Quentin i ja, Gaja Grzegorzewska

Quentin i ja

Już w zeszłym tygodniu zaplanowałam, że ten felieton będzie dotyczył estetyzacji przemocy, i dlatego w ramach badań poszłam do kina na „Django”. Po seansie okazało się, że plan musi ulec zmianie. Bo nie potrafię odmówić sobie przyjemności napisania również o innych aspektach tego wyśmienitego filmu oraz o jego autorze, którego od zawsze darzę uczuciem gorącym i szczerym. Uznałam, że Tarantino należy się cały felieton, czy może raczej impresja, a nie tylko gościnne występy w szeregu innych artystów.

Można mu zarzucać, że od lat robi w kółko ten sam film, przenosząc na ekran swoje różnorakie fantazje i obsesje (ale czy Lynch, Cronenberg albo Burton nie robią tego samego?). Może to i hochsztapler, który pożycza od innych i czerpie pełnymi garściami z historii kina, i to raczej nie z dzieł będących kamieniami milowymi, a następnie przerabia je na ociekające krwią, ale smakowite kotlety mielone i wciska je jako nowalijki naiwnej gawiedzi. Ale z jakim wdziękiem on to robi! To człowiek, który rozumie kino i je zmienia, jak kiedyś Orson Welles (obaj nazywani są zresztą „cudownymi dziećmi kina”) a zarazem kocha to kino miłością gorącą i bezkrytyczną, tak jak kochał je Ed Wood. Całe szczęście w przypadku Tarantino miłość jest odwzajemniona, bo wszystko, co wyjdzie spod jego ręki, jest doskonałe, albo przynajmniej dobre. I nie pozostawia odbiorcy obojętnym.

Przy okazji „Django” znowu słychać zarzuty, które powtarzane są jak mantra przy każdym nowym filmie Tarantino: reżyser skończył się po „Pulp Fiction”, „Kill Bill”, „Death Proof”. Film nic nie wnosi, nie ma drugiego dna, nie skłania do refleksji, jest pustą rozrywką pełną przemocy i wulgaryzmów, żerującą na najniższych ciągotkach widza... Tak, bo w kinie tylko o to chodzi, aby film był głęboki. Jak łatwo krytykujący zapominają o jarmarcznych korzeniach kinematografii, obarczeni poczuciem winy, że tracą czas na bezrefleksyjną rozrywkę. A może w tym momencie powinni oglądać jakiś surowy dramat, w którym nie pada ani jedno słowo, podczas gdy samotny pastuch przez trzy godziny pędzi bydło po stepie. To ja już serio wolę Tarantinowskich pastuchów pędzących  konno po prerii. Poza tym będę się jednak upierać, że filmy amerykańskiego reżysera są czymś więcej niż tylko perfekcyjnie skrojonym hollywoodzkim produktem, lekcją potraktowanej wybiórczo historii kina, popisem elokwencji i bezcelową żonglerką cytatami i konwencjami. Autor w swoich dwóch ostatnich filmach bierze na warsztat tematy trudne i bolesne. Takie, do których jesteśmy nauczeni podchodzić z czcią, rozwagą i należytym szacunkiem, cały czas mając na uwadze to, by kogoś przypadkiem nie urazić. Podejmując się problematyki niewolnictwa albo holocaustu, najbezpieczniej zrobić coś mdłego i politycznie poprawnego, w stylu szkolnej pogadanki, i zdecydowanie rozgraniczyć, co jest dobre, a co złe. Ale to właśnie próba spojrzenia z innej perspektywy na trudne tematy może w czasach, gdy nie wzbudzają już one gorących emocji, poruszyć odbiorcę na nowo. Jak komedia o holocauście „Życie jest piękne” czy instalacja Libery prezentująca obóz koncentracyjny z klocków lego, albo „Dziewiąty dystrykt” – film SF o kosmitach, nawiązujący do czasów apartheidu.

