedy ich cebule zgniłyby i nie miałyby szans odrodzić się na nowo. Nie mogłaby sobie darować, gdyby zmarniały z powodu mięty, ostów czy powoju, które z czasem łakomie zabierały każdy kawałek przestrzeni Ogrodu.

Ola zawsze od razu znajdowała się wewnątrz, choć za każdym razem musiała przybywać z innej strony. Nigdy nie musiała pokonywać żadnej drogi. Po prostu otwierała oczy i była w środku. Potem wystarczyło tylko czekać na powrót syna. Czasem trwało to bardzo długo. Amadeusz nie zawsze zaszczycał ją swoją obecnością. Wiedziała jednak zawsze, że jest gdzieś blisko. W ostatniej chwili dostrzegała na przykład jego piłkę toczącą się w jej kierunku albo żółtą bejsbolówkę porzuconą niedbale w trawie. Bywało, że mogła obserwować jedynie ślady stóp na piasku albo jego nogi w podartych trampkach, zwisające z gałęzi. Ale nawet jeśli był obok niej, nie miała prawa go dotykać, ani tym bardziej przytulać. Nie mogła też z nim rozmawiać. Słyszała tylko jego myśli i w ten sposób mogła się z nim porozumiewać. Początkowo jej to wystarczało.

Po kilku wizytach znała niemal każdy fragment tego miejsca. Ogród wcale nie był duży. Być może z punktu widzenia dziecka była to ogromna przestrzeń, ale dla Oli było to zdecydowanie miejsce „kieszonkowe”. Po pewnym czasie zrozumiała, że jest to wyłącznie wytwór wyobraźni Amadeusza, który łaskawie wpuszcza ją do swojego świata. Była mu za to wdzięczna. Uważała to za wielki dowód synowskiej miłości.

Ogród miał swoje mankamenty. Czas w nim nie istniał. Podobnie jak pogoda. Zawsze świeciło tutaj słońce. Nie było nocy. Kwiaty wciąż musiały kwitnąć. Wiedziała, że ich korzenie są wątłe, płatki słabe. Ola nigdy nie odczuwała wahań temperatury. Niezależnie od tego, w co była ubrana, było jej idealnie ciepło. Nigdy nie wiedziała, jak długo tutaj przebywała. Ogród nie podlegał żadnym zwyczajowym normom. I rzecz najważniejsza: to Amadeusz decydował, jak długo matka może w nim być. Ola za każdym razem panicznie się bała, że to będzie jej ostatnie spotkanie z dzieckiem.

Zanim Amadeusz wezwał ją do swojego Ogrodu, mówił jej o nim wiele razy: „Jest takie miejsce, gdzie rosną wszystkie kwiaty świata, psy się nie gryzą, a wszystko, co człowiekowi jest potrzebne, znajduje się na wyciągnięcie ręki”. Bardzo chciała, by jak najszybciej ją tam zaprowadził. Prosiła, błagała, groziła. Bez skutku. Kiedy wreszcie zdesperowana poszła do Lasu Pietrasze i zarzuciła na gałąź pasek od sukienki, nieudolnie próbując do niego dołączyć, syn pojawił się znienacka milczący i zły. Ola nigdy nie zapomni jego twarzy wykrzywionej wściekłością. Musiała obiecać, że więcej tego nie zrobi i poczeka, aż przyjdzie na nią czas. Będzie żyła, choć to dla niej większa kara niż śmierć. Amadeusz zaśmiał się i odpowiedział, że Ola naprawdę nie wie, co mówi. Zdziwiła się. Chciała tylko dołączyć do niego. Choćby za cenę piekła. Wiedziała, że je pokona, byle dostać się do dziecka. Każda chwila bez syna była dla niej cierpieniem.

– Tu jest nudno – mruknął Amadeusz zamiast pocieszenia i zniknął.

Otworzyła oczy. Leżała w szpitalu. Siedząca u wezgłowia jej łóżka pielęgniarka poinformowała, że na szczęście próba samobójcza i tym razem się nie powiodła. Ola zrezygnowana opadła na łóżko, pozwoliła podać sobie leki, podłączyć wenflony. Nie powiedziała nikomu ani słowa, ale teraz żałowała złożonej synowi obietnicy. Obawiała się, że nigdy go już nie zobaczy. Nagle zdawało jej się, że słyszy chichot Amadeusza. Rozejrzała się. Nikt poza nią go nie słyszał. „Czy zwariowałam do reszty?” – pomyślała.

– Tylko ty i ja. Nikt więcej – usłyszała szept chłopca.

Uśmiechnęła się, bo wiedziała, że syn już jej nie opuści. Nie gniewał się na nią, wybaczył. Ale nie odzywał się bardzo długo, choć nieustająco czuła jego obecność. Czasem, kiedy przechodził obok, czuła chłodny powiew, jakby morskiej bryzy. Czekała cierpliwie. Wreszcie wezwał ją do siebie, by pokazać Ogród.

