10 złych filmów, które darzę niezrozumiałą estymą, Gaja Grzegorzewska

10 złych filmów, które darzę niezrozumiałą estymą

Dla uhonorowania takich właśnie dzieł utworzyłam na Facebooku stronę „Uwielbiam złe filmy”. Wbrew pozorom nie tak łatwo je rozpoznać. Nie wystarczy na przykład, że w filmie występuje Sylvester Stallone, Steven Seagal, Arnold Schwarzenegger albo Ben Affleck. Nie są to też grające z konwencją pastisze Tarantino czy Rodrigueza. Ani dzieła zebrane Leslie Nielsena. Nie należy ich też wkładać do jednego wora z kloacznymi komediami młodzieżowymi, bo to by było za proste. Proszę ich również nie mylić z klasykami w rodzaju „Martwicy mózgu” czy horrorami Eda Wooda, które dzięki upływowi czasu zyskały szlachetną patynkę i stały się obiektami kultu. Nie mówię też o prawdziwych gniotach z telewizji Puls, w których plastikowy potwór zjada najgorszych aktorów świata.
Czasami są to filmy, które pomimo dobrych intencji po prostu się nie udały. Wpadki dobrych reżyserów. Albo takie, w których zadziwia dobór obsady. Lub kotlety po raz nie wiadomo który odgrzewane dla pieniędzy. To produkcje często nagradzane Złotymi Malinami. To te filmy, które człowiek ogląda niezdrowo zafascynowany i równocześnie zażenowany, bojąc się, że zostanie na tym przyłapany i będzie wstyd.

1. „Żołnierze kosmosu” reż. Paul Verhoeven
Wzorcowy przykład złego kina posiadającego to magiczne „coś”. Dzielna piechota przyszłości walczy z robalami. Ten film został zrobiony przez krytyków i widzów na szmaty, wytykany paluchami jako faszystowski, perwersyjnie epatujący przemocą, kiczowaty, w złym guście. A przecież to ewidentnie tylko zabawa z konwencją, jednak na tyle nieoczywista, że parę osób się obraziło.

2. „Żyleta”, reż. David Hogan
Złote Maliny: 1 nagroda, 5 nominacji
Pamela Anderson jako tytułowa Żyleta nie schodzi poniżej poziomu swojej gry w „Słonecznym patrolu”. Film ten, będący adaptacją komiksu, jest też czymś w rodzaju luźnego remake’u „Casablanki”. Tak, „Casablanki”. Tyle że zamiast Humphreya Bogarta mamy właśnie Pamelę Anderson. Ryzykowny eksperyment i powalający efekt. Poza tym warto zwrócić uwagę, że występuje tu również Udo Kier, aktor, którego odważny i zadziwiający repertuar cenię bardzo wysoko.

3. „Ryzykanci”, reż. Hark Tsui
Złote Maliny: 3 nagrody
Jean-Claude’owi Van Damme’owi partneruje tu były koszykarz Chicago Bulls Dennis Rodman (zgarnął za tę rolę dwie Złote Maliny solo, dla najgorszego aktora drugoplanowego i za najgorszy debiut, i trzecią Malinę w duecie z Van Dammem dla najgorszej ekranowej pary). Było to w 1997 roku, w czasach, kiedy Rodman jeszcze nie był najlepszym przyjacielem Kim Dzong Una. Więc mi wcale nie wstyd, że byłam jego wielką fanką i obejrzałam „Ryzykantów” kilka razy. Pomimo że nie była to rzecz nawet w jednej piątej tak emocjonująca, jak którykolwiek finałowy mecz pomiędzy Utah i Chicago. Swoją drogą, uważam, że sportowcy sprawdzają się jako aktorzy równie dobrze jak modelki, piosenkarze i gwiazdy reality show. Chociaż Shaq mógłby już przestać. Z drugiej strony: jeśli przestanie grać, istnieje obawa, że znowu nagra jakąś płytę. A ciężko zdecydować, co mu wychodzi gorzej.

4. „Cela”, reż. Tarsem Singh
Uczciwie należy powiedzieć, że Jennifer Lopez zagrała w kilku dobrych filmach i zdecydowanie lepsza z niej aktorka niż wokalistka. Rola w „Celi” jednak nie należy do tych najbardziej udanych. Już sam pomysł, by Lopez wcieliła się w wyjątkowo utalentowaną psychoterapeutkę, jest kuriozalny. Wizualnie za to ten film po prostu zachwyca, podobnie jak pozostałe dzieła Singha, reżysera o wyjątkowo oryginalnej wyobraźni.

