Nowy sezon, Gaja Grzegorzewska

Nowy sezon

O tej porze roku przez jedną krótką chwilę jest fajnie. Przez moment cieszy zmiana pogody, a co za tym idzie zmiana garderoby i stylówy. Nawet ponure deszczowe dni bywają przyjemne, bo można sobie na przykład bezkarnie legnąć z kryminałem w wyrku. Nie trzeba nigdzie wychodzić, z nikim się spotykać, a po pięciu minutach czytania można po prostu pogrążyć się w zasłużonej drzemce. Ten przyjemny okres nie trwa zbyt długo, więc śpieszmy się nim cieszyć i go doceniać, bo nasza złota polska jesień w ostatnich latach bywa jedynie czysto symbolicznym interludium pomiędzy latem a zimą. I można jej czasem nie zauważyć, podobnie jak wiosny. Na co zawsze warto ponarzekać. Z tego miejsca pragnę wszystkich ostrzec, że mrozy wkrótce nadejdą, mówi mi to moja meteoropatyczna ręka.

W każdym razie oficjalnie nadszedł nowy sezon. Również w świecie seriali. Niestety, nie posiadam obecnie telewizora i nie mogę obserwować dalszych perypetii bohaterów „Klanu”. Nie mam więc pojęcia, czy również w tym sezonie doktor Lubicz będzie się raczył koniaczkiem i czy pani Janeczka już „ciasta napiekla”. Chyba będę musiała poczekać, aż wszystkie trzydzieści sezonów wyjdzie na DVD. Wtedy czeka mnie prawdziwa uczta dla oka, ucha i ducha. „Klan” jest oczywiście królem wśród seriali, ale na razie muszę się chyba zadowolić trzecim sezonem „Homeland”.

Chociaż, jak już wspomniałam, wielkimi krokami nadchodzi zima, to na kolejny sezon „Gry o tron” trzeba będzie poczekać aż do wiosny. Jest to oczywiście strasznie smutne i frustrujące, ale zostało mi tyle klasycznych już dzieł, których nie skończyłam, albo nawet nie zaczęłam oglądać, że te kilka miesięcy do marca jakoś przetrwam. Muszę przecież obejrzeć całe „Breaking Bad”, „Dextera”, „The Killing” (obie wersje), „American Horror Story” czy całkiem już zmurszałe niczym stare truchło „Sześć stóp pod ziemią”. Skończyłam „Luthera”, który jest dla mnie kryminałem ze zmarnowanym potencjałem i z odcinka na odcinek coraz bardziej absurdalnym i nielogicznym, chociaż dla wielbicieli ponurego nastroju i niejednoznacznych bohaterów to rzecz całkiem smaczna. Obecnie oglądam naraz „Misfits” (głupawe, ale zabawne i warto zobaczyć dla języka i akcentów oraz Iwana Rheona, czyli straszliwego bękarta Boltona z „Gry o tron”), „Top of the lake” (klimatyczny kryminał reżyserowany przez Jane Campion, rozgrywający się w Nowej Zelandii, która zupełnie nie przypomina tej z „Władcy Pierścieni”), „Midsomer Murders” (głównie dla sielankowego klimatu jak z Agathy Christie podrasowanego obmierzłą zgnilizną) oraz „Utopię” (dziwaczny brytyjski thriller z elementami SF, nad którym unosi się duch Davida Lyncha).

Seriale już dawno zdetronizowały filmy. I mimo że ciągle ich przybywa, co jakiś czas ktoś ogłasza zmierzch ich ery (na przykład przy okazji informacji o tym, że siódmy sezon „True Blood” będzie ostatnim). Podobnie co jakiś czas można przeczytać, że kryminał się kończy. Jednak pomimo tych ponurych spekulacji pomysły na seriale są coraz bardziej wymyślne, nietypowe, obrazoburcze i odważne, podobnie jak zbrodnie w kryminałach.

Serial jest jak nałóg. Jak narkotyk, którego dawkę można sobie dostarczyć natychmiast. A potem kolejną, i kolejną. I wtedy jeszcze jedną. I już naprawdę ostatnią. To znaczy przedostatnią. Nie ma chyba felietonisty, który nie stworzyłby już tekstu o serialach, albo chociaż o nich nie wspomniał. Problem z pisaniem i dyskutowaniem o nich jest taki, że jest ich tak ogromna ilość. Każdy ma swoje ulubione typy,  więc rozmowa szybko przekształca się w wymienianie ukochanych, szeregowanie, charakteryzowanie dwoma, trzema zdaniami i przechodzenie do następnego przykładu. Przy czym nikt właściwie nikogo nie słucha, bo każdy chce opowiedzieć przede wszystkim o swoim najnowszym odkryciu. Dlatego pozostawiam ten tekst otwartym i zachęcam do wpisywania seriali.

Gaja Grzegorzewska