Recenzje czytelników: Dr House (serial)

Autor: Hanna Wojciechowska
Data publikacji: 12 lutego 2013

Kulawy doktor z kompleksem Rubika

House – to przytulne, angielskie słowo w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku nabrało dodatkowego, mniej przytulnego znaczenia. Gdy je bowiem słyszymy, przed oczami pojawia nam się obraz grubiańskiego, kulejącego lekarza, który łyka vicodin jakby to były M&Msy. Niektórzy więc poszli dalej i przechrzcili Gregory’ego House’a na „doktora Chamsa”. Ale nie przeszkadza im to śledzić z zapartym tchem perypetii błyskotliwego lekarza.

Zapał widzów ma swoje uzasadnienie nawet w konstrukcji fabularnej serialu. Mimo iż oglądamy serial medyczny, czujemy się trochę, jakbyśmy oglądali kryminał. Bo choć pytanie nie brzmi „Kto zabił?”, lecz „Jaka to choroba?”, obserwujemy proces rozwiązania zagadki, podążamy wraz z bohaterami błędnymi tropami, aż w końcu, ku naszej satysfakcji, super inteligentny lekarz, mający do dyspozycji ciut mniej inteligentnych (acz niezbędnych!) pomocników znajduje „winnego”. House przypomina jednego z najsłynniejszych fikcyjnych detektywów, Sherlocka Holmesa, nie tylko dlatego, że tak jak i Holmes uzależniony jest od środków odurzających (House od vicodinu, a Holmes od kokainy). Również jego metody przywodzą na myśl pracę detektywa – systematycznie wysyła swoich współpracowników, by włamali się do domu pacjentów, a na sugestię Foremana, że może lepiej po prostu poprosić o klucze, odpowiada: „Czy policja prosi o pozwolenie, zanim przyjedzie zbadać miejsce zbrodni?”. Cameron, już po odejściu

z zespołu House’a, przyznaje natomiast: „Brakuje mi zgrywania prywatnego detektywa. Brakuje mi zagadek”.

Bowiem tym, na czym szczególnie zależy House’owi, jest właśnie rozwiązywanie zagadek. Jego przyjaciel Wilson stwierdza: „Niektórzy lekarze mają kompleks mesjasza, muszą zbawić świat. Ty masz kompleks Rubika – za wszelką cenę musisz rozwiązać zagadkę”. House gardzi obowiązkami w przychodni, bo gardzi prostymi przypadkami („Nie martwcie się, bo w przypadku większości z was moją robotę mogłaby wykonywać małpa z butelką motrinu [lek, który zawiera ibuprofen – przyp. HW]”). House wie, że tylko on może sobie poradzić z trudnymi przypadkami

i w tym tkwi jego siła. Jeden z pacjentów, który miał okazję poznać House’a, mówi wprost: „Zakładam, że House jest świetnym lekarzem, ponieważ kiedy jest się takim palantem, jest się albo kimś wielkim, albo bezrobotnym”.

Faktycznie, House jest wielki w tym, co robi. Może dlatego, że nigdy się nie poddaje; walczy do samego końca, wszelkimi dostępnymi sposobami. Sztukę manipulacji pacjentami

i współpracownikami opanował do perfekcji. Nie waha się kłamać (tym bardziej, że jest zdania, iż wszyscy kłamią) – gdy sytuacja tego wymaga, bez mrugnięcia okiem okłamuje nie tylko pacjenta

i jego rodzinę, ale także współpracowników, zwierzchnika i radę transplantologiczną.

House jest arogancki, cyniczny, grubiański. Obraża każdego z kim się zetknie. Stale dogryza swoim podwładnym („Myślałem, że wysłucham waszych opinii, wyśmieję je i jak zwykle postąpię zgodnie z własną”); jego zachowanie przy łóżkach pacjentów (których notabene stara się unikać tak długo, jak to tylko możliwe) pozostawia wiele do życzenia. Ale odpowiadając na podobne zarzuty, pyta: „Co byś wolał: lekarza, który trzyma cię za rękę, kiedy umierasz, czy takiego, który przechodzi obok ciebie obojętnie, kiedy zdrowiejesz?”.

