Koniec i początek, Gaja Grzegorzewska

Koniec i początek

Po wakacyjnej przerwie wracam do żmudnej, ciężkiej i znojnej dziennikarskiej roboty. Nie myślcie jednak, że kiedy mnie tu nie było, to spędzałam czas leniwie i przyjemnie na jakiejś na przykład rajskiej plaży pięknej jak z folderu, albo że pływałam w oceanie z delfinami. Nie było mnie również pod naszą poczciwą, swojską, polską gruszą. Wakacje przeżyłam przed laptopem, owiewana bryzą z wiatraczka.

Praca pisarza bowiem, jak praca kobiety, nigdy się nie kończy. Człowiek może planować na góra trzy miesiące do przodu, bo nigdy nie wie, jakie będzie następne zlecenie i skąd nadejdzie kolejny przelew. Ja wcale nie narzekam. Zawsze jest coś za coś. Brak stabilizacji i bezpieczeństwa to cena, którą chętnie płacę za wolność, swobodę, fantazyjne godziny pracy, obiady, kawusie i drineczki na mieście ze znajomymi o dowolnej godzinie.

To przyjemne spędzanie czasu bywa niekiedy przerywane i wtedy trzeba się spiąć i na przykład dokończyć książkę, bo dedlajny są nieubłagane. I tym właśnie zajmowałam się przez cały sierpień. Nastroje zmieniały mi się jak w kalejdoskopie, od euforii po napisaniu wyjątkowo soczystego fragmentu do rozpaczy, że to jest do niczego niepodobne. Pojawiała się także pogodna rezygnacja, prowadząca jednak do coraz częstszych napadów paniki. Bo w ostatnim tygodniu przed godziną zero czas nagle jakby przyspieszył. W tym ostatnim tygodniu prawie nie widywałam ludzi. (Poza ludźmi Tesco, bo tylko na odwiedziny w Tesco robiłam sobie przerwę, aby móc sobie potem umilić robotę melonem, borówkami, nachosami, żelkami, lodami i sushi. Tego ostatniego akurat nie polecam w wykonaniu sklepowym. Bo szczerze mówiąc wcale mi to sushi nie umiliło pisania. Sprawiło nawet pewną przykrość.)

Po miesiącu siedzenia w świecie fikcji, zbrodni, perwersji, czarnego humoru i zakazanych uciech uwierzyłam raz jeszcze w katartyczną funkcję gatunku kryminalnego. Przeżyłam więcej, niż można przeżyć w realu i przede wszystkim więcej, niż wolno ze względu na obowiązujące społeczne normy oraz zakazy prawne.

A potem nastąpił ten straszny moment, kiedy trzeba było to swoje pokraczne, dziwne, straszne dziecko oddać ludziom, aby je oceniali i grzebali w jego bebechach. Z jednej strony człowiek odczuwa ulgę i dumę, bo każdą pępowinę trzeba kiedyś przeciąć, a z drugiej – pojawia się lęk, jak ten bachor sobie poradzi.

Wysyłam jednak w końcu tego mejla z załącznikiem. Westchnęłam jak po ciężkim maratonie. I wtedy nagle pojawiła się ona... Ogromna, czarna, nieskończona, przerażająca pustka. I pytanie: Co dalej? Co ja mam teraz robić? Całe szczęście to zastanawianie się nie trwało dłużej niż jeden dzień. Szybko okazało się, że zdecydowanie mam co robić. Na przykład pisać felietony. Felietony – jak dobrze że jesteście!


Gaja Grzegorzewska