Kto mi ukradł moje święta, Gaja Grzegorzewska

Kto mi ukradł moje święta?

To dopiero kryminalna zagadka! Od jakiegoś czasu mam nieodparte wrażenie, że Boże Narodzenie jest mi podkradane co roku kawałek po kawałku. A właściwie w takiej formie, jaką pamiętam z czasów dzieciństwa, już od dawna go nie ma. Być może to dziadkowie zabrali je ze sobą do grobu, wraz z całą masą innych tradycji i sporą ilością wolnego czasu, którego nam teraz ciągle brakuje. Ale to tylko jedna z możliwości.

Święta nigdy nie były dla mnie przeżyciem religijnym, ale zawsze były wydarzeniem rodzinnym i wesołym. I chociaż teraz myślę o nich bez emocji, to przecież jako dziecko naprawdę tę magię czułam i nadchodzącymi świętami zaczynałam się jarać już w listopadzie. Celebrowałam kolejne etapy przygotowań, z których każdy był ważnym wydarzeniem: pieczenie pierniczków, ubieranie choinki, kupowanie prezentów, ostatni dzień w szkole, wyjazd do rodziny. To było takie super, że chciałam przedłużać to oczekiwanie i w nieskończoność budować suspens.

Ale któregoś roku coś się popsuło nieodwołalnie. Po pierwsze: zdewaluował się język, którym się mówi o świętach. Nie sposób używać na poważnie sformułowań typu „magia świąt” albo „świąteczna atmosfera”, skoro te kojarzą się głównie z kawą, coca-colą albo zupą w proszku. Teraz ta magia to tylko wyświechtany, zużyty frazes, za pomocą którego usiłuje się ludziom wciskać wszystko, bez czego ten „wyjątkowy czas” (następny pusty zwrot) będzie nieudany. Upychając kilka tego typu obłudnych sformułowań w spocie ociekającym mdlącą słodyczą można sprzedać każdą rzecz.

Po drugie: co to w ogóle za szemrana magia, którą uzyskuje się drogą kupna? Może gdy człowiek obcuje z telewizją na co dzień, to to, co się tam wyprawia, po nim spływa. Ale gdy tak jak ja telewizję ogląda się jedynie od wielkiego dzwonu, te bloki reklamowe irytują znacznie bardziej swoją nachalnością. Główną strategią używaną w świątecznych spotach jest oczywiście manipulacja odbiorcą za pomocą szantażu emocjonalnego. Kup pudło herbaty, bo to, jak wiadomo, gwarancja udanych świąt. Nie ma świąt bez majonezu. Nie ma. Kup matce witaminy, jeśli chcesz, aby jeszcze trochę pożyła. Lepiej podaruj swoim bliskim wielki telewizor z kablówką, bo inaczej skąd będą wiedzieli, jak bardzo ich kochasz? Pokaż najbliższym, że są dla ciebie ważni, za pomocą czekolady. I koniecznie kup wszystkim telefony, to będziecie mogli przez wiele darmowych minut nawijać o tym, co do siebie czujecie.

Wraz z komercjalizacją świąt nastąpiła też redukcja regionalnych nadprzyrodzonych istot roznoszących prezenty. Żeby uniknąć niepotrzebnego chaosu i usprawnić pranie mózgu za pomocą reklam, teraz na terenie całego kraju działa Święty Mikołaj. Ale i on przeszedł metamorfozę. Ascetyczny, poważny smutas z pastorałem pasował może i nieźle do pustych półek w sklepach. Ale gdy wokół tyle wszelakiego dobra, lepiej sprawdza się chorobliwie otyły, rumiany pijaczyna z czerwonym od alkoholu nochalem i głupawym wyrazem bezrefleksyjnej uciechy na nalanej gębie. Denerwuje mnie ten tandeciarz, jego pokrzykiwanie i barachło, którym handluje. Drażnią mnie te jarmarczne budy z badziewiem na Rynku. I te kretyńskie piosenki śpiewane lukrowanymi głosikami i puszczane do porzygania w każdym sklepie. I te czekoladowe wielkanocne zające przebrane za Mikołaje. I te świąteczne edycje produktów, różniące się tylko opakowaniem i wyższą ceną od swoich zwykłych wersji. I ten tłum z obłędem w oczach przemierzający kilometrowe połacie centrów handlowych.

Dlatego rozumiem ludzi, którzy decydują się spędzić ten czas alternatywnie – nie gotują, tylko idą do knajpy, spotykają się z znajomymi, uciekają gdzieś przed presją dostosowania się do tradycji, która już dawno stała się im obojętna. Nie biorą chwilówki tylko po to, by kupić obowiązkową tonę żarcia i prezentów, którymi będzie się można potem pochwalić.

Trochę narzekam, odrobinę przesadzam, nieco dramatyzuję i w wielu miejscach koloryzuję. Rzeczywiście na klimat jak z „Dzieci z Bullerbyn” czy „Tajemnicy gwiazdkowego puddingu” nie ma już raczej co liczyć, ale też nie jest tak, że duch konsumpcjonizmu i komercji pożarł absolutnie wszystko, potem przetrawił, a następnie wydalił w postaci różnorakiego szajsu. W tym całym świątecznym cyrku pozostało jeszcze parę rzeczy, które nadal cieszą nawet takiego cynika jak ja. Po pierwsze: wesołe towarzystwo rodziny. Po drugie: fajne prezenty. Po trzecie: jedzenie inne niż zwykle. I po czwarte: kawałek „Last Christmas”, który niezmiennie bawi mnie od lat, a widok koszmarnego przyodziewku postaci z teledysku zawsze wprowadza mnie w znakomity nastrój.

Gaja Grzegorzewska