House jest pewny siebie (jego najlepszy przyjaciel Wilson stwierdza: „Twój egotyzm mógłby zostać uhonorowany pomnikiem”) i pewny swoich racji. Cuddy pyta House’a jak to jest, że on zawsze zakłada, że ma rację, nawet jeśli wszyscy inni twierdzą odwrotnie – odpowiada jej: „Wcale nie. Po prostu trudno mi pracować przy innych założeniach”. Pokora jest cechą ludzi, którzy często się mylą, a więc House z założenia musi być arogancki.

Ta arogancja oczywiście odstręcza od niego ludzi. Gdyby House był po prostu niezwykle zdolnym i skutecznym, aroganckim doktorem, byłby nieznośny nie tylko dla otoczenia, lecz także dla widzów. Jednak od lat miliony na całym świecie włączają telewizor, by zaprosić tego ekscentrycznego doktora do swoich domów. Dlaczego?

James Gilder w szkicu pod wymownym tytułem Czy Bóg kuleje? słusznie konstatuje: „Wyjątkowość serialu tkwi w tym, że traktuje ból jako czynnik humanizujący. Nie utożsamiamy się z House’em za jego ludzkie ciepło, ani ze względu na jego humanizm i niewinność, ale właśnie przez ból i cierpienie. Inaczej niż zimni wszechwiedzący lekarze z wcześniejszych seriali medycznych House odsłania przed nami wykrzywioną grymasem bólu ludzką twarz – jedyny słaby punkt, który łączy go z nami, śmiertelnikami”.

Gregory House przeżył zawał mięśnia udowego – niezdiagnozowany na czas (dopiero sugestia samego pacjenta naprowadziła lekarzy na właściwy trop) doprowadził on do obumarcia owego mięśnia. Teraz House żyje z „dziurą w nodze”, porusza się o lasce i czuje chroniczny ból. Nic więc dziwnego, że odbija się to na jego relacjach z ludźmi.

Jeśli zaś przyjąć, że ból (zgodnie zresztą z etymologią: ból – łac. poena – oznacza bowiem pokutę lub karę) jest ceną za sukcesy na polu zawodowym, swoistą „równowagą” dla wybitnej inteligencji House’a, można dostrzec w nim bohatera tragicznego. Karen Traviss dopatruje się wręcz mitycznych podobieństw: „House bardziej [niż boga – przyp. HW] przypomina Prometeusza: to przemądrzały dupek, obdarzony prawie boską umiejętnością stawiania diagnozy, który stał się zbyt arogancki, więc bogowie postanowili go skarcić, zsyłając na niego ciągłe cierpienie – choć

w jego przypadku jest to martwica mięśni, a nie orzeł wyżerający wątrobę. House zapłacił swoją cenę za to, że jest takim zdolnym draniem, przy którym wszyscy robią wrażenie tępaków, i nadal ją płaci. To jest jego główne przestępstwo”.

House stale walczy z nękającym go bólem – przede wszystkim łykając vicodin.

I w przeciwieństwie do swojego otoczenia, nie widząc w tym fakcie nic strasznego („Mówiłem już, że jestem uzależniony. Ale nigdy nie mówiłem, że mam z tym jakiś problem”). Przyjaciele i współ-pracownicy stale próbują odwieść go od faszerowania się vicodinem, ale on reaguje na ich sugestie sarkazmem. Gdy na przykład słyszy, że istnieją inne sposoby pokonywania bólu, stwierdza: „Może śmiechem albo medytacją? Słuchaj, może znasz kogoś – zatkała mi się trzecia czakra”.

Przez krótki czas mogliśmy obserwować, jak wyglądałoby życie House’a, gdyby tylko usunąć z niego ból (po postrzeleniu przez pacjenta w końcówce drugiej serii, na życzenie House’a wprowadzono go w stan ketaminowej śpiączki farmakologicznej, która może „zresetować” mózg).  House zaczął wtedy trenować jogging i jeździć na deskorolce. Był wtedy bardziej radosny i mniej odpychający. Prawdę mówiąc, zmienił się nie do poznania. Jednak ból powrócił. To męka, na jaką House skazany jest do końca swoich dni. My z kolei widząc jego cierpienie, dostrzegamy w nim człowieka – mimo wybitnych przymiotów umysłu (mających wręcz znamię boskości) zwyczajnego śmiertelnika, takiego jak my.

Udostępnij