Karolina Ziemba-Siwiec, Lunch. Co zacz?

Karolina Ziemba-Siwiec

Lunch. Co zacz?


Rano znowu wyłączyli jej prąd. Wpół zalokowana, wpół napuszona odkręciła więc kurek wanny.
- Pf! Śmieszne. Jak to możliwe, że tak niemożliwie obleśnie… Komunikatywna osoba? Mieszka w takiej norze.
Nie robiło to już na niej wrażenia. Robactwo również. Machinalnie już i gwałtownie przerywała ich i tak zbyt długą tutaj wizytę. W południe była umówiona. Jednak systematyczny brak prądu przyzwyczaił ją do pomijania tego faktu, jakby zawartej w umowie gwiazdki.
Wstała. Mokre ciało owinęła wypranym różem ręcznika. Szybko zgarnęła kosmetyki i przeszła do pokoju. Pędzel do różu upadł. Podniosła.
Zawsze, gdy się malowała, zastanawiała się nad słowami: życie jest za krótkie, łap każdą chwilę… I tak dalej. W połączniu z wypowiadającymi – jej Matką i Babką – dawały piorunujący efekt bolącego, kłującego istnienia.
- Nie zdążę, nie teraz, poczekaj jeszcze chwilkę, przecież…. No co? Musisz się pomalować, żeby odciążyć zakład pogrzebowy, który będzie cię pakował w deski? I nie wiedziałam jak to odbierać. Ten jej malunek twarzy zawsze na czas…
Spotkanie biznesowe. Już gotowa. Makijaż, stanik i pończochy. Jeszcze tylko spódnica. Suwak zapięty – drzwi zamknięte. Była z tych kobiet, których makijaż wstaje wcześniej od słońca.
Tak naprawdę była spóźniona. Lekko, ale spóźniona. Zawsze się spóźniała na spotkania biznesowe. Zawsze z resztą myliła je z towarzyskimi. Spotkania przeprowadzała w miejscach zabudowanych. Nigdy przelotnie i szybko, gdzieś na rogu ulic. Tylko w ustronnych, zadaszonych miejscach mogła pozwolić sobie na idealny stan. Dobry wystrój zapewniał jej komfort psychiczny. Poczuła się błogo. Jej spotkanie zachowywało w jej oczach i umyśle wyraźny cel.
- Cześć. To ja.
Dobrze wyglądała. Była ładna. I chyba modnie ubrana – podobno róż jest modny w tym sezonie. Zresztą, czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
Był nawet wyjściowy. Jak na faceta w swoim wieku, o dziwo, nawet sympatyczny. Taki… Na szczęście nie trafiła na nikogo znajomego, tyle się teraz o tym słyszy.
- Z usposobienia jestem spokojny. Poza tym chciałem tylko porozmawiać, o, nie wiem… storczykach. A właśnie! O, cholera, kwiatki! A… pal sześć, przecież to tylko biznesowy lunch.
Rzucił się, jakby rok jedzenia nie widział. Co to ma być?! Trudno. Suka jest suka, psem nie będzie. Poza tym kto mógł wiedzieć. Sytuacja barterowa. Malinowe usta, brzoskwiniowa cera, zielone oczy. To był czysty układ. Szerokie ramiona, sprężysty tyłek, jakaś twarz.
Rano było dość pochmurno. Jednakże dobili targu. Nie mogło być inaczej. Wszystko było jasne od początku. Wzięła kopertę. Przejrzała się jeszcze raz w lusterku, poprawiła włosy. Wyszła.
Rano po schodach zeszła piękna kobieta. Rzadko się widuje, aby w tych godzinach przechadzały się takie maliny. Makijaż, świeża. Nie, nie o tej godzinie. Zatrzymała się jeszcze przy hotelowym barze. Wypiła poranną wodę. Poprawiła usta i włosy. Skierowała się do wyjścia. Na zewnątrz siąpiło. Stała niewzruszona, czekając na taksówkę. Nagle zauważyła kręcącego się obok człowieka, od którego śmierdziało, który nie jadł – bo nie miał czego – i nie mieszkał – bo nie miał gdzie. Jak on mógł?! Patrzyli na siebie. Nagle ich wzrok przeciął samochód wpadający w poślizg. Taksówka przyjechała. Smród został  zniwelowany.
Stała tak jeszcze kwadrans. Wróciła do domu. Zmyła makijaż.