Ona, Katarzyna Ledwoń

Katarzyna Ledwoń

Ona

 

Jest. Przyszła. Dobrze. Trudno. Sama jest sobie winna. Prosił przecież, by tego więcej nie robiła.

Spojrzał z niechęcią na sznur. Zdecydowanie nieodpowiedni.

Mama mówiła, że trzeba być silnym.

Mama wie, co mówi.

Pogładził z lubością swoje przyrodzenie.

Tak, pokaże wszystkim, kim jest, będzie odważny i wreszcie zrobi to, co zaplanował, nie może być inaczej. Musi tylko się pospieszyć, bo zaraz przyjdzie publiczność.

Cios spadł znienacka, nagle, z ogromna siłą i tak szybko, że nie zdążyła krzyknąć. Zresztą i tak było już za późno. A jeszcze przed chwilą miała nadzieję, że coś się zmieni, bo przecież wydawał się zadowolony, kiedy przyszedł.

Nóż wbił się w jej trzewia tak głęboko, że niemal przebił ją na wylot. W jednej chwili zgasło wszystko.

Ulga. Spokój. Cisza.


– Miał pan nosa, szefie. Skubany nie kłamał, wszystko jest tak, jak mówił.

Dziwny, a raczej niepokojący telefon od tajemniczego świadka zmusił policję do niestandardowych działań, które zazwyczaj polegały na ściganiu złodziei i zawszonych pijaczyn. Niestety, w małej pipidówie nie można liczyć na szczególną kreatywność świata przestępczego.

Stary budynek, w którym miały się wedle słów informatora znajdować zwłoki, od dawna był bezpański, chociaż z zewnątrz nie prezentował się jeszcze najgorzej. Wąskie, wysokie na trzy metry, łukowato zakończone okna nadawały mu dystyngowany, prawie pałacowy wygląd; wrażenie wzmacniała ogromna, reprezentacyjna klamka w kształcie lwa w równie wielkich co okna drzwiach. Zamontowana została chyba z myślą o wielkoludach, bo umieszczono ją mniej więcej w połowie ich wysokości. Sama bryła budynku bardziej niż pałac przypominała wysoką stodołę, być może przez niemal płaski dwuspadowy dach. W środku było jedno tylko, nieprawdopodobnie zagracone pomieszczenie, a raczej sala balowa, z pamiętającym lepsze czasy parkietem.

Nie musieli długo szukać. Ciało młodej kobiety leżało na podłodze w centralnym punkcie sali. Jasna sylwetka nawet bez zapalonego światła wyraźnie odznaczała się od czerni podłogi. W jej otwartych wciąż oczach było widoczne zdumienie, a obie dłonie miała mocno zaciśnięte na uchwycie noża, co przywodziło na myśl rozpaczliwą próbę ratunku.

– Szefie, są ślady na tym syfie. Ślicznie odbite. Damskie butki to chyba tej tu, a i męskie na pewno się znajdą. Ładna szpileczka – powiedział komisarz po zaledwie pobieżnych oględzinach, ale za to z dużym znawstwem. Rzeczywiście miał rację, buty były naprawdę piękne, wysokie, z beżowej, cieniutkiej skórki, zapinane na zamek, harmonizowały z subtelną urodą zamordowanej.

Wszystko z wyjątkiem zwłok było pokryte co najmniej kilkunastoletnim kurzem. Szyby w oknach, najwyraźniej od lat nieczyszczone, za nic nie chciały wpuszczać światła słonecznego. Na szczęście jedno było uchylone i przynajmniej mieli czym oddychać.

– Zwiał nam! – zawołał jeden z policjantów rozgorączkowany. Młody, niedoświadczony, to była pierwsza poważna sprawa, w której brał udział.

Rzeczywiście ślady męskich butów przywiodły ich do okna, tego właśnie, które było otwarte.

– To co, szefie, zorganizujemy psa? Zwłoki jeszcze ciepłe, to dużo czasu nie upłynęło, będzie mu łatwo – powiedział komisarz z nadzieją, wychylając się przez parapet, jakby chciał jeszcze dojrzeć sprawcę.

Odkąd weszli do środka, szef nie powiedział ani słowa. Przez krótką chwilę, a właściwie ułamek sekundy, zdawało się, że coś na kształt wzruszenia pojawiło się na jego pomarszczonym jak stare jabłko obliczu. Błyskawicznie się jednak opanował i teraz z pozbawioną wyrazu twarzą stał obok zwłok i tylko się rozglądał, a przynajmniej się starał, bo ciemność na niewiele pozwalała. Komisarz pomyślał brzydko, że staremu, znudzonemu pierdzielowi nie chce się już nawet kolan dla dobra śledztwa poświęcić.

– A to co?! Fuj! – Usłyszeli nagle pełny obrzydzenia okrzyk policjanta, który podniósł z ziemi znajomo wyglądający przedmiot. – Taka klasa babka i takie świństwa?

Komisarz, który zdążył wyrobić sobie własną, bardzo prawdopodobną i wygodną zresztą wersję wydarzeń, nie zwracał na otoczenie żadnej uwagi, tylko zniecierpliwiony tupał nogami w miejscu, wzbudzając przy okazji ogromne tumany kurzu.

– Szefie, wezwać tego psa? – powtórzył pytanie. – Pójdzie po świeżych śladach.

Szef, który dla odmiany na otoczenie spoglądał bacznie, zastanawiał się właśnie, czy młodzi są tak wiele warci, jak się powszechnie uważa. W jego oczach był to bezrefleksyjny, roszczeniowy i co gorsza słabo wykształcony motłoch. W żadnym wypadku nie mógł ich traktować jako własnej polisy na bezpieczną przyszłość albo raczej, co bardziej istotne, starość…

– Zajrzyjcie do jej torby – odezwał się wreszcie, z premedytacją ignorując po raz kolejny kwestię wyboru metody poszukiwań nie wiadomo czego.

