Zew Przygody, Gaja Grzegorzewska

Zew Przygody

Możemy świętować! Nareszcie skończyła się zima stulecia! Złośliwie przeciągała się w nieskończoność, wykradając wiośnie kolejne miesiące, jakby obrała sobie za cel konkurowanie długością z zimą, którą straszą się nawzajem bohaterowie „Gry o tron”. Mimo, że serial uczynił tę porę roku wyjątkowo modną, to jednak niewielu dziwaków żegnało ją ze smutkiem. Reszta z radością wystawiła blade twarze do wiosennego słońca. W tym miejscu pragnę zaapelować: śpieszmy się korzystać z wiosny, bo tak szybko odchodzi. W Polsce, jak wiadomo, mamy zasadniczo dwie pory roku: zimę i lato. Wiosna i jesień są raczej umowne i symboliczne. A jak ktoś uważa inaczej, to niech sobie przypomni, kiedy ostatnio miał na sobie część garderoby, zwaną „kurtką przejściową” (rodzaj okrycia wierzchniego, lekko ocieplanego, zakładanego, gdy temperatura wynosi około dziesięciu stopni). U mnie takie coś wisi na wieszaku od roku zapomniane, niepotrzebne, może dwa razy użyte.

W każdym razie czasu zostało niewiele, ani się obejrzymy, a nadejdzie następna zima stulecia ze swoim groźnym anturażem: śniegiem, lodem, mrozem i sinobrudną aurą w powietrzu. Nie ma więc co tracić cennych tygodni na wiosnę, lepiej od razu przejść do konkretu, czyli do lata. A jako że tegoroczna wiosna trwa już dobry tydzień, to mam nadzieję, że nadejście wakacyjnej spiekoty jest kwestią dni. No chyba że będzie tak, jak kraczą różni domorośli entuzjaści meteorologii, których sporo się wylęgło na fali niekończących się mrozów, i zima podejmie jeszcze jeden atak w maju, by ostatecznie skapitulować dopiero w czerwcu. Wtedy jedyną naszą pociechą, jako Polaków, czyli narodu, który narzekanie doprowadził do perfekcji, będzie ponura satysfakcja, że znowu mamy najgorzej. Mamy gorzej nawet niż Hiob. Ba, mamy gorzej niż głodujące dzieci w Afryce, bo one przynajmniej mają ciepło.

Nie wiem czy u was też, ale u mnie pierwszy halny, który zawieje, pierwsze promienie słońca, pierwsza ciepła bryza, błękitne niebo, mieszanina nowych, a równocześnie doskonale znanych i dobrze kojarzących się zapachów wywołują tęsknotę za Przygodą. Naraz ciężko usiedzieć za biurkiem, a knajpa w piwnicy, która w zimie dawała schronienie z opcją zabawy, przestaje być atrakcyjna. Ciepła zupa traci rację bytu i zachciewa się potraw egzotycznych i drinków z palemką. Albo jeszcze lepiej butelki rumu na umrzyka skrzyni. Wracając z nocnej eskapady o czwartej nad ranem, gdy wyłączają latarnie, a ptaki śpiewają jak zwariowane, człowiek zastanawia się, czy nie za wcześnie na powrót i czy gdzieś tam aby nie omija go właśnie jakaś Niesamowita Przygoda.

Niestety przygód zwykle jak na lekarstwo, a jak już są, to najczęściej takiego typu, jakby życzenia poszukiwaczy mocnych wrażeń spełniał zły dżin z horroru „Wishmaster”, który interpretował ludzkie pragnienia po swojemu. Ich spełnienie okazywało się koszmarem. Tak i tu raczej nie należy się spodziewać, że na przykład po wyjściu z jaskini uciech na ulicy Szewskiej uratujemy z opałów piękną dziewczynę / przystojnego chłopaka, a dzień rozpoczęty za biurkiem w korporze potoczy się dalej jak u bohatera filmu „Po godzinach” i zakończy spektakularnym finałem następnego ranka. Raczej będzie to przygoda w rodzaju: ukradli rower albo obili mordę i skroili portfel (chociaż bywają i tacy, którzy cenią sobie przygody tego rodzaju).