Tymczasem Spike Lee oburza się i oprotestowuje nowy film Tarantino, odmawiając koledze po fachu prawa do artystycznej wypowiedzi w konwencji spaghetti westernu w kwestii, która dotyczy historii jego przodków. (Lee ma pamięć wybiórczą, bo Tarantino mógłby się oburzyć na sposób przedstawienia Włochów w „Rób co należy” albo „Summer of Sam”). Nie po raz pierwszy zresztą Spike Lee czuje się obrażony przez Tarantino. Pamiętamy, jaki był niezadowolony, gdy w „Jackie Brown” zbyt wiele razy padło słowo „czarnuch”. Panowie pogodzili się na chwilę w roku 1996, co zostało przypieczętowane epizodyczną rólką Quentina w „Dziewczynie numer 6”. Nie na długo, jak widać. Ja tymczasem już jestem ciekawa, w jakiej kwestii wypowie się Tarantino i za pomocą jakiej konwencji w kolejnym filmie.

Jedną z rzeczy, na które zawsze czekam, gdy pojawia się nowy film autora „Pulp Fiction”, jest pełna niespodzianek obsada. Tarantino zawsze miał nosa do aktorów. Bywało, że wyciągał ich z zapomnianych czeluści historii kina i odkurzonych, odświeżonych prezentował światu w nowych odsłonach, wykorzystując ich legendę i największe atuty i równocześnie zabawiając się ich kinowym wizerunkiem. Travolta znowu tańczył, Mickey Rourke nie był już piękny, Kurt Russel stał się podstarzałym macho i mizoginem, a Pam Grier prezentowała stylówkę nawiązującą do nurtu blaxploitation. Reżyser nie wahał się zaangażować aktorów takich jak Sonny Chiba czy David Carradine, kojarzonych głównie przez wąskie grono amatorów filmów sztuk walki, albo zatrudnić nieznanego w Stanach europejskiego aktora Christopha Waltza. Lub wywrócić do góry nogami wizerunek aktora. Z poczciwego hobbita Elijaha Wooda zrobić mordercę kanibala, a z policjanta z Miami Dona Johnsona przywódcę Ku-Klux-Klanu.

To jeden z niewielu reżyserów, u którego nie tylko w pierwszym i drugim, ale i w trzecim planie można zobaczyć zapadające w pamięć role i najdziwniejszą mieszaninę aktorów i amatorów, należących do przeróżnych bajek: komika Mike’a Myersa, modelkę Devon Aoki albo kaskaderkę Zoe Bell. Dodatkowym smaczkiem jest też zawsze pojawienie się samego reżysera, zwykle w roli jakiegoś odstręczającego typka. Aktorzy wykorzystują zaoferowane im przez reżysera role-samograje, tworząc niezapomniane kreacje, windujące ich kilka oczek wyżej na skali aktorskiego kunsztu.  

Podobnie obsadą bawi się reżyser w „Django”. Pomijam Jamie’ego Foxxa, chociaż to oczywiście dobry aktor, ale są w tym filmie znacznie lepsze kąski. Christoph Waltz jest genialny, a grana przez niego postać, dla odmiany po „Bękartach wojny”, bardzo sympatyczna. Drugi i trzeci plan znowu wart jest szczególnej uwagi, bo roi się tu od różnorakich smaczków. Tak jak kiedyś Roman Polański w „Chinatown” złożył hołd czołowemu reprezentantowi kina noir Johnowi Houstonowi, obsadzając go w roli wstrętnego Noaha Crossa, tak w „Django” Tarantino powierza rolę włoskiego właściciela niewolników legendarnemu aktorowi spaghetti westernów Franco Nero (protegowanemu Houstona zresztą), odtwórcy głównej roli w „Django” z 1966 (który z filmem Quentina Tarantino łączy jednak tylko tytuł).