5. „Obcy kontra Predator”, reż. Paul W. S. Anderson
Gdy w ramach filmowych serii wyczerpią się wszystkie opcje typu: „początek”, „ostatnie starcie”, „powrót”, zawsze pozostaje jeszcze mariaż dwóch serii w jednym filmie. Efekt łatwy do przewidzenia i nikt tu nawet nie stara się udawać, że w tym zabiegu chodzi o coś więcej niż kasę. Moja ulubiona scena to ta, w której bohaterowie w wyniku skomplikowanego procesu myślowego dochodzą do wniosku, że „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”, i powtarzają sobie to zdanie w upojeniu. W tym filmie zdecydowanie jednak brakuje romansu pomiędzy główną bohaterką a Predatorem. Mam nadzieję, że to tylko niedopatrzenie, które zostanie naprawione w kolejnych częściach.

6. „John Rambo”, reż. Sylvester Stallone
John Rambo prezentuje się w tym filmie tak, jakby Stallone musiał się do tej roli ekshumować. Widz jest zaskoczony, że bohater jest w stanie równocześnie mówić i się ruszać i nie rozpada się przy tym na kawałki. Jakimś cudem tak się jednak nie dzieje. Rambo pomimo matuzalemowego wieku elegancko rozwala wszystkich złych  i na dodatek pobiera życiową lekcję od dobrej kobiety. W 2015 roku Stallone wskrzesi tę postać raz jeszcze. I wiecie co? I bardzo dobrze.

7. „G.I. Jane”, reż. Ridley Scott
Złote Maliny: 1 nagroda, 2 nominacje
Aż trudno uwierzyć, że to dzieło Ridleya Scotta. Demi Moore jako żołnierka goli głowę, tapla się w błocie, robi pompki na jednej ręce i walczy z systemem. Rewelacyjny pomysł, a rola (za którą aktorka otrzymała zresztą jedną ze swoich czterech Złotych Malin) prawie równie dobra jak ta w „Striptizie”, który niestety nie zmieścił się w moim rankingu.

8. „Showgirls”, reż. Paul Verhoeven
Złote Maliny: 8 nagród, 7 nominacji
Verhoeven po raz drugi! „Showgirls” to z kolei taki jakby remake „Wszystko o Ewie” Mankiewicza. Ginie Gershon naturalnie daleko do Bette Davis, ale nie jest to aktorka zła. Natomiast Elisabeth Berkley przypomina Anne Baxtor w tym samym stopniu, co Pamela Anderson Humphreya Bogarta. Jednak w roli atrakcyjnej prostaczki ta wyjątkowo nieutalentowana aktorka okazuje się bardzo wiarygodna. Przez cały czas trwania filmu widz ma ochotę wstać, podejść do niej i domknąć jej usta. Kyle MacLachlan gra tak, jakby był zażenowany swoim udziałem w tym przedsięwzięciu i miał nadzieję, że nikt jego roli nie zapamięta. Nic z tego, Kyle! Fabuła zupełnie się nie klei, ale to nic nie szkodzi, bo przecież nie o logikę tu chodzi, tylko o widowisko pełne golizny.

9. „Terminator 3: bunt maszyn”, reż. Jonathan Mostow
Schwarzenegger nie wygląda tu co prawda tak źle jak Stallone wskrzeszający Johna Rambo, ale nie wygląda też dobrze. Nieważne. To Terminator. To się ogląda z sentymentu. Poza tym patrząc na tę poważnie nadgryzioną zębem czasu gębę Arniego, widz łatwo uwierzy, że T-800 to bardzo przestarzały model cyborga, który nie ma szans w starciu z nowiutkim T-X. To tak, jakby w konkursie wypieków posługiwać się ręcznym mikserem Domix Tornado, podczas gdy nasz rywal dysponuje najnowszym Mikserem Planetarnym Kitchen Aid 5KPM5EWH. Poza tym rozczula mnie T-800 w scenie robienia zakupów na stacji benzynowej, gdy idzie wzdłuż regału i beznamiętnie ładuje towary do koszyczka.

10. „Anakonda”, reż. Luis Llosa
W roli głównej ponownie Jennifer Lopez. A partneruje jej raper Ice Cube, który jest całkiem niezłym aktorem i ma w swoim dorobku role w dobrych filmach. Jak się zapewne domyślacie, „Anakonda” do nich nie należy. Ja mam jednak słabość do komercyjnych produkcji, w których ludzie walczą z wielkimi wężami, przerośniętymi pająkami, zmutowanymi rekinami, kosmicznymi robalami i innym plugastwem.

I uwaga na koniec: nie mogę się nadziwić tym wszystkim ludziom, którzy biorą się za oglądanie złych filmów, a potem się oburzają, bo film był głupi. Ciekawa jestem, jakiej wyrafinowanej uczty się spodziewali, patrząc na filmowy plakat, z którego straszy smutna, pozbawiona złudzeń gęba Nicolasa Cage’a albo zbolała facjata Keanu Reevesa. Gdy Bruce ratuje świat, w czarny charakter wciela się Dolph Lundgren, a Kevin Costner ma skrzela za uszami, to chyba wiadomo, co nas czeka. Ja nie wchodzę na „Iluminację” Zanussiego, aby napisać, że film jest nudny i przeintelektualizowany!

Gaja Grzegorzewska