Dobry, zły i najlepszy z najgorszych, Gaja Grzegorzewska

Dobry, zły i najlepszy z najgorszych

Po wyjściu z seansu „Drogówki” miałam pewną refleksję na temat bohaterów współczesnych kryminałów. Nowy obraz Smarzowskiego okazał się, tak jak się zresztą spodziewałam, filmem ciekawym wizualnie i treściowo. Reżyser ponownie chwycił się swojego ulubionego tematu, czyli wszechobecnego syfu, ludzkiej słabości i ponurej polskiej rzeczywistości. Niestety, podobnie jak to miało miejsce w „Domu złym”, znowu powstało dzieło bardzo przegięte pod względem skumulowania hardkoru i patologii wszelakiego rodzaju. Wszystko występuje w nadmiarze: wóda, dziwki, szlugi, zdrady, układy, nienawiść, niesprawiedliwość. Pokładami agresji występującymi tu na każdym polu: ziarnistego obrazu, ujęć z ręki, kręconych telefonem komórkowym, brzydkiego otoczenia, wulgarnego języka, przykrego seksu, odrażających, szpetnych postaci, wrogich relacji pomiędzy bohaterami i ultrabrutalnych scen, Smarzowski mógłby zawstydzić takich specjalistów od afirmacji przemocy jak krwawy Sam Peckinpah czy postmodernistyczny Quentin Tarantino.

Przez nagromadzenie takiej ilości wszelakiej ohydy obraz Smarzowskiego w trakcie seansu tracił nieco swoją moc. Policjanci „Drogówki” są co do jednego typami odrażającymi, niebudzącymi sympatii. Początkowo proces identyfikacji z którymkolwiek z nich jest bardzo trudny. Oglądamy ten świat z boku, ciesząc się, że nas nie dotyczy. Jednak w miarę trwania seansu coraz łatwiej akceptujemy wizję rzeczywistości proponowaną przez reżysera, aż w końcu zaczynamy kibicować głównemu bohaterowi, sierżantowi Królowi. Bo jest on tym najlepszym z tych najgorszych. Król prowadzi swoje śledztwo, a my mu wybaczamy nałogi, skoki w bok, przymykanie oczu na nadużycia i ogólną „śliskość”, bo w porównaniu ze swoimi kolegami okazuje się człowiekiem, który wątłe bo wątłe, ale jakieś tam zasady ma i jakimś tam kodeksem się jednak kieruje.

Taki rodzaj niejednoznacznego bohatera, ani dobrego, ani złego, tylko funkcjonującego gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami, raz bliżej jednego, raz drugiego końca skali, zdominował kryminalne i sensacyjne dzieła filmowe i literackie. Kiedyś taka wieloznaczność była zarezerwowana dla bohaterów wielkich powieści, chociażby dla takiego Raskolnikowa. Natomiast detektywi w klasycznym kryminale, jak u Christie czy Conan Doyla (pomijam kokainowy nałóg Sherlocka Holmesa, bo w tamtych czasach nie budził takiej kontrowersji) byli nieskazitelni i prawi, a ich przeciwnicy godni potępienia. Dopiero w „I nie było już nikogo” Agatha Christie zaryzykowała odejście od klasycznej formuły, w której dobry detektyw pokonuje zło i przywraca harmonię, i uczyniła wszystkich bohaterów postaciami w różnym stopniu negatywnymi, od lekko amoralnych do całkiem zepsutych. Zmusiła czytelnika do zaakceptowania wizji świata zaludnionego wyłącznie przez złych ludzi, którym na dodatek współczujemy. To właśnie te mniej jednoznaczne powieści Christie należą dziś do najbardziej cenionych i nadal aktualnych. Jednak tacy antybohaterowie należeli w wiktoriańskim kryminale do rzadkości. Tymczasem jednak po drugiej stronie oceanu pojawił się czarny kryminał, a wraz z nim bardziej złożony bohater, niepoddający się tak łatwo kategoryzacji. Skomplikowane zagadnienia dotyczące natury człowieka zaczęły wzbogacać literaturę gatunkową, a potem także film.