Z czasem bywała tutaj częściej niż w swoim realnym życiu. Tylko dzięki tym wyprawom była w stanie czekać po drugiej stronie na sygnał syna. Ludzie myśleli, że wyzdrowiała. Poradziła sobie. Ola nie zaprzeczała. Nikt nie znał jej tajemnicy. Nie wolno jej było się z tym nigdy zdradzić. To też mu obiecała. Wiedziała, że jeśli ktoś się dowie, Ogród zniknie jak bańka mydlana. Za bardzo zależało jej na kontakcie z dzieckiem, by tak ryzykować.

Teraz znalazła się w Ogrodzie, nad samym brzegiem oczka wodnego. Woda sięgała jej po uda. Musiała jednak wcześniej pływać, bo była cała mokra. Nie pamiętała tego. Nie czuła zimna, więc nie wiedziała, jak długo tam stała. Wyszła z wody, wykręciła sukienkę i rozejrzała się wokół, ale Amadeusza nie było w pobliżu. Zajęła się pieleniem kwiatów, grabieniem liści, które spaliła w małym ognisku.

Jedynie z rozsądku starała się choć trochę osuszyć. Nie czuła głodu, zimna. Tylko zmęczenie czekaniem i tęsknotę za synem. Podeszła, by umyć ręce w wodzie.

– Chcę prezent, prezent, prezent – usłyszała za plecami szelmowski śmiech i odwróciła się. Amadeusz stał z zadartą w niebo głową. Puszczał szybowiec. Nie patrzył na nią. Wiedziała jednak, że w myślach mówi do niej. Wiedziała też, o czym – za miesiąc miałby urodziny.

– Synku… – zbliżyła się do niego, ale pobiegł za samolotem, który uderzył w drzewo i złamał skrzydło. Nie goniła go. Był teraz zbyt zaaferowany zabawką, nie słuchał jej.

– Jaki prezent można dać duchowi? – zastanowiła się na głos, jakby pytała kwiaty.

– Będziesz dobrą mamą? – usłyszała tuż za sobą. – Będziesz?

Amadeusz wpatrywał się w nią, jakby przerażony jej widokiem. Odruchowo poprawiła włosy i zerknęła w oczko wodne. Zamiast swojego odbicia zobaczyła smagłą dziewczynkę grającą na harfie. Nie od razu ją rozpoznała. To przez ten strój: sukienka w kwiatki. Ola nigdy nie widziała Zosi w takim ubraniu.

– Zosia? – spytała, nadal nie rozumiejąc. Odwróciła się do Amadeusza. Pokiwał głową.

– Chcę mieć siostrzyczkę. Nudno tu – poskarżył się.

Teraz Ola wreszcie pojęła. Jej oczy były wielkie ze zdziwienia. Pokręciła głową.

– Nie, tylko nie Zosia. Nie ona! Zabierz mnie!

Otworzyła oczy i obudziła się. Była w pokoju Amadeusza. Wszystko było takie, jak syn zostawił to przed śmiercią. Na ścianach wciąż wisiały plakaty ulubionych bohaterów kreskówek. Na półkach leżały książki, zeszyty, przybory szkolne. Szybowiec wciąż miał złamane skrzydło.

Ola leżała na łóżku Amadeusza, w niebieskiej pościeli w samoloty. Wstała, zapaliła światło, podeszła do okna. Szyba balkonowa odbijała jej postać jak lustro. Wpatrywała się

w swoje odbicie, ale wciąż jedynie widziała własne dziecko. Dopiero kiedy zdjęła żółtą, przybrudzoną bejsbolówkę, jasne włosy rozsypały się jej po plecach. Były długie do pasa. Nie ścinała ich, odkąd Amadeusz odszedł do Ogrodu. Potem zdjęła bluzę z kapturem i bojówki. Stała tylko w bieliźnie, bez ruchu. Wreszcie chwyciła z krzesła swoją czarną, zgrzebną sukienkę. Założyła ją jednym ruchem, wyprostowała fałdy. Kluczem zawieszonym na sznurówce, który nosiła na szyi, zamknęła pomieszczenie. Dwukrotnie sprawdziła, czy drzwi nie da się otworzyć. Wtedy usłyszała szum płynącej wody. Ruszyła w kierunku łazienki. Zdążyła na czas. Jeszcze chwila, a woda przelałaby się poza brzegi wanny.

– Ja ci dam żarty, demonie jeden – żachnęła się, robiąc groźną minę. Ale zaraz uśmiechnęła się czule do własnego odbicia w lustrze. Zakręciła kurki i wyłączyła dopływ wody. – I co ty na to, łobuzie?