Największe owacje należą się jednak Samuelowi L. Jacksonowi za zapadającą w pamięć rolę Stephena, zarządcy posiadłości należącej do wstrętnego Calvina Candie. Tych dwóch łączy dziwna relacja, wykraczająca poza układ pan–niewolnik, a zbliżająca się do relacji ojciec–syn. Bohater DiCaprio jest po prostu złym, bezdusznym człowiekiem i tak został zagrany. Stephen jednak to zupełnie inna klasa czarnego charakteru. Jackson w – najlepszej moim zdaniem – scenie wjazdu na plantację Candyland wydobywa niuanse granej postaci tylko za pomocą mimiki swojej plastycznej twarzy, która zmienia się w ciągu kilku sekund, ukazując cały wachlarz emocji: zainteresowanie, zdziwienie, niezadowolenie, niechęć i w końcu rosnącą nienawiść. Po chwili szarżuje swoją rolą, wygłupia się i błaznuje, jakby krzątał się po obejściu Tary i witał Miss Scarlett. Bezczelny i kłótliwy, niczym męska wersja Mammy. Jest zarazem śmieszny i straszny. I nawet gdy bawi, zaczyna budzić lęk, bo widz spodziewa się, że za chwilę ten człowiek zrobi coś strasznego. I on robi, pozostawiając widza z pytaniem: dlaczego? Jackson wznosi się w tej roli na wyżyny aktorstwa, kradnąc show nawet wyśmienitemu Waltzowi.

Postaci u Tarantino dzielą się na dwie grupy. Do pierwszej należą  nieskomplikowani, komiksowi bohaterowie, reprezentowani przez jedną cechę, na przykład pragnienie zemsty (Django, Panna Młoda, porucznik Aldo Raine) seksapil (jak wszystkie bohaterki „Death Proof”) albo okrucieństwo (Calvin Candie czy Stuntman Mike). Nie mówiąc o wszystkich prostych, a przy tym malowniczych bohaterach „Sin City”. Do drugiej grupy zaś należą postaci niejednoznaczne, rozbudowane, zmuszające do refleksji. Najczęściej są to czarne charaktery, tak pokazane, że widz ma ochotę zajrzeć pod powierzchnię i dowiedzieć się, co sprawiło, że są właśnie tacy, co mają w głowach, co nimi kieruje? Do tych bohaterów zaliczają się pułkownik Hans Landa, Bill i właśnie Stephen.

Zostawmy jednak głębsze refleksje amatorom tych filmów o pastuchach na stepie, bo dzieła Tarantino to przecież przede wszystkim dobra zabawa. Nie brakuje więc i w najnowszym dziele reżysera sporej dawki humoru: od slapstickowych wygłupów po wyszukane żarty słowne. Autor znowu szarżuje, i w poważnej zrazu scenie z jeźdźcami Ku-Klux-Klanu szybko zmienia napuszoną estetykę „Narodzin narodu” Griffitha w przezabawny skecz w stylu najlepszych kawałków Monty Pythona.

Jak zwykle reżyser przykłada ogromną wagę do ścieżki dźwiękowej, na którą składają się zarówno rzewne pieśni country w rodzaju: „On miał konia, miał też broń”, jak i klasyka westernu, czyli utwory Ennio Morricone i na okrasę (albo żeby dodatkowo wkurzyć Spike’a Lee) kawałki hip-hopowe. Muzyka w połączeniu z pięknymi zdjęciami Roberta Richardsona daje momentami efekty zadziwiająco liryczne.

Tarantino to reżyser, który spełnia moje filmowe marzenia. Jest moim role model. Jego estetyczne gusta pokrywają się w niemalże stu procentach z moimi. Ja też jestem naznaczona przez dziesiątki złych filmów, które obejrzałam. I kocham kicz w rozsądnych dawkach! I buchającą juchę! I twardych mężczyzn oraz zabójcze kobiety! I czarne charaktery przeróżnego autoramentu! I też kłaniam się klasyce, niekoniecznie tej najlepszego sortu. I gdyby był odpowiednik slow motion w literaturze, to ja bym go stosowała.

Dlatego lubię sobie myśleć, że gdyby świat był idealny, albo gdyby był filmem Tarantino, lub moją książką, to okazałoby się, że jesteśmy rozdzielonymi po narodzinach bliźniętami!


A o przemocy następnym razem.

 

Gaja Grzegorzewska