Nastąpił też kres łatwych rozwiązań. O żadnej powieści Chandlera, może poza „Playbackiem”, nie można powiedzieć, że dobrze się kończy. Twórcy uświadamiają nam, że dobro nie może zawsze wygrywać, bo świat tak nie wygląda. Autorzy nie zawsze decydują się potępiać swoich bohaterów. Nieczęsto zbrodni towarzyszy kara, jak w „Linie” Hitchcocka. Kryminał tylko czasami bywa równocześnie moralitetem, jak w przypadku „Złego porucznika” Ferrary, gdzie bohater ma szansę odkupić swoje winy. Najczęściej taki bohater lawiruje pomiędzy dobrymi i złymi uczynkami, za co nie zostaje ani nagrodzony, ani ukarany. Czasami jedyną karą są wyrzuty sumienia, które są jednak ceną, jaką bohater akceptuje, więc i my uznajemy ją za rozsądną i wystarczającą. Tak jest w przypadku Chrisa Wiltona z „Wszystko gra” Woody’ego Allena. Wilton czyta „Zbrodnię i karę”, przeżywa nawet chwilę zwątpienia, ale żadne poczucie winy nie zaprowadzi go z własnej woli do więzienia, jak tego frajera Raskolnikowa. Bywa też, że światem bohatera nie zachwieją nawet minimalne wyrzuty sumienia. Patricia Highsmith pozwala Ripleyowi beztrosko czerpać profity ze zbrodniczej działalności.

Nie zawsze bohater jest aż tak zły, jak w powyższych przypadkach, niekiedy jest tylko trochę zepsuty. Czasami po prostu jest alkoholikiem, jak bohater Rankina, Nesbø czy Świetlickiego, damskim bokserem, jak Mock Krajewskiego, członkiem organizacji przestępczej, jak większość postaci u Tatiany Polakowej, łapówkarzem, jak u Jamesa Ellroya, lub też działającym często na obrzeżach prawa zabijaką, jak bohaterowie Lehane’a czy Chandlera. Takim właśnie najlepszym z najgorszych, jak sierżant Król z „Drogówki”.

Odbiorca akceptuje te postaci. Przymykamy oko na to, że zły porucznik niewiele się różni od przestępców, których ściga. Ripley to amoralny morderca, oszust i manipulator, a mimo wszystko budzi naszą sympatię, podczas gdy jego ofiary potrafią irytować swoją głupotą czy naiwnością. Akceptujemy Mocka, dopóki częściej naprawia zdeprawowany świat niż tłucze bezbronne kobiety. Brudny Harry ma nasze przyzwolenie na zabijanie, bo przecież zabija złych. Lecter może i jest ludożercą, ale przecież pomaga w śledztwie i posiada wiele uroku osobistego. Kibicujemy bohaterowi Allena podczas zacierania śladów, bo to ambitny chłopak. Darzymy sympatią tytułowego bohatera serialu „Dexter”, chociaż to pozbawiony moralności morderca i psychopata, bo jest miły i ma przyjemną powierzchowność. I to za niego trzymamy kciuki, a nie za depczącego mu po piętach policjanta.

Tym, co pomaga nam zaakceptować te dwuznaczne moralnie postaci, jest własny kodeks, którego się trzymają. Słuchanie tego wewnętrznego głosu stanowi namiastkę wprowadzania ładu w chaosie, czyli podstawy klasycznego kryminału. Swoiste zasady ma nawet Anton Chigurh, psychopatyczny morderca z powieści Cormaca McCarthy’ego. Ciężko powiedzieć, by czytelnik darzył go sympatią, ale skupia największą uwagę i wyrasta na głównego bohatera, bo reszta wydaje się przy nim totalnie nijaka i pozbawiona wyraźnych reguł, którymi mogłaby się kierować.

Poza tym zwykle paskudny świat, w którym taki typek funkcjonuje, w jakiś sposób usprawiedliwia jego moralną dwuznaczność i czytelnik chętnie wierzy, że taka rzeczywistość nie mogła wyprodukować innego bohatera.

Czasy, gdy dobrych i złych bohaterów kryminału było równie łatwo od siebie odróżnić, jak postaci z klasycznego westernu, gdzie dobrzy byli ubrani na biało, a źli na czarno, już raczej nie wrócą, chyba że w jakiejś przewrotnej pastiszowej formie. Pomijając różnego rodzaju mechanizmy, jakie stosują twórcy, by pogłębić proces identyfikacji ze swoim odrażającym bohaterem, takie postaci są najzwyczajniej w świecie interesujące i fascynujące. Jakkolwiek sympatyczna nie byłaby przecież panna Marple, to nigdy nie wzbudzi takich emocji, jak charyzmatyczny amatora ludziny Hannibal Lecter czy ostatni sprawiedliwy dziwkarz, sierżant Król.


Gaja Grzegorzewska