Najbardziej emocjonującym wydarzeniem, jakie mnie spotkało ostatnio, gdy w radosnym nastroju wracałam nocą do domu, było natknięcie się na typów jadących samochodem i rzucających surowymi jajami w przechodniów. Jeśli jesteście z Krakowa i zauważyliście ostatnio plamy po rozwalonych jajach na chodnikach w całym mieście, to właśnie sprawka owych łobuzów. Raczej kiepskie to były jaja. Bardziej w stylu „Śmiechu warte” niż Monty Pythona.

    Ta ciepłota po długiej, mrocznej zimie sprawia, że ludziom odbija, i gnani jakaś wewnętrzną tęsknotą robią głupoty. A potem i tak szybko się rozczarowują słabą ofertą miasta. Uświadamiają sobie, że do wakacyjnego urlopu jeszcze daleko. I że co z tego, że jest ciepło, skoro trzeba siedzieć w biurze. A zamiast dzikich zwierzów na safari, tylko zafajdane gołębie na rynku. I jedynym Mordorem, do którego można się wybrać, są Katowice. A dzicy, z którymi można się zmierzyć, to typoszczaki pod kebabem z tulipanami, a nie dzidami w łapach. I co wtedy pozostaje? Znowu narzekanie, żal i rozczarowanie, bo przecież tym razem miało być inaczej!

I tu z ratunkiem ponownie przychodzi poczciwy kryminał! Kryminał ma tę zaletę, że jest jak znalazł o każdej porze roku. Doskonały na długie zimowe wieczory, pozwalający zapomnieć o jesiennym, ponurym, zamglonym i deszczowym widoku za oknem, znakomity na ławce w parku, czytany w pierwszych promieniach wiosennego słońca oraz niezastąpiony na plaży, gdy wakacyjna spiekota pozwala skupić się jedynie na lekkiej rozrywce. Skandynawskie zimy chłodzą w lecie, kalifornijskie upały grzeją w zimie. Przez chwilę znowu można być gdzie indziej. I już nie ubolewać, że w najbliższym czasie nie czeka nas „wyprawa w nieznane”. Można rozwiązywać z detektywem zagadkę, zamiast smucić się, że płynąc wycieczkowym statkiem do Tyńca, raczej nie spotka nikogo „Śmierć na Nilu”. I że jedyna „Zagadka błękitnego ekspresu”, z jaką mamy szansę się zetknąć, w realu brzmi: dlaczego z Krakowa do Warszawy jedzie się czasami trzy, a czasami sześć godzin i dlaczego w TLK nie można płacić kartą? I czy zawsze pociąg musi być taki zapchany, jakby nie było ciekawszej rzeczy do roboty niż jeżdżenie z Krakowa do Warszawy i z powrotem – bo nigdy dość tej rozrywki! Kogo to jednak obchodzi, jeśli tylko można sobie przycupnąć w przedziale i poczytać o przygodach, które bohater przeżywa w naszym imieniu.

Z klasycznych wakacyjnych pewniaków polecam: „Rendez-vous ze śmiercią”, „Człowieka w brązowym garniturze” i „Spotkanie w Bagdadzie” Agathy Christie, a także „Drżącą rękę fałszerza” Patricii Highsmith. Z nowszych rzeczy, jeśli ktoś polubił archeologiczne klimaty Agathy Christie, to może spróbować serii książek Elizabeth Peters o Amelii Peabody. Nie jest to może literatura najwyższych lotów, ale ma klimat wakacyjnej przygody. Wielbiciele „Śmierci na Nilu” obowiązkowo powinni natomiast zapoznać się z „Lewiatanem” Borysa Akunina. Jeśli zaś ktoś preferuje wakacje nad polskim morzem i tęskno mu do spacerów po molo, zbierania bursztynów i mew, które by ósemki kreśliły, niech śmiało sięga po „Inspektora Van Graafa” Adama Ubertowskiego, którego może sobie dla hecy uzupełnić „Rudą modelką” Bahdaja, bo tam również Sopot i plaża odgrywają znaczną rolę. A jak komuś za gorąco, zawsze może poczytać „Pierwszy śnieg” Nesbo lub „Nocną zamieć” Theorina.

Gaja Grzegorzewska