– Jakieś szmaty i buty, nawet chyba pasują do tych tu. – Policjant wskazał głową w kierunku odbitych w kurzu śladów.

– Spryciarz zafajdany, ale na szczęście niedouczony – ucieszył się idiotycznie komisarz.

Szef, najwyraźniej na przekór, postanowił jednak wykazać się aktywnością fizyczną i przemieścił się o kilka kroków. Zajrzał do torby i pokiwał głową.

– Pokaż jeszcze raz tę zabawkę, którą znalazłeś.

Nie musiał dwa razy powtarzać, od razu została mu wręczona foliowa torba z właściwą zawartością.

– Obrzydlistwo, szefie, jak sobie tak pomyślę, że zdążyła tego jeszcze użyć…

Z ulgą przyjął utratę gorszącego przedmiotu o wyglądzie identycznym z męskim członkiem.

– A co, według ciebie zwłoki powinny być wyłącznie nienapoczęte? Ja bym to odwrócił, wyłącznie te zużyte. O ile świat byłby piękniejszy – rozmarzył się komisarz. – Swoją drogą, ciekawe, do czego jej ta wibrująca namiastka naszego ego.

Twarz szefa była wyzuta z wszelkich emocji.

– To nie wibrator – stwierdził po dokładnych oględzinach takim tonem, jakby to nie było nic niezwykłego, czym zresztą wywołał powszechną konsternację.

– To co?!

Komisarz nagle podskoczył.

– Wiem! Do obrony, zamiast gazu pieprzowego! – wrzasnął, równocześnie prezentując swoje umiejętności w zakresie fechtunku. – Wyjmuje fiuta i macha delikwentowi przed oczami. I on głupieje, a ona wtedy…

– A wtedy niestety my przyjeżdżamy i też głupio gadamy.

Szef jakby się ożywił. Klasnął w dłonie, po czym zaczął je międlić. Komisarza ten gest, wyraźnie wskazujący na radosny nastrój przełożonego, zawsze przyprawiał o mdłości.

– To co, panowie, kończymy? Skoro wszystko już wiadomo, absolutnie nie ma powodów, aby przedłużać nasz pobyt tutaj – powiedział szef z nieadekwatnym do okoliczności entuzjazmem, po czym powiódł po wszystkich wzrokiem, jakby szukając w ich oczach aprobaty. Niestety, rozczarował się.

–  Nic nie wiadomo. – Zdecydował się sprzeciwić jeden z policjantów, ten z najkrótszym stażem.

Szef wzruszył ramionami, ale nie wyglądał na zniecierpliwionego bezradnością i panującą w tym towarzystwie niemocą.

–  Nic naprawdę nie dało wam do myślenia? W którą stronę prowadzą ślady? – zapytał spokojnie.

– We właściwą, od okna. Wiadomo, wszedł i ją zaciukał. – Podjął wyzwanie komisarz.

– A jej?

– Tam, gdzie leży. Nie wiem. W żadną chyba. Może ją sobie przyniósł, może wcześniej zaatakował, zobaczył, że tu da się wejść, okazja super. Więcej analiz potrzeba, jakieś ślady z noża.

Szef wyszczerzył zęby, a właściwie ich starannie wykonaną atrapę. Wcale nie wyglądało to na uśmiech, przypominało raczej szyderstwo.

– Ja, chłopcze, bez analiz mogę ci powiedzieć, co na nim znajdziesz. Wyłącznie te drobne paluszki. – Wyraźnie zaakcentował słowo „chłopcze” i brodą wskazał na dziewczynę wciąż leżącą w tej samej pozycji, w której ją zastali.

Komisarz się zdenerwował, już miał na końcu języka jakąś ciętą ripostę, ale zdołał się opanować. W końcu szef był stary, zramolały i dał radę go przetrzymać.

– To trzeba posłać po tego psa wreszcie. Nie wiem, na co czekamy.

– Posyłaj, posyłaj. Ale najpierw się założymy, że nic ci nie powie. Co najwyżej kierunek, z którego denatka przed śmiercią przyszła.

– No to co?! Nadziała się na ten nóż sama, czy jak?!

– Niezbyt przypadkowo, ale tak. W pewnym sensie była chora. I tak się składa, że znalem ją, i jej rodzinę także, i żeby uprzedzić waszą podejrzliwość dodam, że przy takiej znikomej liczbie ludzi, jak w naszym mieście, to nie jest trudne. Gdyby nie te rzeczy w reklamówce i to – wskazał na sztucznego penisa – byłbym skłonny prognozować inny przebieg wypadków. Niestety, wszystko potwierdza moją wstępną teorię. Także to, że Alicja, bo tak właśnie miało na imię to dziewczę, cierpiała na swoiste rozdwojenie jaźni.

– Czyli samobójstwo?

Szef zaprzeczył.

– Niestety, to byłoby zbyt proste i oczywiste. Nie mówię o samobójstwie, tylko mimo wszystko o zabójstwie. Artur ją zabił.

– Jezu szefie, jaki znowu Artur?! To mamy jednak go szukać?! – zawołał całkowicie skonfundowany komisarz, niestety, najwyraźniej przekroczył dopuszczalną dzienną normę idiotyzmów, bo został skarcony surowym spojrzeniem.

– Alter ego Alicji. I moim zdaniem nie ma innego rozwiązania. Smutne to, ale najwyraźniej nikt nie potrafił jej pomóc – powiedział szef, kładąc nacisk na słowie „jej”, i odszedł, bo czekał go jeszcze przykry obowiązek do spełnienia.


Sekcja potwierdziła, że jak zwykle się nie mylił.